Nigdy nie dałem ani złotówki na głodujące dzieci w Afryce. Nie wspomogłem inicjatyw Amnesty International, Greenpeace lub Unesco. I nie zamierzam. Szczególnie po lekturze „Karawany kryzysu”. To, co wiadome jest o przeróżnych fundacjach i akcjach humanitarnych, ale funkcjonowało dotychczas na płaszczyźnie niedopowiedzeń i mitów, zostało w sposób dobitny opisane przez Lindę Polman, holenderską dziennikarkę i działaczkę społeczną. Jeśli zastanawialiście się kiedyś, na co idą wasze pieniądze, wpłacane w dobrej wierze na cele humanitarne, autorka da wam odpowiedź, która może wami wstrząsnąć, ale która nie pozostawi was obojętnymi. Na los waszych pieniędzy oczywiście. Cyniczne? Tak jak humanitaryzm.

Słowo to zrobiło w ostatnich latach oszałamiającą karierę. Humanitarysta to ktoś, kto kocha ludzkość. Doświadczenie przeróżnych systemów społecznych i politycznych mówi zaś, że kto kocha ludzkość, ma w nienawiści pojedynczego człowieka. A co jeszcze kochają humanitaryści? Lans w mediach. Zaistnienie w przestrzeni publicznej i w niej trwanie. Broń Boże nie można wypaść z łaski, bo wówczas nie dostaniemy funduszy na kolejne przedsięwzięcie. A to trzeba Afrykanom drogę wybudować przez środek dżungli. Nikt nie będzie tamtędy jeździł? Nie przewiezie się tamtędy żadnych towarów, bo tych nie ma? Nie szkodzi. Napisaliśmy projekt, dostaliśmy kasę, więc zakupiono materiały i aby w papierach się wszystko zgadzało, budujemy. Albo mamy pomysł na szkołę dla biednych dzieci. Wybieramy lokalizację, wylewamy fundamenty, stawiamy budynek i projekt zrealizowany. Nie ma nauczycieli i budynek zostanie pusty? Ojej, szkoda, ale tak się staraliśmy. Nic to, ważne, że sfinalizowano założenie, wypłacono pensje, nażarto się na kilku rautach i spędzono nieco czasu w klimatyzowanym hotelu. Lody ukręcone, będzie kolejny pomysł i pojawią się kolejne pieniądze.

Humanitaryzm to sposób na życie. Można być Bobem Geldofem albo Bono i czerpać z niego miliony dolarów zysku. Wystarczy nagrać kilka łzawych piosenek o głodujących dzieciach, zorganizować szereg koncertów i będzie się działo. Lud się na to nabierze, bo lud lubi doraźną filantropię. Wrzucić kilka złotych do puszki raz na rok i mamy spokojne sumienie. Wrzucę dychę, to za taką sumę biedny Afrykańczyk dostanie bananów prosto z drzewa. Jaki to piękny gest i jaki szlachetny. A biały człowiek ma wyrzuty sumienia, bo jego przodkowie kolonizowali. To zaś, co dzieje się teraz złego w Afryce, jest winą praszczurów, którzy grabili murzyńskie ludy i palili ich wioski. Linda Polman pokazuje fałsz takiego myślenia. Nam się często wydaje, że wpłacając nasze pieniądze automatycznie udzielamy pomocy potrzebującym. Lecz nigdy nie dzieje się tak, że cała suma trafia tam, gdzie należy. Są państwa, w których nawet 80 procent funduszu trafia do rządzących. A to ci, nie susza, odpowiadają za głód i kiepską dystrybucję żywności. Karmiąc złaknionych równocześnie dajemy prezenty sytym.

Poza tym działalność humanitarna to zwykły biznes. W nim również działa reklama, która jest dźwignią handlu. Inicjatywa musi się wypromować, musi zostać zauważona, musi bić się o klienta, który w tym przypadku jest specyficzny. Aby interes się kręcił, należy beneficjentów uzależnić od naszych działań. Nie dawać wędki, ale ryby. Ale gdy zwęszymy w innym miejscu bardziej opłacalną formę działania, porzucamy bez żalu nasze głodne dzieci i ruszamy tam, gdzie potrzebujący mogą zapewnić nam lepsze profity. I takich niedokończonych projektów jest sporo. Aby zainteresować sponsorów, humanitaryści licytują się, czyja katastrofa, czyja wojna jest gorsza. Każda z nich staje się ludobójstwem, co więcej, bardzo okrutnym ludobójstwem. Trzeba szokować odbiorców, bo inaczej nie dadzą pieniędzy. Na kogo pan da część swojej pensji, na dzieci głodne, czy głodne i bite? Wybaczcie nam milusińscy z pierwszego przypadku, nie jesteście bite, jesteście tylko głodne. Jedzonka nie będzie. Zbyt dobrze wam się powodzi.

Można również pomóc nie tym, co trzeba, a pomyłka taka bierze się – rzecz jasna – z niewiedzy. Polman podaje przykład Rwandy, w której po czystkach etnicznych, które urządzili Hutu swoim sąsiadom Tutsi, za uchodźców, którym trzeba pomóc, wzięto tych pierwszych. Organizacje humanitarne zbudowały obóz, do którego przybyły tysiące Hutu, nie po to, aby schronić się przed nieprzyjacielem, ale po to, aby dobrze się odżywić i nabrać sił przed kolejnymi aktami okrucieństwa. Według zasad Czerwonego Krzyża należy pomagać wszystkim, niezależnie tego, po której stronie konfliktu się opowiadają. Wyobraźmy sobie tych pięknoduchów w czasie powstania warszawskiego. Ranne głowy opatrzyliby zarówno bohaterom z AK, jak i szumowinom z brygady Dirlewangera. Bo przecież ból i cierpienie są jednym i tym samym dla obu stron. Przypomnijmy tylko mało znany fakt, że Czerwony Krzyż, działając w czasie II wojny w Szwajcarii, nic nie uczynił dla przejeżdżających przez to państwo uwięzionym w wagonach Żydom. A pociągi po kilkanaście godzin potrafiły stać na stacjach.

Linda Polman obala mity, jednocześnie obiektywizując swoją opowieść. Nie staje na stanowisku, że pomoc humanitarna jest z gruntu zła. Widzi ona jednak sporo nadużyć i podaje recepty, które należałoby wprowadzić w życie, aby taka forma aktywności była naprawdę szlachetna i przynosiła dobro potrzebującym. Jest to jednak pewna forma utopii. W państwach dotkniętych wojnami czy innymi katastrofami humanitarnymi zawsze będzie istnieć grupa rządzących, uprzywilejowanych obywateli, którzy będą chcieli objąć kontrolę nad pomocą zagraniczną. Zawsze będą istniały organizacje, które w ramach udzielanego wsparcia będą chciały ugrać dla siebie prestiż i pieniądze. Zawsze będą tubylcy, którzy uzależnią się od tej pomocy i nie będą chcieli zmiany tej sytuacji. Wielki kapitał generuje wielkie przekręty, a obecność pięknych i szczytnych haseł w połączeniu z tak ogromnymi pieniędzmi, jakimi obracają organizacje humanitarne, musi skutkować pojawieniem się mieszanki wybuchowej, która ludzi nie w aniołów odmienia, ale raczej w zgoła odmienne byty. 

Linda Polman, Karawana kryzysu: Za kulisami przemysłu pomocy humanitarnej, tłum. E. Jusewicz - Kalter, wyd. Czarne, Wołowiec 2011, ss. 299.

Demokracja jest super. Można głosować w Dniu Wyborów. Można robić zakupy w wypasionych centrach handlowych. Można oglądać przez cały dzień telewizję. Można konsumować: żreć i wydalać. W demokracji zawsze świeci słońce dla wiernego ludu. A dla wrogów demokracji zimne kazamaty i cały arsenał innych kar. Bo jeśli ktoś jest wrogiem demokracji, to jest wrogiem najwspanialszego ustroju na świecie i – co jest logiczną konstatacją – jest po prostu niespełna rozumu. A lud ma prawo żyć w społeczeństwie bez świrów, którzy podważają oczywiste prawdy. Tylko, że wariaci istnieją: Mistok Man, Matros Man, Baba Girl i Dziad Moroły – czwórka super-bohaterów z Goćkowego świata Gorodopolis.

Wyskoczył ten Gociek jak Filip z konopi. Znany dotychczas publicysta „Rzeczpospolitej” i „Uważam Rze” (we wcześniejszych wcieleniach tych pism przed harcami Hajdarowicza) wydał książkę. No i dobrze – znało się wcześniej te mutacje, w myśl których znany dziennikarz publikował zwartą pozycję, jakąś powieść czy zbiór nowel. W wielu przypadkach były to decyzje chybione. Dobre pióro żurnalisty nie oznacza automatycznie takiegoż samego daru beletrystycznego. Nie dziwi więc fakt, że pozostawałem nieufny wobec „Demokratora” nawet po przeczytaniu entuzjastycznych recenzji, z których wynikało czarno na białym, że debiut powieściowy Goćka to jakieś objawienie na polskim rynku pisarskim. Tym bardziej, że na naszym poletku literatury pięknej nie jest zbyt wesoło; przecież nikt o zdrowych zmysłach nie będzie zachwycał się faktem istnienia pani Sylwii Chutnik. A fantastyka w naszym kraju to prawie tylko nędzne historyjki spod znaku magii i miecza czytane przez smutnych fanów muzyki metalowej.

Nieufność nieufnością, ale instynkt podpowiadał, że trzeba by sprawdzić, co Gociek, którego publicystyczne pióro cenię, przygotował. Po sprawdzeniu przyłączam się do chóru apologetów tego zjawiska, które pojawiło się zupełnie znikąd i które w celny sposób opisało świat nas otaczający. Bo przepraszam bardzo, tego nie zrobi ani Dehnel, ani Pilch, a jedynie pisarz – fantasta.

Wróćmy do świata przedstawionego. Gorodopolis to kraina mlekiem i miodem płynąca, klasyczna utopia, przy bliższym poznaniu ukazująca jednak swoje dystopijne oblicze. Ale nie uprzedzajmy faktów. Państwem tym rządzi tajemniczy Gubernator – dyktator i satrapa. W opisywanym kraju panuje kult rodzimej myśli technicznej, której uosobieniem jest genialny Obywatel Szajdo, a jego imieniem nazywane są coraz to nowe wynalazki. Gorodopolis jest najpotężniejsze, najwspanialsze, inne państwa nie umywają się do jego elit, ani do jego dobrobytu. Panuje tutaj zdrowy nacjonalizm, w myśl którego wszelka obca forma automatycznie staje się zagrożeniem. Mamy fasadowe wybory, które zawsze wyłonią jedynego zwycięzcę. Gubernatora? Nie bójmy się tej odpowiedzi, przecież mamy demokrację i zwyciężają ci, którzy zwyciężyć powinni. Przypomnijmy sobie tylko irlandzkie referendum dotyczące przyjęcia Traktatu Lizbońskiego. Większość obywateli tego kraju opowiedziała się negatywnie wobec tej propozycji, więc UE w łaskawości swojej referendum powtórzyła. I po co było skakać, głupi kraiku? Von Rompuy i Barroso wiedzą lepiej, co dla ciebie dobre.

Ale Gorodopolis to również alegoria współczesnej Rosji. Kraju z jednej strony przeżartego korupcją, w którym demokracja jest pozorem i ułudą, a z drugiej strony atakowanej przez nachalny konsumpcjonizm, który widać najbardziej w wielkich metropoliach: Moskwie i Petersburgu. Są w „Demokratorze” obecne aluzje do rządów Putina, jest nawet sparafrazowana anegdota o brzuszku pewnego malca, który prezydent Federacji Rosyjskiej ongiś ucałował (Pietia Nagi Brzuszek). Są aluzje do roli współczesnej cerkwi (Chram Szczwanego Jerzego), są ezopowe nawiązania do losów Czeczeńców (Czarnodupcy i Gaugaz). Im więcej wiemy na temat współczesnego państwa rosyjskiego, tym bardziej ta książka nas bawi i więcej nam pokazuje.

Jeśli Gociek pisze o Rosji, to pewnie i o nas? Odpowiedź jest twierdząca. My znajdowaliśmy się przez długie lata pod wpływami potęgi ze wschodu, więc i u nas te mechanizmy dziko pnącego się korporacyjnego kapitalizmu są doskonale widoczne. Zachłyśnięcie się mamoną i braki w jakiejkolwiek formacji intelektualnej (o duchowej nawet nie wspomnę) to już zjawisko widoczne w „Ziemi obiecanej”, ale w „Demokratorze” widać je chyba jeszcze bardziej namacalnie. W wersji współczesnej, opisywanej przez Goćka, jest ono nam bliższe. To my uczestniczymy w wyścigach po galeriach handlowych w poszukiwaniu dóbr, które staną się naszym Elizium. To my nie chcemy słuchać o polityce, gdyż ta nas śmiertelnie nudzi. I to w końcu my nie wnikamy w kulisy życia społecznego, bo to może okazać się „Matriksem” albo – co gorsza – „Truman Show”. Nie daj Boże, odkryjemy tę wiedzę i co z nią zrobimy? A tu trzeba jakoś żyć, więc włączamy radyjko i raczymy się kojącą muzyczką przerywaną głupawymi komentarzami prowadzących.

Śmieszny jest „Demokrator”. Humor wylewa się z każdej stronicy tej powieści. Jako klasyczna, postorwellowska antyutopia, powieść Goćka łagodzi ponury obraz świata ironią oraz komizmem. Nazwy własne, dialogi, prowadzona narracja – to wszystko jest niesłychanie lekkie i co rusz zanosimy się do rozpuku, łapiąc się za brzuchy. Chociażby we fragmencie, w którym czworo herosów nadaje sobie imiona. Nieco to wszystko przypomina odwiedziny Wolanda w Moskwie. Tam diabeł i jego świta, tutaj ekipa popkulturowa: kilkoro super-, hiper-, ekstra-, spider-manów. Którzy chcą rozsadzić system od środka, bo jak tu żyć, panie premierze, jak tu żyć? Oprócz Bułhakowa i Orwella czuć w „Demokratorze” język braci Strugackich oraz atmosferę klasycznych baśni o głupkach, którzy chcieli naprawiać świat.

A ten jest, mimo łagodzącego humoru, okrutny. Wrogów szczęścia poddaje się utylizacji. Tych, którzy się podporządkowują ogłupiającej wizji, raczy się konsumpcją oraz łatwym seksem, tu nazywanym niezwykle obrazowo „ruchando – accelerando”. Świat ma być sterylny i piękny niczym z plakatu biura podróży organizującego wycieczki do współczesnych rajów, więc likwiduje się tych, którzy tę wizję zaburzają. Chociażby bezdomne dzieci z Dworca Ramzańskiego, odstrzeliwane w myśl politycznej poprawności, bo przecież nie uchodzi sikać na pomniki upamiętniające chwalebne dni Gorodopolis. Gociek funduje nam podróż, nie tyle za jeden uśmiech, ale za jedną gorzką prawdę. Z nieodłączną ironią w tle.

Piotr Gociek, Demokrator, wyd. Ender Book, Ustroń 2012, ss. 487.

Biorę udział w wyzwaniu "Polacy nie gęsi".