Dymać orła białego – śpiewał Tymon Tymański na ścieżce dźwiękowej do „Wesela” Smarzowskiego. W czasie słynnego rzeszowskiego happeningu Totartu – trójmiejskiego aktywu artystyczno – anarchistycznego, który akcje swoje uskuteczniał w smutnych i przaśnych latach 80., wspólnie z Konjem i Sajnogiem mazał się kałem. Innym razem kopulował z godłem w szpitalu psychiatrycznym. Skandalista, buddysta, anarchista, gorszyciel i burzyciel porządku społecznego. Autor discopolowego hitu „Jesienna deprecha” i odnowiciel polskiego jazzu, reżyser powstającego właśnie filmu „Polskie gówno”. Budzący skrajne emocje artysta, z którego poglądami nie sposób się zgodzić, ale niektóre z nich jak najbardziej można przyjąć. Kim jest Ryszard – bo to jego prawdziwe imię – Tymański. Błaznem, hochsztaplerem, gorszycielem? A może wizjonerem, który ma swoje spojrzenie na świat i sztukę?
Obecnie wszyscy gorszą. Klata w Teatrze Starym dokonuje wiwisekcji Strindberga i epatuje golizną na scenie. Zresztą nadzy aktorzy płci obojga nie są na deskach dzisiejszych teatrów niczym zaskakującym. Traktuje się ich jako zło konieczne, które niespecjalnie kogokolwiek może jeszcze zbulwersować. Gorszą gwiazdki popkultury, jak Miley Cyrus, która z ugrzecznionej nastolatki z disneyowskiego „Hannah Montana” wyrosła na zdegenerowaną lalę promującą ćpanie, chlanie i wynaturzony seks. Zgorszono już wszystkich i awangardą byłaby sztuka odwołująca się do tradycji w sposób jak najbardziej poprawny. W takiej sytuacji totartowe eksperymenty Tymańskiego, o których ten sporo w rozmowie z Księżykiem wspomina, są tylko bladym odblaskiem akcji futurystów. Ma szczęście artysta, że przy tym wszystkim posiada poczucie humoru i zdrowy dystans do siebie, gdyż nazywa Totart (zgodnie zresztą z tym, co sami totartowcy o sobie mówili) ariegardą polskiej kultury. Ta, w przeciwieństwie do wyprzedzającej swoje czasy awangardy, jako straż tylna, ma pilnować, aby nikt niczego złego kulturze narodowej nie zrobił na pozycjach zamykających. Mniej parlamentarnego określenia na funkcję Totartu poszukajcie w sieci. Tymon hochsztapler czy śmiały wizjoner? Chyba sami totartowcy obruszyliby się przed nazywaniem ich tym drugim określeniem. Nad ich akcjami unosiły się duchy Gombrowicza i Witkacego, które dziś są przez rodzimych literaturoznawców kanonizowani i stoją sobie na postumentach, brązowi i święci. Ironia losu podpowiada, że ich dzisiejsza rola jest tą ostatnią, którą artyści ci chcieliby grać. No ale nasze uniwersyteckie, humanistyczne mądrale wiedzą lepiej, co jest słuszne, a co niekoniecznie.
Po błazeństwach pozostaje zawsze uczucie niesmaku. Błazeństwo, w odróżnieniu od szczerego śmiechu, zawsze podszyte jest rozpaczą, czy przynajmniej pewnym niepokojem. Totart odzwierciedlał lęki i strachy młodych, którzy nie chcieli ani z komuną, ani z Solidarnością. Błazeństwo jest również narzędziem do ukazania pustki i nihilizmu. I – aczkolwiek ciekawy jestem reżyserskiego rezultatu Tymańskiego – śmiem wątpić, czy jego komedia, o której wspomniałem na początku tekstu, będzie czymś więcej niż tylko błazenadą, mającą przykryć jakieś zaniedbane i puste obszary w duszy artysty. Domorosła ta psychologia, zdaję sobie z tego sprawę, ale być może mam rację i co wtedy?
Jakieś przesłanki ku tej tezie można znaleźć w tej autobiografii. Nieunormowane życie uczuciowe, związki z kobietami, synowie z różnych relacji. Tymański zdaje się nie dostrzegać smutnych skutków, które może będą pokutować w życiu jego dzieci, mieszkających bez ojca, z różnymi matkami. Co z tego, że w jego opinii synowie są szczęśliwi i on sam uważa się za lepszego ojca, niż gdyby mieszkał razem z nimi. Może nic, ale obawiam się, że statystyka nie kłamie. Tymon buddysta również do końca nie przekonuje, chociaż doceniam zaangażowanie w tę filozofię, tak samo jak w sztuki walki. Jednak, czy duchowość Wschodu może cokolwiek dać Europejczykowi? To pytanie, na które odpowiedzi nie dam, bo miejsce ograniczone, a z drugiej strony religioznawcą nie jestem.
Mowa jest w tej książce o Kurach i Miłości, zespołach najbardziej znanych spośród tych, w których Tymański partycypował. Miłość to jazzowa rewolucja, zespół, który od negacji polskiej szkoły jazzu zaczynał, a w końcu trafił na salony, doceniony przez Namysłowskiego, Stańkę czy Ptaszyna – Wróblewskiego, bądź co bądź ikony naszej jazzowej sceny. Kury z kolei zasłynęły swoim drugim albumem „P.O.L.O.V.I.R.U.S”. Pamiętam snobizm studenciaków, którzy w latach 90. podniecali się nowatorstwem i śmiałością rozwiązań formalnych, z którymi spotykali się na tej płycie. Album ten miał być parodią poszczególnych gatunków muzycznych. I był, nawet zabawną, tyle, że irytujący był fakt, że wielu recenzentów piszących o „P.O.L.O.V.I.R.U.S-ie” z nabożną czcią nie zauważyło, że wydany w 1998 roku krążek wcale nie był pierwszym stylistycznym miszmaszem, potraktowanym z sarkazmem i ironią. Weźmy na przykład wydany w 1993 roku album „My są już Amerykany” Piersi, na którym znalazło się miejsce dla heavy metalu, disco polo, piosenek żołnierskich czy punk rocka. Albo Zacier, który na „Konfabulacjach?” w 1994 roku wzbogacił wyżej wymieniony zestaw stylów o reggae czy rock and roll.
Pozostaje pytanie: czy warto? Warto – odpowiadam. Zresztą mam słabość do świrów nawet wówczas, gdy nie zgadzam się z ich poglądami. Poza tym kolejna to porcja najnowszej historii Polski widziana od kuchni, przez pryzmat życia prywatnego: koncertów, działań artystycznych i pozornie nieznaczących dla Wielkiej Historii faktów. A zniesmaczonych tytułem artykułu odsyłam do „Wesela”, tym razem Wyspiańskiego, bo to cytat stamtąd.
Tymon Tymański, Autobiografia: AD/HD, rozm. R. Księżyk, wyd. Literackie, Kraków 2013, ss. 531.