Szczepan Twardoch nie lubi swoich wczesnych tekstów. Można ten fakt łatwo zrozumieć, gdy sięgnie się po jedne i drugie. Cezurą jest tutaj „Wieczny Grunwald”, jedną nogą stojący jeszcze w przeszłości, drugą zapowiadający już to, co będzie dzisiaj znakiem rozpoznawczym autora: zamiłowanie do awangardy i mętne raczej postacie bohaterów. Bez bicia przyznam się, że „Morfiny” jeszcze nie czytałem, ale jestem po lekturze „Dracha”. No i co? No i nico. Niby wszystko na swoim miejscu, czyta się nieźle, ale gdzieś ulotnił się ten charakterystyczny duch elegancji, który przyświecał wczesnym tekstom autora. Dlatego z niekłamaną przyjemnością sięgnąłem po „Prawem wilka”, tom zawierający cztery opowiadania Twardocha, napisane w czasie, gdy pisarz nie wstydził się jeszcze słów takich jak honor, tradycja i wiara. Utrzymane w poetyce fantastyki grozy teksty są naprawdę udane, sprawnie opowiedziane, trzymające w napięciu, a co najważniejsze, niegłupie. Trudno je czytać tylko z poziomu fabularnego, bo roi się w nich od historycznych odniesień, i to właśnie siła tej prozy.

Świat przedstawiony opowiadań Twardocha zawartych w niniejszym tomie, jak sygnalizowałem na początku, jest niezwykle elegancki. Jego estetyka wynika z porządku etycznego. Gdy autor odwołuje się do czasów przedwojennych, widać to szczególnie wyraźnie. Ale nawet w tych tekstach, których akcja rozgrywa się po „wyzwoleniu”, czuć tęsknotę za harmonią świata. Samotny mściciel z tekstu tytułowego, żołnierz wyklęty, wzorowany na tych nielicznych bohaterach, którzy po skończonej wojnie nie złożyli broni, a prali czerwonych, zagubi się w swojej zemście. Pójdzie zbyt daleko, nie dlatego, że zabije nie tych, co trzeba, ale zadrze z siłami, z którymi za żadne skarby paktować nie powinien. Tak samo będzie w przypadku esbeka z „Żywotu i śmierci świętego Felicjana”, który wejdzie w rzeczywistość, która w myśl światopoglądu opartego na myśli Marksa i Lenina, istnieć nie powinna. W przedwojennym świecie zaś spotkamy dwóch literatów, każdy z nich to niespełniony pisarzyna, żałosny w swej małości, ale marzący o potędze jak każdy.

U Twardocha groza nie jest najważniejszym elementem rzeczywistości. Gdyby jej nie było, można by wyobrazić sobie równie udane teksty. Ona jednak przypomina o porządku, który woła o sprawiedliwość. Groza nie jest tutaj więc tylko rozrywką dla zgłodniałych niesamowitości małolatów wychowanych na wampiryzmie i infantylnych czarodziejach z różdżką. Jest ona skutkiem zadarcia z siłami, o których mówić nie można, a które rozdrażnia moralna niegodziwość. Jakże inna wizja od tych snutych na trujących kartach powieści młodzieżowych. Bo spotkanie z duchem nigdy nie może skończyć się letnio. Paktując z ciemnymi mocami, bohaterowie Twardocha nie pozostaną bez szwanku. To nie „Zmierzch”, w którym można pokochać bestię, a ta okaże się wrażliwa, eko i wege. Opowiadania te wykorzystują raczej chwalebną tradycję dziewiętnastowiecznych nowel grozy, w których zło i mrok pozostają nimi, a nie są igraszkami dla znudzonych nastolatek.

Ta moralna jednoznaczność stanowi chyba najbardziej atrakcyjny element opowiadań Twardocha. Zło pozostaje tutaj złem, obojętnie czy ma twarz wczesnego, stalinowskiego oblicza Polski Ludowej, czy spasioną mordę późnego PRL-u, w którym nie żyje już ksiądz Popiełuszko, a słońce świeci przez okulary spawacza. Komunizm jest oceniony tutaj jednoznacznie i żadne hamletyzowanie Geremków i Michników nie zaciemnia jego potworności. Pisarskie rzemiosło również może okazać się zgubne, zwłaszcza gdy brakuje talentu, a nadwątloną karierę chce ratować się paktom z siłami diabelskimi. Bohaterowie Twardocha, ci chudzi literaci, zazdroszczą tym grubym i w związku z tym dają się skusić na piekielne oferty. Bywa tak, że sytuacje, w których się znajdą, zyskają niemal kafkowską gęstość, jak w opowiadaniu zatytułowanym „Maniera tenebrosa”. Inne zaś, te z „Ronda na maszynę do pisania, papier i ołówek”, będą przypominać pętlę czasową. Twardochowym bohaterom nie ma co zazdrościć, w końcu to postacie tragiczne, nawet gdy zdecydują się na heroizm.

Szczepan Twardoch, Prawem wilka, wyd. Supernowa, Warszawa 2008, ss. 287.

Bieszczady – kraina włóczęgów, utracjuszy, wyludniona po wojnie z powodu akcji Wisła. Terytorium, do którego prawa roszczą sobie ukraińscy nacjonaliści, wyrzuceni z publicznego dyskursu skutkiem politycznej poprawności. Miejsce, które przed 1945 rokiem zaludnione było gęściej niż dzisiaj, w epoce smartfona i komputera z nadgryzionym jabłkiem. Miejsce romantyczne, pełne ciekawych, niekiedy niesamowitych opowieści. Aż prosiło się o reportaż. I stało się tak kilka lat temu, gdy Krzyszrtof Potaczała wydał pierwszą część „Bieszczadów w PRL-u”. Seria okazała się płodna i obok części drugiej, która jest przedmiotem tego tekstu, w ostatnich tygodniach ukazała się również część trzecia. Czy będą następne? W każdym razie materiału jest sporo i warto sięgnąć po wszystkie z wymienionych. Autor znany jest już z biografii legendy punk rocka, ustrzyckiego KSU, teraz zabiera nas w podróż po górach.

Nie mamy do czynienia z przewodnikiem turystycznym, próżno szukać w tym zbiorze opisów górskich szlaków czy architektonicznych atrakcji. Nie są też „Bieszczady w PRL-u” kompilacją, skądinąd ciekawych, legend i ludowych opowieści. Głównym bohaterem tych reportaży jest człowiek. W każdej niemal odsłonie. Mamy więc wspomnienia o komunistycznym generale Świerczewskim, a co ciekawsze, krótkie dzieje jego muzeum w Jabłonkach, które w upadającej Polsce Ludowej stało się oczkiem w głowie jaruzelskiej władzy. Opowiada kustosz placówki, że dosłownie po kilku latach, po Okrągłym Stole, została ona zamknięta. Dziwne, że premier Mazowiecki tutaj nie zastosował swojej polityki grubej kreski, którą uratował od społecznej infamii tysiące sowieckich szpiegów i byłych esbeków. Okazało się, że tę rzecz można poświęcić. Pomnik w Jabłonkach stoi nadal i nie zanosi się na jego demontaż.

Są również w tej książce obecni młodzi marksiści, naiwne komunistyczne, lewackie studenciny organizujące się na Otrycie wokół Chaty Socjologa. Potaczała okazuje się rasowym reporterem, bo słucha swoich rozmówców, nie oceniając ich wyborów. Takie czasy – zdaje się mówić i osąd zostawia swoim czytelnikom. Bieszczady nie istnieją w tych tekstach tylko jako tło do politycznych zmagań, są miejscem, które w epoce gierkowskiej przyciąga robotników z całego kraju. Powstaje tutaj kombinat drzewny w Ustrzykach Dolnych, jeden z większych w regionie. gigant, który eksportuje swoje wybory za granicę. Jego losy są jednak smutne i stają się symbolem większości polskiego przemysłu, rozmontowanego kilkoma decyzjami w latach 90. Ruiny kombinatu straszą do dzisiaj. Jednym z bardziej egzotycznych pomysłów gospodarczych, opisanych na kartach „Bieszczadów w PRL-u”, jest wojskowy PGR, prowadzony z powodzeniem przez oddelegowanych do tego celu żołnierzy. Ci, powołani na dwa lata do służby zasadniczej, ponoć wstydzili się swojego zajęcia, ale mieli lżej niż tradycyjne jednostki poligonowe.

Bieszczady w PRL to nie tylko reżim i jego słudzy. To również miejsce, w którym w ciągu jednej nocy wybudowano kościół. Ciekawe, czy budowa ta trafiła do Księgi Rekordów Guinessa, bo – trzeba to przyznać – świątynia postawiona w Nowosiółkach koło Baligrodu – a raczej tempo jej montażu i cała konspiracja, musiała robić wrażenie. I robią do dziś, tym bardziej, że w przesłuchaniach nikt nikogo nie wsypał. Obowiązywała bowiem zasada trzech małpek: nic nie widziałem, nic nie słyszałem, nic nie powiem. Udało się, władze kościoła nie rozebrały. Jeszcze innym ciekawym wątkiem opisanym w zbiorze jest kwestia linii kolejowej Zagórz – Przemyśl, która prowadziła przez terytorium Związku Sowieckiego. Pasażerom nie wolno było otwierać okien, fotografować, tym bardziej niczego wyrzucać na zewnątrz. Jeden papierek za oknem skutkował kilkugodzinnym postojem i drobiazgowym śledztwem. „Winnych” nie zawsze dawało się ustalić, system wówczas już dogorywał. Co ciekawe, linia ta czynna była aż do roku 2010, gdy ZSRS dawno już nie było. Prowadziła przez Ukrainę.

„Bieszczady w PRL-u” to zbiór historii, śmiesznych, jak ta o pociągach pod specjalnym nadzorem, zaskakujących, jak ta o pracach nad bombą wodorową – naturalnie, prowadzonych w Bieszczadach, ale przede wszystkim bardzo ciekawych. Specyfika tego regionu, jednego z najbiedniejszych w Polsce, jest na tyle interesująca, że jeszcze dzisiaj przyciąga autsajderów, wyrzutków, melancholijnych wędrowców, a przede wszystkim ciekawych ludzi, z których każdy stanowi osobną opowieść.

Krzysztof Potaczała, Bieszczady w PRL-u. Część druga, wyd. Bosz, Olszanica 2013, ss. 247.

Kto narzeka na Dana Browna, że swoje powieści zagadek okrasza antychrześcijańskimi konceptami, może spokojnie odetchnąć. Nie, Dan Brown się nie nawrócił. Podobnie mogą postąpić ci, dla których lektura dzieł Umberto Eco wydaje się zbyt karkołomna. Rzadko się bowiem zdarza we współczesnej kulturze, aby popularne teksty literackie były zgodne z katolickim punktem widzenia. Przy czym udaje się autorowi odejść od moralizowania i kościółkowego klimaciku. W przypadku Jeana Raspaila to nie dziwi, bo dla autora katolicyzm to synonim cywilizacji, a ta nie zawsze bywa grzeczna i ułożona. Częściej jest ekspansywna, narzucając niewiernym swój punkt widzenia, a od swoich wyznawców wymaga męstwa, wojowniczości rozumianej dosłownie jako wola i fizyczna siła. Tak było w „Obozie świętych” – powieści-manifeście, która rozprawiała się z mitem multikulturowości. „Oczy Ireny”, wydane we Francji w 1984 roku, są utworem zupełnie innym, co nie znaczy, że wolne są od chrześcijaństwa. Ono jest dla Raspaila jak powietrze, jego bohaterowie funkcjonują w nim jak w naturalnym środowisku. Nawet, gdy chodzi o akcję powieści na poły realistycznej, na poły fantastycznej, którą są „Oczy Ireny”.

Nieprzypadkowo we wstępie pojawiły się nazwiska Browna i Eco. Powieść Raspaila ma bowiem coś z powyższych, natomiast nie epatuje wulgarnym mitotwórstwem antykatolickim, jak u Amerykanina. Od Włocha różni ją zaś brak nadmiernego przegadania, zwanego przez mądrych tego świata mianem intelektualizmu. Mamy więc do czynienia z prostą opowieścią na jeden wieczór? Z opowieścią, która niczym cep lub kłonica wbije do głów pewne moralne idee?

Mamy w niej do czynienia z zagadką. Mianowicie, jest sobie główny bohater, Fryderyk Pons – pisarz i akademik. Ma on przyjaciela, który trzydzieści lat temu wstąpił do zakonu benedyktynów. Teraz, w tajemniczych okolicznościach, znika z klasztoru i zamieszkuje w odludnej latarni morskiej. Główna postać powieści, wraz z poznaną młódką o imieniu Alda, wyrusza jego tropem. I chociaż zarys fabuły może być dla niektórych banalny, w miarę rozwoju akcji wcale tak nie jest. Raspail mierzy się w „Oczach Ireny” z kilkoma gatunkami prozy. Oprócz powieści zagadek, w której subtelnie zarysowana fantastyka łączy się z realistycznym tłem, mamy w niej również elementy romansu. Tak, to nieczęste u tego francuskiego piewcy jeźdźców Apokalipsy. Pisarz podchodzi do tej materii ostrożnie, niekiedy wpadając w czułostkowy sentymentalizm, natomiast nie przekracza granicy niesmaku. Za ewidentną zaletę jego utworu trzeba uznać fakt, że prawie nie ma w nim scen erotycznych. A te, które są, zupełnie pomijają danie główne, sygnalizując zaledwie, że coś takiego przed chwilą się odbyło. Nieczęste i szlachetne ze strony autora posunięcie. Fryderyk Pons ma pięćdziesiąt lat, jest siwy i nosi wąsy, jego kochanka jest o połowę młodsza – szczęściem czytelnika jest więc oszczędzenie przez Raspaila niesmacznych szczegółów pożycia rzeczonej pary.

Ciekawe jest oszczędnie zarysowane tło powieści. Czas, w którym dzieją się wydarzenia, jest niedookreślony, zbliżony zapewne do roku powstania tekstu. Dwoje bohaterów, podróżujących po prowincjonalnych terenach współczesnej Francji, cieszy się niezmiernie z faktu, że nie musi tej współczesności oglądać. Skupieni na sobie i na zagadce, którą chcą rozwikłać, powieściowi Fryderyk i Alda, kilka razy natykają się na skrzeczącą pospolitość. A to rolnicza demonstracja, a to bliżej nieokreślone zamieszki – dzieci pokolenia ’68 odbywają swoje ponure bachanalia. Francja prowincjonalna stanowi z jednej strony katolicki azyl, w którym bohaterowie zanurzają się w całości, chodząc na msze do kościoła, czy rozmawiając na tematy wiary. Z drugiej zaś jest dowodem na porewolucyjne skarlenie tego niegdyś rycerskiego narodu. Nawet łodzie rybackie w bretońskim porcie noszą imiona antybohaterów roku 1789. Arystokratyczna mentalność obojga uczestników zdarzeń każe im gardzić tą gnijącą współczesnością.

Jeśli jesteśmy przy bohaterach, warto przyjrzeć się również kobietom. Są rzadkością w świecie Raspaila, toteż interesujące jest, w jaki sposób autor poradził sobie z tą kwestią. Istoty żeńskie w męskim świecie Fryderyka Ponsa to przede wszystkim estetyka. Odczucie piękna kobiecego wdzięku to podstawowy mechanizm, któremu ulega główna postać „Oczu Ireny”. Alda, bohaterka, z którą protagoniście powieści przyjdzie się rozstać, to piękno niewinne, czyste i nieskalane. Jest również Julia, Murzynka pracująca w zagadkowym Zajeździe Książąt. Ta z kolei emanuje zwierzęcością i dzikością. W końcu bohaterka tytułowa, o której wiemy najmniej. Aby cokolwiek o niej napisać, trzeba by zdradzić sekrety fabuły, więc ograniczę się do słów, z których wynika, że mamy do czynienia z postacią tajemniczą, rodem z fabuł powieści gotyckich.

I jedna kwestia na koniec. Świat, który opisuje Raspail, nie istnieje. W każdym razie dla mieszkańca Europy Środkowej jest on nie do uchwycenia. Stanowi konglomerat Tradycji, dłuższej niż nasze tysiąc lat chrześcijaństwa, magnackiego poczucia wyższości i pogardy dla zwyczajności, oraz tego specyficznego poczucia piękna, które każe celebrować każdy moment, tak jakby był on dziełem sztuki. Z tego względu lektura „Oczu Ireny” może drażnić. Natomiast za jakiś czas z pewnością spojrzymy na ten świat z tęsknotą. Kiedy to będzie, nie powiem, pisałem już o tym przy okazji „Obozu świętych”.

Jean Raspail, Oczy Ireny, tłum. B. Biały, wyd. Dębogóra, Dębogóra 2014, ss. 328.

Ziemiańskich świadectw przeszłości ukazało się w Polsce sporo. Jako że w sferach tych pisać i czytać umiano, wiele przelewano na papier. Również świadomość narodowa, rozbudzona odpowiednim wychowaniem i lekturą, powodowała, że ziemiańskie pamiętnikarstwo jest nie tylko spojrzeniem w ciekawe obyczaje, ale stanowi też świadectwo miłości ojczyzny i troski o jej sprawy. Czasy zaborczej niewoli to okres rozkwitu tego typu twórczości, w której odbijał się cały ówczesny mikrokosmos rzeczywistości przełomu wieków XIX i XX. Piszący właściciel folwarku i pałacu nie był więc niczym osobliwym. Co innego chłop. Ten jeszcze ponad sto lat temu nierzadko nie poczuwał się do bycia członkiem wspólnoty narodowej, patrząc często tylko na czubek własnego nosa i za najważniejszą wartość uznając materialne przetrwanie. Z tego względu ewenement stanowią „Pamiętniki włościanina” spisane przez wieloletniego wójta Dzikowa, Jana Słomkę. Są chłopskim spojrzeniem na rzeczywistość Polski drugiej połowy XIX wieku i początków kolejnego stulecia.

Jan Słomka większość swojego życia spędził w Dzikowie. Dziś to dzielnica Tarnobrzega, nowe blokowisko przy szosie wylotowej na Sandomierz. Wówczas – osobna wieś leżąca na krańcach zaboru austriackiego. Autor urodził się cztery lata przed niesławną rabacją galicyjską, podczas której podjudzeni przez Austriaków chłopi wymordowali nawet do trzech tysięcy Polaków, w tym właścicieli ziemskich, urzędników i księży. Ten krwawy fakt jeszcze pięćdziesiąt lat później dzielił społeczeństwo Galicji, co dobrze pokazał w „Weselu” Wyspiański. Połowa dziewiętnastego stulecia to czas biedy, ale przede wszystkim ciemnoty, którą na kartach swojego pamiętnika krytykuje Słomka. Może czytelnik o poglądach lewicowych zżymać się na autora, który nierzadko potępia swoich włościańskich ziomków, a oddaje sprawiedliwość właścicielom gruntów, Tarnowskim. Taka jednak prawda: chłopi w większość stanowili żywioł nieprzewidywalny, wiedziony różnymi przesądami, związanymi również z gospodarowaniem. Stąd z początku zdziwienie, a potem zazdrość wieśniaków, którzy nie rozumieli nowoczesnego rolnictwa; takim zaś interesował się Jan Słomka.

„Pamiętniki włościanina” nie są jednak tylko zapiskami dotyczącymi uprawy ziemi i hodowli zwierząt. Kwestie te zajmują tylko pewien ich wycinek. Najciekawsze elementy omawianej pozycji stanowią obserwacje etnograficzne i społeczne. Słomka poświęca sporo miejsca na opis codziennej egzystencji chłopów: na wygląd domów i sprzętów codziennego użytku, ubiory, zajęcia takie jak gotowanie i pranie. I jak to bywa w małych społecznościach, dużą rolę odgrywał tu swoisty konserwatyzm objawiający się niechęcią do nowinek. Autor opowiada, jaką sensacją stało się w Dzikowie kupno zegara: rzecz jednak zaraz się wydała, bo dzieci, bawiąc się na drodze pod ścianami naszego domu, posłyszały wydzwanianie godzin. Zrobiły alarm i w mig po całej wsi poszła wiadomość: „U Słomki zegar!”. Początkowa nieufność i oskarżenia o „pańskość” życia powoli zmieniły się w akceptację; narrator stwierdza, że po latach posiadanie domowego chronometru stało się standardem. Naturalnie, pisze autor również o jedzeniu. Mięso czerwone i białe jedzono od święta, częściej na stół trafiały ryby, których spożywano więcej niż dzisiaj. Podstawą pożywienia były kasze, kapusta, potrawy mączne, ziemniaki.

Inną interesującą kwestią opisywaną przez Słomkę są stosunki chrześcijańsko-żydowskie, oparte na wzajemnych próbach sił, dalekie od politycznie poprawnej wersji, którą sprzedaje się odbiorcom większości przekazów medialnych. Żydzi zarzucali katolikom, że ci się w nich wyśmiewają, często nie rozumiejąc ich wiary i obyczajów. Natomiast ludność chrześcijańska narzekała na wyzysk ekonomiczny: lichwę, monopol handlowy czy wykupywanie zadłużonych nieruchomości. Narzekano również, w tym z ambon, na rozpijające chłopów karczmy, które w większości pozostawały w rękach żydowskich. Podziwia Jan Słomka spryt i gospodarność Żydów, cechy, których jego zdaniem brak było jego rodakom: nigdy nie widziałem ani słyszałem, by który z nich wyprawiał bale, które we dworach szlacheckich były częste, nie trzymali też takiej drogiej administracji, która cały dochód zabiera, ale gospodarzyli czasem może aż z przesadną oszczędnością.

Pamiętnik Jana Słomki jest również, o czym wspomniałem z początku, świadectwem patriotyzmu i świadomości narodowej, której często wówczas chłopom brakowało. Jak wskazuje przykład autora, nie było to nieosiągalne i będąc włościaninem, można było z powodzeniem nie tylko mieć pojęcie o otaczającej rzeczywistości, ale również na tę rzeczywistość wpływać. Co nietypowe, jak na przedstawiciela naszego narodu, Słomka miał jednoznacznie złe zdanie na temat alkoholu, uznając go za współczesną plagę i powód większości nieszczęść na świecie. Autor jednak nie narzeka na trudne warunki, w których przyszło mu żyć. Podaje siebie za przykład człowieka, który za sprawą ciężkiej pracy, wytrwałości, oszczędności i wierności zasadom moralnym osiągnął sukces. Nie tylko rozwijał gospodarstwo, czy utrzymał się na stanowisku wójta przeszło czterdzieści lat, ale wykształcił syna, który skończył studia na Uniwersytecie Jagiellońskim.

Jan Słomka, Pamiętniki włościanina. Od pańszczyzny do dni dzisiejszych, wyd. MBP, Tarnobrzeg 2012, ss. 363.