Wyobraźmy sobie, że świat powstał czterysta lat temu. Wyobraźmy sobie, że nie przypomina on zupełnie naszego uniwersum, ale składa się z miast, które wspinają się po niekończących się linach. Metalowe platformy powoli wjeżdżają do góry, dążąc do bliżej nieokreślonego, tajemniczego Celu. Ciekawe? To dopiero początek. Jak można się domyślić, świat ten posiada drugie dno, a widoczna jego część jest fasadą, za którą kryją się niespodziewane fakty. W dobie wszechobecnej fantasy, pisanej na poziomie Wiśniewskiego i Grocholi, wypluwanej w tempie karabinu przez Fabrykę Słów, cieszy porządna i podejmująca poważną problematykę powieść science fiction, jaką jest „Vertical”, druga po „Marsie” książka Rafała Kosika (nie liczę tutaj cyklu młodzieżowego o Felixie, Necie i Nice).

O dobrą fantastykę naukową dzisiaj trudno. Fantasy za to schodzi z półek jak ciepłe buły. Jest eskapistyczna, jest łatwa, banalna, trywialna i nierzadko posługuje się prymitywną wizją świata, niczym retoryka posła Ryfińskiego. Science fiction wymaga logiki w myśleniu i żelaznej konsekwencji w tworzeniu świata przedstawionego. Tu nie może być miejsca na luki, ponieważ cała konstrukcja runie i nie będzie przekonująca. Z tego powodu trudniej pisać fantastykę niż fantasy. Również trudniej tworzyć właśnie ją, niż literaturę głównego nurtu, która od lat kilkudziesięciu tonie w artystowskich eksperymentach i pseudoegzystencjalnym bełkocie, aż człowiekowi robi się niedobrze.

Nie czytałem jeszcze debiutu Kosika, ale z pewnością brak ten nadrobię, bo „Vertical” (i kolejna powieść „Kameleon”) to misternie skonstruowana fabuła, trzymająca w napięciu do samego końca, łącząca w sobie najlepsze cechy klasycznej, hard sf, jak i alegorycznej political fiction, zahaczającej miejscami o antyutopijne wizje. Narracja łączy ze sobą dwie płaszczyzny, obie posiadają głównych bohaterów, którzy w pewnym momencie dochodzą do wniosku, że oficjalne, oparte na mitach założycielskich, wersje rzeczywistości nie zgadzają się z logicznym spojrzeniem na świat. Po głębszej refleksji pozornie uporządkowane obrazy otoczenia zaczynają trzeszczeć w posadach. I tutaj zaczyna się przygoda. Przypomina mi to Zajdlowskie „Limes inferior”, czy „Paradyzję”, w których główny, niepozorny bohater, nieco outsider, wyruszał na spotkanie z prawdziwą stroną świata. I zazwyczaj dokonywał przerażających odkryć, w które reszta społeczeństwa niespecjalnie wierzyła.

Ludzie u Kosika to klasyczne lemingi, które dla ciepłej wody z kranu podporządkowują się opresyjnemu systemowi. Niespecjalnie widzą w nim zagrożenie, ponieważ mają co jeść, mają co pić i czują się bezpiecznie. Nie widzą więc potrzeby zadawania pytań. A Murk i Jonathan, żyjący odpowiednio w jednym i drugim świecie, to romantyczni bohaterowie, którzy samotnie zetrą się w nierównej walce z otaczającą ich rzeczywistością. Cena, jaką zapłacą za swoje odkrycia, będzie wysoka. Wiedza jednak kosztuje. Zwłaszcza wówczas, kiedy wszystko na pozór wydaje się uporządkowane i logiczne. Kiedy politycy i przywódcy religijni usypiają lud swoimi mowami, w których świat przedstawia się jako zbiór aksjomatów. O te ostatnie pytać nie ma sensu, bo i tak nikt nie udzieli satysfakcjonującej odpowiedzi. To tak jak z tajnymi służbami. Wszyscy wiedzą, w historii pojawiają się regularnie, a logika podpowiada, że skoro znane są one od początków wspólnoty politycznej, to powinny działać na dzisiejszej scenie. Jednak pytania o secret services, zwłaszcza o te zza Buga, powodują w towarzystwie konsternację i narażają ciekawskiego na przyczepienie łatki oszołoma.

Wiedza pospólstwa o sprawach spoza ich podwórka jest mierna. Oni muszą polegać na informacjach z zewnątrz (...). Ludzie, którzy nie są panami własnych umysłów, czyli ogromna większość społeczeństwa, żyją iluzją i wygodnie im z tym, bo iluzje uwalniają umysł od trudnych pytań. Władcy lubią te iluzje (...). Nie łudź się, że to, co odkryjesz tam na dole, ujrzy światło dzienne. Przepracujemy to my i przepracują to inne sztaby doradców Thomedosa. W efekcie powstanie oficjalna iluzja tego, co jest pod nami. Sam uwierzysz, jak to potem usłyszysz.

Mechanizmy polityki i religii są podobne. Kosik zadaje pytanie o sens zinstytucjonalizowanego kultu i wkłada odpowiedź w usta jednego z bohaterów „Verticalu”. Jakkolwiek prawda wypowiedziana przez postać nie byłaby banalna, zawiera w sobie esencję tego, czym jest organ stojący na straży czystości wiary. I przekazuje prawdę o nas samych. Większość z nas musi mieć świadomość nieuchronności kary. Nasz umysł nie przetwarza przeczeń. Nie zabijaj, nie cudzołóż, nie kradnij – po przetworzeniu tych imperatywów pozostałaby w nas, gdyby nie jasne i określone zasady moralne, chęć dokonania czegoś z powyżej wymienionych czynów. Szkoda, że Kosik nie zauważył jeszcze jednego prawidła. Mianowicie, gdy jedna religia umiera, jej miejsce zajmuje kolejna, niekoniecznie lepsza. Vide: dzisiejsza Europa z dogorywającym chrześcijaństwem rzymskim, na którego miejsce wciska się ekspansywny islam.

Ludzie potrzebują kłamstw jak wody. Tylko nieliczni mogą poprawnie funkcjonować bez świadomości, że ktoś wszechwiedzący obserwuje ich czyny i kiedyś ich rozliczy. Cała reszta maluczkich musi mieć strażnika, umieszczonego we własnej głowie przez kogoś mądrzejszego. Niestety, ten strażnik może działać tylko w określonym środowisku. Jeśli warunki się zmienią, strażnik umrze (...). Tysiące, dziesiątki tysięcy, tam w dole, przestałoby się czymkolwiek przejmować. Zaczęłoby kraść, zabijać. Oni muszą wierzyć święcie, niezachwianie, że całe życie pracują na ocenę wystawianą w chwili śmierci.

Jaka jest granica między kłamstwem a fałszem? Czy żyjemy w matriksie? Kto ma rację, media podające oficjalne wersje wydarzeń, czy garstka oszołomów publikujących w sieci swoje niewiarygodne teorie spiskowe spod znaku Zeitgeistu? Jak to możliwe, że wiedza tajemna dotycząca naszej rzeczywistości jest dostępna poprzez kilka kliknięć myszą? Kosik nie daje odpowiedzi na te kwestie, ale prowokuje do ich postawienia. I przy okazji pamięta o najważniejszym, że w beletrystyce przede wszystkim liczy się umiejętność opowiedzenia ciekawej historii. Tak jest od „Iliady” i żadne Karpowicze czy Pilchy tego nie zmienią.

Rafał Kosik, Vertical, wyd. Powergraph, Warszawa 2012, ss. 432.

Biorę udział w wyzwaniu "Polacy nie gęsi".


W wieku siedemdziesięciu lat zrobił licencję pilota. W czasie II wojny światowej brał udział w walkach pod Monte Cassino. Filozof – tomista, niemówiący prawie nic o religii. Autor klasycznych już „Stu zabobonów”. Człowiek – legenda. Józef Maria Bocheński. Lubię taką literaturę, którą prezentują „Wspomnienia” przedstawionego powyżej człowieka. I lubię takich ludzi, renesansowych, którzy nie mieszczą się do żadnych szufladek, bo te są dla nich zbyt ciasne. Mierząc się z takimi indywidualistami, widzimy wyraźnie własną małość, jak i fakt, że świat, w którym żyjemy, skarlał do niepokojących rozmiarów. Bocheński pokazuje poza tym, że katolik to nie człowiek sentymentalny i lękliwy, ale chłop z jajami i, co ważniejsze, racjonalista. Mnie, będącemu nieco z boku, wydaje się to ciekawym oraz inspirującym połączeniem.

Z licencją pilota sprawa była równie intrygująca. Od zawsze Bocheński interesował się lotnictwem, od dzieciństwa marzył, aby wznieść się w powietrze i nawet kiedyś przepowiedział, pacholęciem będąc, że za czas jakiś ludzie będą kupować bilety na podniebne loty. Rodzina popukała się w czoło, bo co taki smarkacz może wiedzieć. A ten miał wyczucie, intuicję, pies jeden wie, jak to zwać. Szkolenie autor zrobił we Fryburgu, szwajcarskim mieście, z którym był związany naukowo – wykładał na tamtejszym uniwersytecie. Był dokładnie 22 lipca 1972 roku, w PRL święto narodowe. Jako zajadły antykomunista Bocheński być może cieszył się z faktu, że to właśnie w rocznicę uchwalenia osławionego Manifestu PKWN będzie mógł legalnie wznieść się w powietrze. Naturalnym jest, że po uzyskaniu licencji pilota zaczął pilotować samoloty, nie tylko sportowo, ale przede wszystkim długodystansowo. W czasie lotu z Monachium do Berna prawie pożegnał się z życiem, co tylko dodaje smaczku tej męskiej opowieści.

Są jeszcze samochody, do których filozof ma równie żarliwą atencję. Oczywiście, wielokrotnie przekracza dozwoloną prędkość. Ale wówczas nikt jeszcze nie wpadł na genialny wynalazek fotoradaru. Bocheński szarżuje po amerykańskich autostradach, pali papierosy i pozytywnie wypowiada się na temat wojny. Wystarczy, aby dzisiaj zostać obwołanym antybohaterem Eurolandu. – I to jest ksiądz ? – zapytałoby wielu moralistów XXI wieku. Dożyliśmy czasów, które Lem opisywał kilkadziesiąt lat temu w „Powrocie z gwiazd”. Matki odprowadzają dzieci do szkoły, gdy te chodzą już do piątej czy szóstej klasy. Żaden obóz harcerski nie odbędzie się bez plastikowej ubikacji i wykwalifikowanej kucharki. Student potrafi przyjść z rodzicami do dziekanatu, bo profesor nie dał mu zaliczenia. I to, co było kiedyś cnotą, dziś staje się mową nienawiści. Ciekawe, kiedy Tyrtajosa nazwą faszystą?

„Wspomnienia” nie są jednorodnym tekstem pamiętnikarskim, ale raczej przypominają sylwę. Podzielone, nie tylko chronologicznie, ale również tematycznie, dotyczą całego życia Bocheńskiego, począwszy od młodości, aż do późnych lat. Opisuje autor czas spędzony w przedwojennej Polsce, w rodzinie z tradycjami, również wojennymi. Skupia się na swojej drodze zakonnej, ale przede wszystkim tej naukowej, mam wrażenie, że dla profesora ważniejszej. Wplata we wspomnienia swoje wcześniejsze szkice. Szczególnie ciekawy jest jego reportaż (bo tak możemy go śmiało nazwać) opisujący medialne imperium międzywojnia – Niepokalanów i jego głównego bohatera – Maksymiliana Kolbe. Mimo że autor, jako dominikanin, do franciszkanów odnosi się raczej z rezerwą, w tym przypadku musi w sposób obiektywny przyklasnąć całemu przedsięwzięciu.

Interesujące obserwacje czyni Bocheński w USA, dokąd jeździ często, zapraszany przez tamtejsze uniwersytety. Opisuje intelektualną mizerię części kadry naukowej. Te fragmenty są szczególnie zabawne. Możemy przeczytać o matematykach, którzy nie rozumieją podstawowych gałęzi... matematyki. Albo o czarnoskórej studentce z pewnej zapyziałej alma mater, pytającej w czasie wykładu o to, kim byli jezuici. Profesor na pytanie odpowiedział, obserwując przy tym, że połowa sali w tym momencie skrzętnie notowała. Aby dodać smaczku nadmienię, że sprawa miała miejsce na Catholic University w Waszyngtonie. Pozostańmy w dobrym nastroju i nie zadawajmy znajomym tak trudnych pytań. Jeszcze się okaże, że nasz świat to nie tylko „Powrót z gwiazd”, ale „Idiokracja” na dobitkę. Widzi Bocheński w Stanach Zjednoczonych wąskie i świetnie wyszkolone elity umysłowe, spotyka się z czołówką dwudziestowiecznych filozofów, lepszych niż ci ze Starego Kontynentu. Tyle, że te elity niespecjalnie mają z kim rozmawiać. Gros społeczeństwa USA jest intelektualnym grzęzawiskiem. Na którym można jednak spotkać robotnice stojące w kolejkach po płyty Beethovena.

Można się na Bocheńskiego żżymać, że bon vivant, że pisze zbyt apodyktycznie, że widzi jedynie heroiczno – romantyczny obraz wojny. Ale z drugiej strony nie można odmówić mu poczucia humoru, dystansu do siebie i świata, a przede wszystkim solidnej formacji intelektualno – duchowej. Dziś, gdy idolem zostaje pięćdziesięcioletni nastolatek w hipsterskich okularach, albo robiący wrażenie niedorozwiniętego kloszarda syn znanego reżysera, tacy ludzie jak Bocheński są kimś z zupełnie innej galaktyki.

Józef Bocheński, Wspomnienia, wyd. Philed, Kraków 1994, ss. 368.

Biorę udział w wyzwaniu "Polacy nie gęsi".