Dymać orła białego – śpiewał Tymon Tymański na ścieżce dźwiękowej do „Wesela” Smarzowskiego. W czasie słynnego rzeszowskiego happeningu Totartu – trójmiejskiego aktywu artystyczno – anarchistycznego, który akcje swoje uskuteczniał w smutnych i przaśnych latach 80., wspólnie z Konjem i Sajnogiem mazał się kałem. Innym razem kopulował z godłem w szpitalu psychiatrycznym. Skandalista, buddysta, anarchista, gorszyciel i burzyciel porządku społecznego. Autor discopolowego hitu „Jesienna deprecha” i odnowiciel polskiego jazzu, reżyser powstającego właśnie filmu „Polskie gówno”. Budzący skrajne emocje artysta, z którego poglądami nie sposób się zgodzić, ale niektóre z nich jak najbardziej można przyjąć. Kim jest Ryszard – bo to jego prawdziwe imię – Tymański. Błaznem, hochsztaplerem, gorszycielem? A może wizjonerem, który ma swoje spojrzenie na świat i sztukę?

Obecnie wszyscy gorszą. Klata w Teatrze Starym dokonuje wiwisekcji Strindberga i epatuje golizną na scenie. Zresztą nadzy aktorzy płci obojga nie są na deskach dzisiejszych teatrów niczym zaskakującym. Traktuje się ich jako zło konieczne, które niespecjalnie kogokolwiek może jeszcze zbulwersować. Gorszą gwiazdki popkultury, jak Miley Cyrus, która z ugrzecznionej nastolatki z disneyowskiego „Hannah Montana” wyrosła na zdegenerowaną lalę promującą ćpanie, chlanie i wynaturzony seks. Zgorszono już wszystkich i awangardą byłaby sztuka odwołująca się do tradycji w sposób jak najbardziej poprawny. W takiej sytuacji totartowe eksperymenty Tymańskiego, o których ten sporo w rozmowie z Księżykiem wspomina, są tylko bladym odblaskiem akcji futurystów. Ma szczęście artysta, że przy tym wszystkim posiada poczucie humoru i zdrowy dystans do siebie, gdyż nazywa Totart (zgodnie zresztą z tym, co sami totartowcy o sobie mówili) ariegardą polskiej kultury. Ta, w przeciwieństwie do wyprzedzającej swoje czasy awangardy, jako straż tylna, ma pilnować, aby nikt niczego złego kulturze narodowej nie zrobił na pozycjach zamykających. Mniej parlamentarnego określenia na funkcję Totartu poszukajcie w sieci. Tymon hochsztapler czy śmiały wizjoner? Chyba sami totartowcy obruszyliby się przed nazywaniem ich tym drugim określeniem. Nad ich akcjami unosiły się duchy Gombrowicza i Witkacego, które dziś są przez rodzimych literaturoznawców kanonizowani i stoją sobie na postumentach, brązowi i święci. Ironia losu podpowiada, że ich dzisiejsza rola jest tą ostatnią, którą artyści ci chcieliby grać. No ale nasze uniwersyteckie, humanistyczne mądrale wiedzą lepiej, co jest słuszne, a co niekoniecznie.

Po błazeństwach pozostaje zawsze uczucie niesmaku. Błazeństwo, w odróżnieniu od szczerego śmiechu, zawsze podszyte jest rozpaczą, czy przynajmniej pewnym niepokojem. Totart odzwierciedlał lęki i strachy młodych, którzy nie chcieli ani z komuną, ani z Solidarnością. Błazeństwo jest również narzędziem do ukazania pustki i nihilizmu. I – aczkolwiek ciekawy jestem reżyserskiego rezultatu Tymańskiego – śmiem wątpić, czy jego komedia, o której wspomniałem na początku tekstu, będzie czymś więcej niż tylko błazenadą, mającą przykryć jakieś zaniedbane i puste obszary w duszy artysty. Domorosła ta psychologia, zdaję sobie z tego sprawę, ale być może mam rację i co wtedy?

Jakieś przesłanki ku tej tezie można znaleźć w tej autobiografii. Nieunormowane życie uczuciowe, związki z kobietami, synowie z różnych relacji. Tymański zdaje się nie dostrzegać smutnych skutków, które może będą pokutować w życiu jego dzieci, mieszkających bez ojca, z różnymi matkami. Co z tego, że w jego opinii synowie są szczęśliwi i on sam uważa się za lepszego ojca, niż gdyby mieszkał razem z nimi. Może nic, ale obawiam się, że statystyka nie kłamie. Tymon buddysta również do końca nie przekonuje, chociaż doceniam zaangażowanie w tę filozofię, tak samo jak w sztuki walki. Jednak, czy duchowość Wschodu może cokolwiek dać Europejczykowi? To pytanie, na które odpowiedzi nie dam, bo miejsce ograniczone, a z drugiej strony religioznawcą nie jestem.

Mowa jest w tej książce o Kurach i Miłości, zespołach najbardziej znanych spośród tych, w których Tymański partycypował. Miłość to jazzowa rewolucja, zespół, który od negacji polskiej szkoły jazzu zaczynał, a w końcu trafił na salony, doceniony przez Namysłowskiego, Stańkę czy Ptaszyna – Wróblewskiego, bądź co bądź ikony naszej jazzowej sceny. Kury z kolei zasłynęły swoim drugim albumem „P.O.L.O.V.I.R.U.S”. Pamiętam snobizm studenciaków, którzy w latach 90. podniecali się nowatorstwem i śmiałością rozwiązań formalnych, z którymi spotykali się na tej płycie. Album ten miał być parodią poszczególnych gatunków muzycznych. I był, nawet zabawną, tyle, że irytujący był fakt, że wielu recenzentów piszących o „P.O.L.O.V.I.R.U.S-ie” z nabożną czcią nie zauważyło, że wydany w 1998 roku krążek wcale nie był pierwszym stylistycznym miszmaszem, potraktowanym z sarkazmem i ironią. Weźmy na przykład wydany w 1993 roku album „My są już Amerykany” Piersi, na którym znalazło się miejsce dla heavy metalu, disco polo, piosenek żołnierskich czy punk rocka. Albo Zacier, który na „Konfabulacjach?” w 1994 roku wzbogacił wyżej wymieniony zestaw stylów o reggae czy rock and roll.

Pozostaje pytanie: czy warto? Warto – odpowiadam. Zresztą mam słabość do świrów nawet wówczas, gdy nie zgadzam się z ich poglądami. Poza tym kolejna to porcja najnowszej historii Polski widziana od kuchni, przez pryzmat życia prywatnego: koncertów, działań artystycznych i pozornie nieznaczących dla Wielkiej Historii faktów. A zniesmaczonych tytułem artykułu odsyłam do „Wesela”, tym razem Wyspiańskiego, bo to cytat stamtąd.

Tymon Tymański, Autobiografia: AD/HD, rozm. R. Księżyk, wyd. Literackie, Kraków 2013, ss. 531.

Małe społeczności miewają swoje mroczne tajemnice. Wielokrotnie motyw hermetycznej grupy, sekciarskiej czy małomiasteczkowej, pojawiał się w literaturze, jako wdzięczny i fotogeniczny topos. Ludzie kryją swoje brudy, znają sekrety, których nie ujawniają obcym. Drzwi przed nimi najczęściej bywają zamknięte, a jeśli ktoś ich już do domu zaprosi, nie dokonuje wiwisekcji wspomnień. Bo te trzeba pogrzebać gdzieś w podświadomości. W powieści Szczepana Twardocha obcym jest John Smith, pracownik brytyjskiej agencji wywiadowczej, zaś skrywającymi swoje nieczyste postępki osobami są polarnicy pracujący na Spitsbergenie: Polacy, Norwedzy, Rosjanie. Utwór zaczyna się od klasycznego motywu tajemniczej śmierci. Od zębów białego niedźwiedzia ginie jeden z badaczy, a za moment rozpoczyna się trudne śledztwo.

Nie jest to jednak kryminał. Powieść inaczej rozkłada akcenty i nie wiadomo, ile w tym zamierzonych działań, a ile przypadku. Kryminał trzyma (przynajmniej teoretycznie) w napięciu, które rozciąga się pomiędzy ciekawością czytelnika, który chce wiedzieć, kto zabił, a autorem, który celowo myli tropy. Trochę tego u Twardocha brakuje, ale jak pisałem, nie wiem, na ile „Zimne wybrzeża” są spójną formalnie wizją, a na ile dziełem niezamierzenie chaotycznym. Napięcie, które pojawia się w powieści, ma zupełnie inne źródła. Są to przede wszystkim kwestie polityczne. Akcja dziełka rozgrywa się w 1957 roku, w czasie rządów Chruszczowa, rok po śmierci Bieruta, cztery po zgonie Stalina. Na zimne brzegi Arktyki przybywa tajemniczy bohater, nostalgicznie przywołujący czasy międzywojenne. John Smith, nazywający się w rzeczywistości zupełnie inaczej, jest człowiekiem pogranicza. Wychowany na Śląsku w polsko-niemieckiej rodzinie zdaje się mocować z własną tożsamością narodową. Polskość? Niemieckość? Śląskość? To tylko puste hasła, z których nic nie wynika. Na kryminał więc powieść Twardocha nie wygląda.

Może więc powieść przygodowa w duchu Londona i Hemingwaya? Męska przygoda, fascynacja bronią, ciężkie warunki atmosferyczne, konflikt między życiem a śmiercią – to wszystko wyraźnie rysuje się na palecie utworu śląskiego literata. Polarnicy, ukazani przez Twardocha to grupa silnych mężczyzn o surowym sposobie bycia, niczym ze staroświeckich utworów z okresu belle epoque, w której kobiety nosiły suknie do ziemi, a ród męski polował i przechwalał się swoimi trofeami w oparach whisky bądź w czasie rodzinnego obiadu. Takiego Twardocha już nie ma. Smitha zastąpił morfinista i dandys okupacyjny – Konstanty Willemann. Bohaterowie „Zimnych wybrzeży” nie mówią zbyt wiele, ich powściągliwość w okazywaniu emocji i używaniu słów pozwala na zaakcentowanie wewnętrznych przemyśleń głównej postaci powieści.

A te są niezwykle gorzkie. Człowiek, wyrwany ze swoich korzeni, bijący się z sobą samym o polskość, niemieckość, śląskość, grzebie się w historii i wyciąga wnioski – logiczne, ale w swojej logiczności bolesne. Poziom bólu i poziom logiki rosną proporcjonalnie względem siebie. Dostaje się przede wszystkim postaciom historycznym. Tym, które – jak dzisiaj nasi polityczni włodarze – rządzili, albo raczej próbowali rządzić Polską. A ta ich przerosła, jak zawsze. Chciałem dobrze, a wyszło jak zwykle – mówi Maciej Stuhr w „Weselu” Smarzowskiego. Taka postawa zdaje się przyświecać Beckowi czy Sikorskiemu, aby zatrzymać się tylko na dwóch mężach stanu. Przy czym stan ten zdaniem głównego bohatera „Zimnych wybrzeży” wydaje się cokolwiek nieświeży. Beck w trzydziestym dziewiątym odgrażający się, że nie da ani guzika od płaszcza, a oddal w dwa tygodnie całe państwo, dwa dziesięciolecia ciężkiej pracy całego narodu, ojca i matki Smitha również. Przesrał to wszystko w dwa tygodnie, bo mu się chciało uwierzyć, że są silni, zwarci i gotowi, a Niemcy przewalili się po nich, jakby jechali na piknik.

Smith jest duchowym dzieckiem Józefa Mackiewicza, autora „Drogi donikąd”, antykomunisty i literata nieposiadającego złudzeń w kwestii komunizmu oraz Związku Sowieckiego. Również nie posiada idealistycznych poglądów politycznych, takich, które kazały komendantowi Armii Krajowej Tadeuszowi Komorowskiemu rozkazać rozpoczęcie akcji „Burza”. To faktyczne ujawnienie się przed Sowietami stu tysięcy członków AK było prezentem uczynionym Stalinowi, który mógł oszczędzić swoje wojsko, a po drugie, po zakończeniu działań wojennych wyłapać rękami UB i Milicji „wrogów ludu”. Antykomunista Smith nie jest również chwalcą aliantów. Zdaje sobie sprawę z faktu, że zostaliśmy przez Zachód wyrolowani: I przyszły kolejne porażki: żałosna konspiracja, żałosna ucieczka, żałosne pseudowojsko w Kampaniach Wartowniczych. Kiedy ci dzielni ludzie w czarnych brytyjskich mundurach do swojego nocnego stróżowania dodawali cała wojskową obrzędowość, Amerykanie musieli pękać ze śmiechu, bo uważali ich za kogoś w rodzaju uzbrojonych stróżów właśnie. Ci żołnierze – nie żołnierze, de facto cywilni pracownicy armii Stanów Zjednoczonych prężyli muskuły, stroili ogony i grzebienie niczym koguty, byli tylko chłopcami od czarnej roboty – mówi ustami Johna Smitha Szczepan Twardoch. Murzyn zrobił swoje, Murzyn może odejść z torbą paciorków. Zamiast spinać się o to, że potraktowano nas jak najemników gorszego sortu, może zapamiętajmy, aby już nigdy nie dać się wciągnąć w nieswoje wojny. Ale co ja mówię, przecież były już Irak i Afganistan, a nasi cieszyli się z dziurawych Hummerów jak świnia w deszcz.

I chociaż sama intryga nie jest z tej najwyższej półki, bo domyśleć się można rozwiązania akcji, to książka zyskuje właśnie na tych celnych i gorzkich obserwacjach oraz realistycznie odtworzoną atmosferą dalekiej Północy. Ważne są również detale opisu, które odszyfrowuje się niczym kod społeczny przedwojennej Polski i jej etosu. Świat korporacji akademickich, sporów polsko – żydowskich, specyficznej estetyki, honoru i odrobiny szaleństwa, tak charakterystycznego dla klas średniej i wyższej, już dzisiaj nie istnieje. Im od niego jesteśmy dalsi, tym bardziej nas fascynuje. Dla Johna Smitha był żywym punktem odniesienia i powodem rozczarowania jego schyłkiem. Dla nas staje się etycznym i estetycznym wzorcem metra.

Szczepan Twardoch, Zimne wybrzeża, wyd. Dolnośląskie, Wrocław 2009, ss. 246.

Podróż na Wschód, przygotowałem wczoraj, gotowy koń – śpiewał Budzyński w jednym z bardziej znanych kawałków Armii. Orientować się znaczyło kiedyś ni mniej ni więcej kierować się na wschód. Tam znajduje się święta Jeruzalem, stamtąd o świcie przychodzi słońce. Budując kościoły, ołtarze nawy głównej zwracano właśnie tam. Na wschodzie znajduje się również Rosja, największe państwo świata, jeśli rzecz rozbija się o powierzchnię. Artyści pióra chętnie patrzą w tamtym kierunku, z ochotą jeżdżą tam snobistycznie nastawieni studenci, dla których Wschód jest atrakcyjnym miejscem, w którym można tanio wypić i jeszcze taniej się przemieszczać. Co jest powodem tej mody? Czy możemy mówić tylko o modzie, czy to zjawisko głębsze niż tylko powierzchniowa fascynacja? Nie możemy odpowiedzieć na to pytanie jednoznacznie, ale próbować należy.

Mam w ręce książkę, będącą zapisem jedenastu wywiadów, które z zafascynowanymi Wschodem literatami przeprowadził dziennikarz, związany z Fundacją Sąsiedzi, Piotr Brysacz. Rozmowy te, chociaż prezentujące różny poziom znajomości tematyki, próbują odpowiedzieć na szereg kwestii, z których na pierwszy plan wybija się proste pytanie „dlaczego”? Inaczej odpowie na nie Andrzej Stasiuk, który człowiekiem Wschodu się czuje, a inaczej jedyna w składzie odpytywanych kobieta, podróżniczka Magdalena Skopek. Dla tego pierwszego jest to kwestia wyobraźni, która zdycha w nudnej Szwajcarii, hula zaś za Bugiem. Dla Skopek to ciekawość. Od razu widzimy pokoleniowe różnice. Stasiuk, człowiek wkraczający już w Conradowską smugę cienia, a Skopek, hedonistyczna poławiaczka wrażeń, to dwie odmienności, dwie motywacje, dwa sposoby na przeżywanie. Podróż może być więc kontemplacją i pójściem w głąb samego siebie, albo odhaczoną na mapie trasą, którą później pochwalimy się na Facebooku. Motywacją do wejścia w świat Wschodu może być chęć poznania egzotycznej sekty Wissarionowców, jak to uczynił Jędrzej Morawiecki. Można również związać się z nim na stałe, co nastąpiło w przypadku Mariusza Wilka, znanego chociażby z „Wilczego notesu” pisarza, o którym mówi się, że jest już bardziej rosyjski niż polski, chociaż wciąż pisze w języku ojczystym. Odmienne są więc również stopnie zaangażowania.

Pytaniem, które powtarza się w tych rozmowach, jest kwestia rosyjskiej duszy. Odpowiedzi na ten problem jest tyle, ilu rozmówców. Dla jednych pojęcie to jest jak najbardziej namacalne i możliwe do opisania, inni z kolei lokują je na mglistych terenach mitologii współczesnej. To jak z tą rosyjską duszą? Tak samo jak z popularnym stwierdzeniem mówiącym, że Rosji nie można ogarnąć rozumem. Ten, wzięty z wiersza Tiutczewa, komunał, również niczym mantra powtarza się w wywiadach i jak widmo daje złapać się na chwilę rozmówcom młodszym, tych starszych wprawia jedynie w konsternację. Wiadomo przecież, że z mitami dyskusji nie ma. A Rosja jest taka, jak jej wyobrażenie. Dla Mariusza Wilka to miejsce życia; brak dystansu do ziemi, w której przebywa pisarz i z drugiej strony duże oddalenie od spraw polskich każą zżymać się autorowi na krytyczne spojrzenie na ten kraj, związane chociażby z nierozwiązaną tragedią smoleńską. Temat ten, jeśli pojawia się w tych rozmowach, jest bagatelizowany i jako kontrapunkt wobec niego pojawiają się zaraz dobrzy Rosjanie. Owszem, nikt nie wątpi w ich istnienie, tak jak nikt nie powinien twierdzić, że Katyń i gwałty na Polkach, Niemkach czy Mazurkach były udziałem krasnoludków.

Jedynie Maciej Jastrzębski próbuje bardziej krytycznie spojrzeć na naszego wschodniego sąsiada. Mówi, że wciąż ukazują się za Bugiem opracowania historyczne, z których wynika, że za masakrę polskich oficerów w Katyniu odpowiada III Rzesza. Więc jednak coś jest na rzeczy z tymi krasnoludkami. O tym pisze również Wojciech Grzelak, autor omawianej już na tym blogu „Rosji bez złudzeń” oraz późniejszego zbiorku reportaży „Gra z Rosją: do jednej bramki”. Jego głosu, jak i antyputinowskiej retoryki Krystyny Kurczab – Redlich, zabrakło pośród tych jedenastu rozmów. Bo Rosja to nie tylko serdeczni ludzie, ale również mniej serdeczna władza, składająca się z ludzi właśnie.

„Patrząc na Wschód” nie zatrzymuje się jednak tylko na państwie ze stolicą w Moskwie. Opowiada o skomplikowanej mozaice ludów na Kaukazie, o szamańskiej specyfice Jakucji (która jest autonomicznym obwodem państwa rosyjskiego), czy po prostu wschodzie, bez konkretnych państwowych konotacji. Zdecydowana jednak większości rozważań w tej książce poświęcona jest sąsiadowi ze Wschodu. Jako kontrapunkt pojawia się tutaj również mityczny do lat 90. Zachód, do którego III RP chce dostać się za wszelką cenę. Te aspiracje śmieszą, tym bardziej, gdy zrozumiemy, że Polska nigdy w pełni zachodnia nie była. Czy wschodnia? Ile w tym wpływu zaboru rosyjskiego i postjałtańskiego porządku politycznego? Położenie geopolityczne naszego kraju zdaje się być skazane na wieczne użeranie się z sąsiadami, a co więcej na permanentną walkę o własną tożsamość. Polakom zrobimy żart i umieścimy ich między Niemcami a Rosją – mówi Bóg na jednym z rysunków Mleczki. A Stasiuk niezwykle celnie komentuje nasze zapatrzenie się w zachodnioeuropejskie Eldorado. „Lepsza” to jest Szwajcaria na przykład. I co z tego? Wyobraźnia z nudów zdycha i tyle (…). Jak słyszę gadkę o „europeizacji” to mam ochotę zesrać się w gacie (…) Pięciu złotych nie dam za ten Zachód. Jak przyjdzie co do czego, to nas załatwią bez mydła. Jak Bośniaków w Srebrenicy.

Tyle, że pytanie, czy na Wschód możemy liczyć, nie pojawia się w żadnej z tych rozmów. Tak jakby był to pewnik. A nic nie jest w tej kwestii stałe i pewne. Że Zachód nas wielokrotnie wystawił, jest jasne i nawet dziecko wie, że za pchanie się do Unii Europejskiej dopiero przyjdzie nam zapłacić. Natomiast czy iść z Rosją? Szliśmy z nią w latach 1945 – 1989 i na co nam się to zdało? Teraz Moskwę zamieniliśmy na Brukselę, spaliliśmy idola Lenina, zastępując ją bezosobową europeizacją.

Patrząc na Wschód: przestrzeń, człowiek, mistycyzm, rozm. P. Brysacz, wyd. Fundacja Sąsiedzi, Białystok 2013.

Po II wojnie światowej w imię ideałów komunizmu tysiącom ludzi odebrano w naszym kraju życie. Gdy z Moskwy przywędrował nowy system polityczny, uaktywnili się bandyci: śledczy, tajni policjanci, prokuratorzy i sędziowie, którzy żołnierzy Armii Krajowej i Narodowych Sił Zbrojnych zamykali w więzieniach, często bez procesu, albo po zwykłych pokazówkach, a często po prostu ich zabijali. Wrogowie nowej ludowej ojczyzny znajdowali się na pozycji straconej. Część z nich ujawniła się, mamiona obietnicami darowania win, a część pozostała w lasach; dziś pamiętamy o nich jako o żołnierzach wyklętych. Żyją jeszcze ostatni z nich, tak samo jak ostatni z ich oprawców. Zgadnijcie, czyje emerytury są większe?

13 lat temu ówczesny przewodniczący AWS i kandydat na prezydenta Marian Krzaklewski powiedział w czasie telewizyjnego wywiadu z osławionym Piotrem Gembarowskim, że za czasów PRL istniał tajny układ między ZUS a rządzącą partią PZPR. W myśl tego tajnego porozumienia wielu członków aparatu władzy nie odprowadzało składek do wymienionej wyżej instytucji, a ich świadczenia przejściu na emeryturę były bardzo wysokie. O niedawno zmarłych podobno źle nie mówimy, ale to porozumieniu Okrągłego Stołu i pierwszemu premierowi RP możemy podziękować za to, że bestiom, jak nazywa komunistycznych oprawców Tadeusz Płużański, nie obniżono wypłacanych kwot. Wrócił żołnierz z wojny – śpiewa Mirosław Jędras, znany bardziej jako lider i twórca Zaciera. I dodaje dalej jeszcze ciekawsze słowa, jak najbardziej adekwatne do sytuacji tych, którzy z komunizmem walczyli w lasach i narażali własne życie za wolność.

„Bestie” to publicystyczna, historyczna opowieść, będąca rezultatem kilkunastoletniego śledztwa autora. W ramach prywatnego dochodzenia Płużański prześwietlił życiorysy kilkudziesięciu oprawców i ujawnił fakty, które z jednej strony istniały w rozproszeniu, a z drugiej znajdowały się w ukryciu. Jako kontrapunkt do ubeckiego Mordoru pojawiają się w tej książce postaci żołnierzy wyklętych, coraz częściej nazywanych niezłomnymi. Żołnierzy, których upamiętnienie zawdzięczamy Lechowi Kaczyńskiemu. Żołnierzy, których lewacka propaganda cały czas nazywa bandytami, zupełnie abstrahując od całej złożoności sytuacji wojny i to będącej konfliktem tak okrutnym. Wyklęci nie byli aniołami, pewnie mieli na swoim koncie zarówno pospolite przestępstwa, jak i czyny chwalebne, ale wojna demoralizuje wszystkich i wszystkim powoli zabiera człowieczeństwo. Być może niektórych czytelników drażnić emocjonalny ton tej pozycji, może część z nich zżymać się na brak obiektywizmu, ale ma Płużański swój osobisty motyw, z powodu którego aż dyszy nienawiścią do czerwonej hołoty. Otóż ojciec autora był członkiem AK i późniejszym więźniem politycznym w najgorszym okresie PRL. Czy fakt ten tłumaczy ekspresywny język książki i jej jednostronne spojrzenie? Odpowiedź na to pytanie sformułujmy po zapoznaniu się z faktami, a te są jednoznaczne.

Jedną z bohaterek „Bestii” jest Helena Wolińska, stalinowska prokurator żydowskiego pochodzenia, grana przez Agatę Kuleszę w ostatnim filmie Pawlikowskiego „Ida”. Ta zmarła w 2008 roku oskarżyciel odpowiada między innymi za śmierć generała Augusta Emila Fieldorfa „Nila”, jednego z większych bohaterów II wojny światowej. Pyta Płużański, dlaczego ta ponura postać nie pojawiła się w kinowym obrazie Ryszarda Bugajskiego, poświęconym rzeczonemu oficerowi. Czy powodem braku tejże postaci w „Generale Nilu” jest polityczna poprawność? Czy ujawnienie prawdy o krwawej Helenie byłoby wodą na młyn poszukiwaczy polskiego antysemityzmu? Wszak historyk z Żydowskiego Instytutu Historycznego Helena Datner, jak podał wczoraj portal wnas.pl, stwierdziła jednoznacznie, że „Ida” jest filmem antysemickim. „Bestie” są więc w myśl tej teorii antysemicką książką i to o wiele bardziej niż dzieło Pawlikowskiego, bo nie czai się i prosto z mostu ujawnia żydowskie korzenie wielu z oprawców Polaków. Czy znaczy to, że według Płużańskiego Żydzi są be? Człowiek inteligentny zauważy różnicę między tym stwierdzeniem, a faktem, mówiącym: tak, niektórzy Żydzi byli dla nas okrutni, niektórzy niekoniecznie. Rozhisteryzowany czytelnik „Gazety Wyborczej” z pewnością tego niuansu nie odczyta. Nawet Władysław Bartoszewski, który pupilkiem prawicy nie był i nie jest, stwierdził, że oskarżenia Wolińskiej i jej otoczenia o antysemityzm są po prostu bzdurne.

Jednym z częściej występujących w „Bestiach” antybohaterów jest stalinowski sędzia wojskowy, mieszkający od lat w Szwecji Stefan Michnik, brat Adama – naczelnego wymienionego w powyższym akapicie dziennika. Polska wystąpiła do Sztokholmu o umożliwienie tymczasowego aresztowania oprawcy, natomiast władze państwa z północy odmówiły. Duch nie zginął w młodych Szwedach, gdyż ci – członkowie nacjonalistycznej organizacji Nordisk Ungdom – protestowali 17 grudnia zeszłego roku pod domem byłego komunistycznego sędziego. Ten z kolei, zdaniem Płużańskiego, odpowiada za śmierć majora Zefiryna Machali – żołnierza Września i oficera przedwojennej Polski, a po zakończeniu działań w 1945 roku pracującego w Sztabie Generalnym Wojska Polskiego. Michnik i Wolińska to tylko dwa przykłady z całej plejady oprawców, katów i zbrodniarzy.

O reszcie z nich możemy przeczytać na kartach „Bestii”, co więcej, autor łączy historię ze współczesnością, pokazując działania polityków, którzy starali się zrobić wszystko, by tymże ludziom o mrocznych życiorysach włos z głowy nie spadł. Jest więc książka Tadeusza Płużańskiego gorzkim spojrzeniem na III RP, państwo podobno niepodległe i opierające się na rządach prawa. Felietonistyczna, publicystyczna forma opracowania, odchodząca od chłodnej, historycznej analizy, jest z pewnością czynnikiem, który rodzi w nas wewnętrzny bunt na system, który o ofiarach zdaje się zapominać, a oprawców wprowadza na salony i pozostawia im pokaźne emeryturki. Może niektórym ta emocjonalność tekstu przeszkadzać, ale w końcu co jest większym grzechem: ekspresja języka czy komunistyczne zbrodnie?

Tadeusz M. Płużański, Bestie: Mordercy Polaków, wyd. 3S Media, Warszawa 2011, ss. 559.


Wielu wierzących, ale powątpiewających, chciałoby spotkać Jezusa twarzą w twarz. Nie w sensie symbolicznym, czy na kartach czterech ewangelii, nie poprzez transsubstancję, , ale zwyczajnie, w ramach prywatnego objawienia. Zaszczyt ten spotyka księdza Jana Trzaskę, wikariusza w jednej z górnośląskich parafii. Pewnego wieczoru kapłan doznaje epifanii (czyli objawienia) i nic już nie jest takie, jak przedtem. Pojawiają się nagle uzdrowienia śmiertelnie chorych, nawrócenia antyklerykałów, peregrynacje pielgrzymów. Czy sytuacja, którą opisuje Szczepan Twardoch, właśnie tak wyglądałaby w rzeczywistości? Przecież od czasu do czasu pojawiają się w mediach sensacyjne wiadomości o Matce Boskiej, która ukazała się, czy to na działkach w Oławie, czy to na brudnej szybie szpitala w Zabrzu. Tylko czekać, aż Maryja ukaże się umęczonemu sesją studentowi w talerzu ze stołówkową zupą. Kpimy sobie zazwyczaj z tego typu doniesień, racjonalizujemy i zrzucamy winę na karb wyzwolonej (aż za bardzo) wyobraźni. „Epifania wikarego Trzaski” każe nam zgasić nasze luzackie, wszystkowiedzące uśmiechy młodych wykształconych z wielkich miast.


Szczepan Twardoch jest jak cierń, który uwiera zarówno prawicowców, jak i skrajnych lewaków. Pisarz, który na początku swojej drogi twórczej określał się jako konserwatysta i publikował w pismach chrześcijańskich, obecnie wysyła swoje teksty do „Polityki” i „Gazety Wyborczej”; wciąż jednak jeszcze można przeczytać jego przemyślenia na łamach dalekiego od wszelkiej lewicowości mesjanistycznego kwartalnika „44”. W marcu na łamach portalu Krytyki Politycznej Jaś Kapela (syn głęboko wierzącej katoliczki, nawiasem mówiąc) skrytykował Twardocha za jego stare teksty o wyraźnej prawicowej proweniencji. Zresztą uczynił to, jak to zwykle u Kapeli bywa, łzawo, po gówniarsku i tak, jak to robią wszelkiej maści ideologowie – z dużą dawką nieznośnego patosu. Z drugiej strony prawicowcy nie trawią autora za jego odejście od konserwatyzmu, przywiązanie (nieco prowokacyjne, o czym można się przekonać, czytając jego esej opublikowany w „Znaku”) do narodowości śląskiej, czy również obliczone na medialność kontestowanie polskości. A przecież nikt nie zaprzeczy, że autor „Morfiny” w tejże książce, jak i wielu poprzednich, bierze się z polskością za bary jak mało kto. Większość naszej prawicy (jak i lewicy, rzecz jasna) wyrosła na gruncie rodzimego romantyzmu, więc podważanie mesjanistycznego obrazu Polski jako kraju, który niekoniecznie jest tym, w co romantycy wierzą, musi skutkować jej podniesionymi emocjami.

Polskość, jako zjawisko, nie jest głównym problemem „Epifanii wikarego Trzaski”, wczesnej powieści autora, a trzeciej opublikowanej przez niego książki. Głównym zagadnieniem jest tutaj wiara. I przyznam się, że dawno nie czytałem prozy, która tak mocno dotykałaby problemu naszego katolicyzmu. Przy czym, ani nie jest ona książką antyklerykalną, ani także naiwną reklamą religii chrześcijańskiej. Powieść Twardocha zadaje mnóstwo pytań. Unde malum? Skąd zło? – kwestia ta wydaje się jednym z ważniejszych problemów opisanych w „Epifanii…”. Czy zło może przybrać maskę dobra i czy może powodować takie zmiany, jakie większość logicznie myślących jednostek uznaje za korzystne? Czy można uzdrowić, czy można nawrócić, wykorzystując zło? I czy, w końcu, dobrem jest poddanie się chorobie, śmierci, a może własnej niewierze? Zło dotyka również Kościoła katolickiego, co widać chociażby w pobocznym wątku lustracyjnym. Przedstawiciele Episkopatu, umoczeni w tajemnicze sprawki dawnego systemu i mroczne gry z komunistami, to nie tylko bohaterowie tej książki, jak i postacie z kolejnej powieści autora – „Przemienienia”. To, niestety, osoby z krwi i kości, o których opinia publiczna, poza opisanym szeroko i głęboko przypadku arcybiskupa Wielgusa, milczy niczym głaz.

Kościół, polityka, historia – nie uciekniemy od tych tematów, nawet gdybyśmy wyrzucili telewizor, odcięli internet i zabawiali się na łąkach w pogańskie harce ku czci boga o czterech twarzach, którego to ostatnio proboszcz wyrzucił ze Ślęży. Mogą Brytyjczycy albo Holendrzy pozwolić sobie na luksus areligijności, u nas nawet ateista jest katolem. I pewnie dlatego tak łatwo przychodzi nawrócenie powieściowej dziennikarki „Fikcji i mitów”, książkowego odpowiednika antyklerykalnych „Faktów i mitów”. Bohaterka jest typową przedstawicielką przaśnej, postkomunistycznej klasy średniej. O kobietach takich jak ona mówił Twardoch w wywiadzie dla „Wyborczej”: Te wszystkie wypindrzone dupy podobne do siebie, jakby je w jednej fabryce robili, Warszawa, Kraków czy Poznań, korporacja, mieszkanko na strzeżonym osiedlu, pierdolony kotek i jego kuweta, bo na dzieci jeszcze „się nie zdecydowały”, wydaje im się, że o wszystkim decydują, takie pewne siebie, samorealizacja, samodoskonalenie, inwestowanie w siebie.

Historia pojawia się w powieści Twardocha jako logiczna przyczyna teraźniejszości. Kto czytał „Wieczny Grunwald”, ten zauważy podobną koncepcję dziejów. Uwikłanie w dzieje najnowsze zalicza Kościół, ale również z ich sideł nie wyzwoli się tajemniczy pustelnik zamieszkujący w głębinach kopalni. Ten były żołnierz Wehrmachtu, który pod koniec wojny brutalnie gwałci polską radiotelegrafistkę służącą w Armii Kościuszkowców, przechodzi moralną metamorfozę, żyjąc przez kilkadziesiąt lat w odosobnieniu. Ciekawym kontrapunktem do jego postaci jest osoba głównego bohatera, tytułowego Trzaski. On, ksiądz, intelektualista z rozpoczętym doktoratem, mający na poparcie swojej wiary wiele filozoficznych oraz religijnych dowodów oraz poszlak, i ten spod ziemi, dziki, jurodiwy, wiedzący jedno, że jest pyłem i prochem, stanowią wobec siebie dwa przeciwległe bieguny. Kapłan potrzebować będzie nawrócenia, a jego motorem będzie właśnie uwikłany w historię kopalniany eremita Bogislav Freiherr von Tschiwitz. Czyja wiara jest więc mocniejsza? Inteligenta z Warszawy, czy dzikusa z Górnego Śląska?

„Epifania wikarego Trzaski” nie przynosi łatwych rozwiązań, i podobnie jak Twardoch – zbyt prawicowy dla lewicowców i za mocno lewicowy dla konserwatystów – dla wojujących ateuszy może okazać się li tylko apoteozą katolicyzmu, dla dewotów prawdopodobnie będzie szkalującą Kościół, postmodernistyczną pulpą. Żadna odpowiedź z powyższych nie jest prawidłowa i w tym leży siła tej krótkiej powieści.

Szczepan Twardoch, Epifania wikarego Trzaski, wyd. Dolnośląskie, Wrocław 2007, ss. 171.