O ruchu charyzmatycznym mówi się ostatnio coraz więcej, i to w środowiskach konserwatywnych. Naturalnie, poczytać to należy jako zaletę, bo już dość milczenia, gdy przez kilkadziesiąt lat działalności tych grup w Polsce wiele ośrodków odpadło od religii katolickiej, a kolejne znajdują się na jej peryferiach, wpadając w jawną herezję. Już dość osób doświadczyło problemów psychicznych, bo utożsamiło religię z cudownie nakrywającym się stoliczkiem, a Boga z magikiem, który da człowiekowi wszystko, byle mocno w to uwierzyć. Dość już robienia z kościołów miejsc, w których ludzie wpadają w demoniczny śmiech, tarzają się po podłodze, a szarlatani nabijają naiwnych w butelkę, twierdząc, że Bóg swoim wiernym gwarantuje sukces ekonomiczny. Dość już robienia dyskotek i organizowania płatnych spotkań modlitewnych. To wszystko należy ludziom uświadamiać i bardzo dobrze, że głosy krytyki wobec duchowości charyzmatycznej nie cichną. Może dzięki temu ci, którzy w takich wspólnotach pozostają, zastanowią się, co tak naprawdę jest im głoszone. Na hierarchię nie liczę, gdyż większość polskich biskupów działania te popiera i traktuje jako przyrost wiary. Biskup łódzki, Grzegorz Ryś, pytany przez dziennikarkę, jakie niebezpieczeństwa charyzmatyzmu zauważa, odpowiada krótko: żadnych. I to jest najlepszy dowód, że zagrożenia te są całkiem realne. Pisze o nich Michał Krajski w „Rewolucji charyzmatycznej”.

Wychodząc z pozycji logiki formalnej, przyznać trzeba, że nie można mówić jednocześnie prawdy i nieprawdy. Wszyscy teoretycy i praktycy ruchu charyzmatycznego przyznają wspólnie, że czerpie on swoje początki od nałożenia rąk przez studentów zielonoświątkowych na studentów katolickich w latach 60. Jakim więc cudem formacja heretycka, którą są zielonoświątkowcy, mogła przekazać Ducha Świętego? Pytanie to pozostaje bez odpowiedzi, chyba że odpowiedź pojawia się w duchu ekumenicznym. Skoro więc podstawy są fałszywe, jak prawdziwy ma być cały ruch? Skoro gołym okiem widać, że dynamika odejść od Kościoła katolickiego jest największa właśnie w grupach Odnowy w Duchu Świętym, to albo uznamy, że Kościół się myli i trzecia osoba Trójcy Świętej namawia ludzi do apostazji, albo stwierdzimy, że coś z całym  ruchem jest nie tak i nie działa on z Bożej inspiracji. Jak uznaje tradycyjna teologia, Duch Święty może działać na pojedynczą osobę będącą członkiem wspólnoty oddzielonej od Kościoła, ale tylko po to, aby przyprowadzić ją z powrotem. Niemożliwa jest więc sytuacja, w której dary Ducha otrzymują grupy heretyckie, a za ich pośrednictwem Kościół.

Tyle punkt wyjścia, natomiast Michał Krajski na nim nie poprzestaje. Jego książka jest próbą historycznego rysu protestantyzacji Kościoła katolickiego w Polsce, która zaczęła się jeszcze przed 1989 rokiem, kiedy miał on przede wszystkim ludowe i w miarę prawowierne oblicze. Proces ten zaczął się w ruchu Światło-Życie, zwanym potocznie Oazą. To tam młodzi ludzie spragnieni wiary dowiadywali się o ekumenizmie, to tam odbywały się pierwsze liturgiczne eksperymenty. To w końcu Oazie „zawdzięczamy” wprowadzenie gitar do kościołów i rzępolenie na mszach. I to w Oazie zaczęto praktykować obrzęd przyjęcia Jezusa jako osobistego pana i zbawiciela, który nie miał precedensu w Kościele katolickim, a był po prostu zwyczajem protestanckim. Autor nie poprzestaje jednak na przeszłości i omawia również późniejsze wzmożenie wszelkich ruchów i wspólnot, przede wszystkim charyzmatycznych, ale również Neokatechumenatu, którego wizja teologii jest sprzeczna z katolicką dogmatyką. Zwraca uwagę na rosnącą tolerancję episkopatu wobec tych tendencji.

Dowody ma mocne, bo oparte przede wszystkim na zdrowej nauce katolickiej, która przecież działała i przynosiła owoce przez długie wieki. Dlaczego teraz nagle miałaby przestać funkcjonować? Rewolucja charyzmatyczna – jak Michał Krajski – zaznacza, ma również inne źródło niż tylko sekty protestanckie. Tą podstawą, jak pisze, są systemy ezoteryczne, które wymagają od adepta przejścia przez wiele stopni wtajemniczenia (dlaczego w Neokatechumenacie są takowe, skoro Chrystus głosił, że jego nauka jest jawna?), a także skupiają się na człowieku. W ruchach tych pozytywnie uderzać może żarliwość praktykowania wiary, ale po dokładniejszym przyjrzeniu się widać, że jest to praktyka skupiona na „ja”. To „ja” doświadcza przeżyć mistycznych, to „ja” dostaje dary i charyzmaty, i w końcu to „ja” staje się centrum liturgii. Tak jak pewien dominikański celebryta pląsający na scenie podczas obrzędu tak zwanego wielbienia. Trochę to wszystko smutne, szczególnie wówczas, kiedy uświadomimy sobie, jak w ostatnich kilkudziesięciu latach zmienił się obraz Kościoła katolickiego, i że to żadna naturalna ewolucja, ale podmiana, której prawie nikt nie zauważa. I smutne, jak słucha się biskupa Rysia, który stwierdza, że pogląd, który niedawno uznawany był za heretycki, jego zdaniem, nie jest katolicki.


Michał Krajski, Rewolucja charyzmatyczna, wyd. 3Dom, Częstochowa 2019, ss. 240.


Brazylia, kraj szalejącej biedy i nierówności społecznych, faveli oraz brutalnej policji. Kraj, w którym ubodzy zawsze mają pod górkę, a bogaci wciąż się bogacą. Kraj niespokojnej historii i agresywnych, nieliczących się z ludźmi polityków. Nie trzeba słuchać Sepultury, aby mieć przed oczami taki właśnie obraz tego kraju. Również z tego stanowiska wychodzi reporterka Eliane Brum, która na wstępie zaznacza sporą niechęć do obecnego prezydenta Bolsonaro, a z kolei sympatię do jego poprzednika Luli de Silvy (jak podkreśla, o robotniczym pochodzeniu). Polaryzacja jest więc jasna i przewidywalna – prawica be, lewica cacy. Ilu już wychodziło z podobnego założenia? Chociażby w naszym, polskim grajdołku non fiction, zawłaszczonym prawie całkowicie przez lewicę i jej skrajne odmiany. To założenie, które autorka poczyniła we wprowadzeniu do tomu swoich reportaży, zatytułowanego „Kolekcjoner porzuconych dusz”, może początkowo ochłodzić co bardziej konserwatywnego odbiorcę, który doskonale wie, do czego prowadzą rządy lewicy. Jednak podczas lektury tego niewielkiego zbiorku okazuje się, że poglądy poglądami, założenie założeniem, ale głos w tych reportażach należy przede wszystkim do ich bohaterów. Okazuje się również, że choroby, bieda, nędza, powolna walka o życie nie mają etykiety i nie należą ani do lewicy, ani do prawicy. One po prostu są integralną częścią ludzkiego życia, o którym Eliane Brum opowiada z prawdziwą pasją.

 

Wydawało mi się, że czytając jej reportaże, wejdę w zideologizowany świat w stylu sztandarowych reportażystów „Dużego Formatu”, jednak okazało się, że pisarstwo Brum wymyka się takiemu krzywdzącemu etykietowaniu. Fakt, że autorka serce ma po lewej stronie i zajmuje się głównie wykluczonymi, w niczym nie przeszkadza. Jej bohaterowie to ludzie poranieni przez życie, nierzadko szukający sprawiedliwości w absurdach współczesnego Babilonu, ale przede wszystkim zachowujący ludzką godność, a nawet codzienny heroizm. Takie ujęcie tematu stawia ich problemy poza prymitywną polityczną nawalanką, wszak w każdym systemie, czy to z lewa, czy z prawa, można doświadczyć podobnych bolączek. Historie opowiedziane w tym tomie nie oskarżają konkretnych ustrojów, a raczej każą zastanowić się nad sensem ludzkiej niedoli, przy okazji dając polskiemu czytelnikowi niepowtarzalną okazję spojrzenia na panoramę Brazylii z ostatnich dwudziestu kilku lat. W końcu rządzący się zmieniają, a problemy zwykłych ludzi pozostają identyczne. A to ktoś walczy z biurokracją czy korporacyjną bezdusznością, a to żyje w amazońskiej dżungli, a to walczy z chorobą i śmiercią.

 

O tym wszystkim autorka pisze niezwykle emocjonalnie – nie dlatego, że sama tym emocjom ulega, ale za sprawą tematów i wypowiedzi bohaterów. Bodajże najlepszym przykładem jest reportaż „Dom starców”, który już w tytule zapowiada swoją tematykę. Jak Brum zaznacza we wprowadzeniu, ważne jest dla niej każde słowo, które pada z ust jej bohaterów. Niczego nie zmienia, nie dodaje, ani nie ujmuje, co bywa wyzwaniem, ale wynika z uczciwości wobec rozmówców. Innym bardzo ujmującym tekstem jest „Karmicielka”, w którym reporterka opisuje gasnące życie chorej na raka kobiety. Tekstem tym przekracza granice intymności, ale nigdy dobrego smaku. Nie ma mowy o ekshibicjonizmie czy pornografii śmierci – jest tylko opis odchodzenia z tego świata i żegnania się z życiem. Eliane Brum wchodzi bowiem blisko, bardzo blisko swoich bohaterów i przede wszystkim pozwala im mówić. Nie popełnia błędu tych dziennikarzy, którzy mówią za innych, ponieważ wiedzą więcej.

 

Każda opisana w „Kolekcjonerze porzuconych dusz” historia to osobny wszechświat i osobny materiał do rozmów. Niektóre z nich są bardzo krótkie, nie dłuższe niż dwie, trzy strony, ale wszystkie są zwięzłe i nie atakują wielosłowiem. Te reporterskie miniatury są majstersztykami słowa, w których autorka, chociaż zaznacza swoją obecność dzięki narracji, tylko relacjonuje fakty, pisząc sucho, rzeczowo i pozornie beznamiętnie. Dzięki temu możemy podglądać życie, skupiając się nie na dziennikarskich analizach, ale na głosie mówiących bohaterów, którzy są na tyle cisi, że nie usłyszelibyśmy ich bez tego specyficznego megafonu, którym jest reportaż. Chciałbym kiedyś przeczytać takie teksty o Polsce, w których zamiast ideologicznego skrzywienia, każącego jednych wysłuchać, a drugich zignorować, znalazłby się niezaburzony głos wykluczonych. Nie tych pozornie prześladowanych, a w rzeczywistości wspieranych przez wielkie korporacje i narzucających, komu trzeba zabronić wypowiedzi, a komu zniszczyć ciężarówkę. To mógłby być głos tych, którym życie zniszczył wielki biznes, lekarze, politycy – ale nie tylko z jednej strony barykady. Taki reporter musiałby walić po równo, po lewicy i po prawicy, po Kościele i po LGBT, ale musiałby liczyć się z ewentualnością, że być może nikt nie chciałby go drukować. „Kolekcjoner porzuconych dusz” jednak się ukazał.

 

Eliane Brum, Kolekcjoner porzuconych dusz, tłum. G. Borowski, wyd. UJ, Kraków 2020, ss. 223


Historia Kościoła katolickiego jest fascynującą opowieścią nie tylko o świętych, liturgii czy kulcie, ale także o polityce. Ta największa na świecie organizacja religijna to tysiące misji dyplomatycznych, konflikty, wojny, spory z władzą świecką oraz próby porozumienia się z nią. A już XX wiek to przyspieszenie, które zbiegło się z powstaniem i upadkiem ideologii totalitarnych, przebiegiem dwóch wielkich wojen oraz tworzeniem nowego porządku światowego. Te gorące polityczne lata towarzyszyły równie gorącym zmianom religijnym, których widocznym znakiem były dwa wydarzenia: Sobór Watykański II oraz posoborowa reforma liturgii Mszy świętej. Te dwa kamienie milowe przeorały Kościół katolicki w tak ogromnym stopniu, że dzisiaj ani trochę nie przypomina on samego siebie sprzed kilku dekad. To, co do tej pory uważane było za herezję, dzisiaj jest głoszone jako obowiązująca nauka, a prawidła wiary, których jeszcze w latach 50. nikt oficjalnie nie podważał, są traktowane jako odstępstwo od prawd katolickich. Ich głosiciele zaś traktowani są jak kościelni foliarze, którzy chcieliby budować skansen, zamiast angażować się w nową ewangelizację. I skoro ryba psuje się od głowy, warto zajrzeć tam, gdzie rozpoczynają się wszelkie zmiany. Do Watykanu.

I w tym celu należy spojrzeć do „Watykanu” – powieści Malachiego Martina, która wydana została w dwóch tomach przez wydawnictwo Antyk. Pochwalić muszę na wstępie korektę, która tym razem się postarała i uniknęła rażących błędów, jakie pojawiły się w poprzedniej powieści autora – również dwutomowym „Ostatnim konklawe”. Autor książki, amerykański katolicki dysydent, który odsunął się od zakonu jezuitów po Soborze Watykańskim II, zawarł w niej pół wieku historii Państwa Kościelnego, ubierając ją w sensacyjne szaty powieści szpiegowskiej. Jej głównym bohaterem jest Richard Lansing, pochodzący z Chicago młody ksiądz, który w 1945 roku, a więc świeżo po zakończeniu wojny, przyjeżdża ze Stanów Zjednoczonych do Rzymu. Wkrótce dostaje misję i wyjeżdża do Europy Wschodniej, gdzie jego zadaniem jest stworzenie siatki wywiadowczej, która umożliwiłaby Watykanowi wywiedzenie się w sytuacji katolików za żelazną kurtyną. Czytelnik śledzi jednak nie tylko losy tego bohatera. Równie ważną postacią jest w „Watykanie” Guido de la Valle – szara eminencja Państwa Kościelnego, strażnik tajemniczej umowy, co do której brzmienia nie jesteśmy pewni prawie do końca lektury. Od początku domyślamy się jednak, że jest w nią uwikłana masoneria.

Tysiąc stron tej powieści układa się w historyczny fresk, prowadzący od powojnia aż do lat 80. wieku XX. Śledzimy losy kolejnych papieży – tutaj występującymi nie pod swoimi pontyfikalnymi imionami, ale – co ciekawe – zmodyfikowanymi nazwiskami. Od początku więc wiemy, kto jest kim, a autor zyskuje usprawiedliwienie przed krytyką. W razie ataku może przecież powiedzieć, że „Watykan” jest li tylko fikcją literacką. Pod tą fikcją kryją się jednak prawdziwe wydarzenia polityczne – układy z faszystowskimi Włochami, pomoc nazistom w ucieczce do Ameryki Południowej, brak reakcji na komunizm czy próby układania się z rządami totalitarnymi. Kryją się pod nią również znaczące zdarzenia w łonie samego Kościoła – sobór, reforma liturgiczna, kolejne konklawe, a także tajemnicza przedwczesna śmierć papieża Jana Pawła I. Do tego dochodzi ważny wątek machinacji finansowych związanych z Bankiem Watykańskim, który przedstawiony jest bez jednoznacznej oceny. Czytelnikowi jawi się wiec obraz Państwa Kościelnego jako organizacji przede wszystkim politycznej i finansowej, w której wiara w Boga wcale nie stoi na pierwszym miejscu. Stanowi to smutny akcent, który przebija z kart całej powieści Martina.

Pojedyncze osoby próbują się jednak odnaleźć w tym skomplikowanym gąszczu powiązań. Wiary na pewno nie traci główny bohater. Jest to jednak trudne, ponieważ znajduje się w głównym nurcie wszelkich intryg oraz przemian, a obraz ten – widziany z bliska – wcale nie zachęca do aktywnego życia wiarą katolicką. Słabość tego organizmu to więc rozbudowana biurokracja, ale przede wszystkim dążność do niezdrowych kompromisów czy wszechobecne intrygi. Bohaterowie widzą również brak siły u kolejnych papieży. Ostatnim, którego można by nazwać mężem stanu, był – zdaniem postaci „Watykanu” – Pius XII, a już Jan XXIII i Paweł VI w swoich rządach ulegali światu i za wszelką cenę chcieli się z nim pogodzić. Malachi Martin, jako surowy krytyk posoborowych porządków, nie szczędzi gorzkich ocen tym właśnie biskupom Rzymu. Wystawia równie jednoznaczny stopień soborowi oraz reformie liturgii. Interesujący jest za to fakt, że bohater przypominający Jana Pawła II zostaje w powieści Martina naszkicowany jednoznacznie pozytywnie. Skądinąd wiadomo, że autor oceniał tego papieża dość różnie – na początku jego pontyfikatu pokładał w nim nadzieję na powrót Kościoła do tradycji, jednak nie doczekawszy się go, dość wyraźnie zmienił zdanie.

„Watykan” jest więc powieściowym odczytaniem historii ostatniego półwiecza – nie tylko Kościoła, ale również Europy. I chociaż ostatnie jego rozdziały kładą przede wszystkim nacisk na political fiction (zostaje wybrany kolejny papież, który w rzeczywistości nie istniał), jest cennym zbiorem wiedzy eklezjalnej. Rzecz jasna, pamiętać należy, że spora część warstwy literackiej to fikcja, ale szkielet opowieści został oparty na faktach, które mamy możliwość obserwować z bliska, okiem wielu postaci. Należy również pamiętać, że Martin jako obserwator Soboru Watykańskiego II i zorientowany w tematyce jezuita przemycił, w formie literackiego zmyślenia, tę prawdę, której nie mógłby ujawnić jako własnych wspomnień. Z tego powodu powieść ta jest interesującą zagadką, której nie do końca rozwikłamy, jednak dowiemy się z niej kilku intrygujących faktów.

Malachi Martin, Watykan, wyd. Antyk, Komorów 2019-2020, ss. 437 + 482.

 

Biskup Grzegorz Ryś rzekł ostatnio, że nie wolno nawracać protestantów. Jeśli ktoś dziwi się temu dictum, odsyłam do wydarzeń sprzed trzech lat, czyli uroczystego świętowania w Kościele katolickim pięćsetnej rocznicy rewolucji protestanckiej. Wziął w nim udział również Franciszek, co wśród autentycznie wierzących katolików wywołało zdumienie. Większość natomiast przyjęła te smutne fakty wzruszeniem ramion. Ale wyobraźmy sobie potomków Ludwika XVI, którzy świętują rocznicę rewolucji francuskiej. Absurd, prawda? Do takich absurdów doszliśmy w Kościele katolickim, co jest i śmieszne, i straszne. Pisze o tym Paweł Lisicki w pierwszym rozdziale „Lutra”, który jest książką biograficzną tytułowej postaci. Jest również – w mniejszym stopniu – smutną analizą zmian we współczesnym Kościele, ze szczególnym uwzględnieniem ekumenizmu. Kto zna teksty czy wypowiedzi Lisickiego, nie będzie zaskoczony; autor bardzo krytycznie wypowiada się na temat nowinek, które nastały po II Soborze Watykańskim. I równie krytycznie pisze o Lutrze.

Jego biografia jest przede wszystkim solidnie udokumentowana i nie wpada w jednostronność, gdy źródła są ze sobą niezgodne. Tak dzieje się chociażby w przypadku wstąpienia młodego Marcina Ludera (takie naprawdę nosił nazwisko) do zakonu augustianów. Film Grzegorza Brauna „Luter i rewolucja protestancka” oraz książka ks. Jeana-Michela Gleize „Prawdziwe oblicze Lutra” (skądinąd oba bardzo dobre i godne obejrzenia oraz przeczytania) są tutaj jednogłośne. Oba stwierdzają bez wątpienia, że wstąpienie do klasztoru było wynikiem zabójstwa w pojedynku i pozwoliło Lutrowi schronić się przed odpowiedzialnością. Lisicki nie jest do końca przekonany do tej tezy; nie wyklucza jej, ale z drugiej strony widzi, że powody mogły być również stricte religijne. Nie chodzi o to przecież, aby nad wyraz demonizować postać rewolucjonisty, ale aby ukazać jego prawdziwy obraz, nawet jeśli złożony ze sprzeczności. I to chyba te właśnie paradoksy są najciekawszym aspektem życia tego człowieka. Lutrowi przecież nie można odmówić ani religijnej żarliwości, ani zaangażowania w wiarę czy nawet dążenia do prawdy. W końcu najwięcej zła czynią ci, którzy chcą dobrze, ale zabierają się do tego nieodpowiednio.

Luter w pewnym momencie również stracił kontakt z rzeczywistością. Tak bardzo uwierzył w swoją misję, że zamknął się na argumenty drugiej strony, nawet jeśli racjonalne i wysuwane w dobrej wierze. Jego odejście z Kościoła też początkowo nie było takie oczywiste; nie było motywacją Lutra tworzenie nowej organizacji religijnej, ale odnowa tego, co już było. Niestety, brak posłuszeństwa oraz pycha zrobiły swoje: sprawa wymknęła się spod kontroli i poskutkowała nie tylko powstaniem heretyckiego zgromadzenia, ale dała asumpt politykom do załatwiania swoich spraw, co skończyło się jak zwykle w takich sytuacjach – rozlewem krwi. A Luter zapieklił się w nienawiści do papieża i Kościoła katolickiego, co zamknęło go w bańce – jak powiedzielibyśmy dzisiaj – hejtu. Hejt ten owocował obscenicznym językiem oraz takowymi ilustracjami (kilka z nich jest przedstawionych w książce Lisickiego, są obrzydliwe). Nie zauważył również, że stworzona przez niego zasada sola scriptura jest sprzeczna wewnętrznie (pierwsi chrześcijanie nie znali przecież Pisma Świętego w renesansowym i również dzisiejszym rozumowaniu). Poczuł się również na tyle pewnie, że sfałszował część wersetów z Listów Apostolskich oraz wypaczył naukę o usprawiedliwieniu. Trzeba dodać, że tą karykaturalną nauką posługuje się sporo katolików.

Sam ją osobiście słyszałem na katechezach neokatechumenalnych, na których prowadzący starali się imputować słuchającym owieczkom, że praca nad sobą nie ma sensu i że w zasadzie człowiek musi grzeszyć. Jest to nic innego jak zdanie Lutra, który przygnieciony własnymi namiętnościami doszedł do wniosku, że uczynki są daremne, a jeśli człowiek jest usprawiedliwiony przez Boga, może do woli grzeszyć. Nietrudno się domyślić, że to spore ułatwienie, które wielu się spodobało. Mieli oto autorytet, który pozwalał im zajmować się ciemnymi sprawkami (skorzystało na tym wielu polityków) i dawał przy tym pewność zbawienia. Mam nadzieję, że Bóg w swoim miłosierdziu wybaczył im tę daleko posuniętą naiwność.

Nie reformacja więc, ale rewolucja: tak wyglądają narodziny protestantyzmu w publikacji Pawła Lisickiego, co jest bardziej zgodne z prawdą niż ugrzecznione szkolne apologie tego przewrotu. Reformacja spowodowała w Europie trwałe podziały, zaraziła herezją całe połacie naszego kontynentu, a dzisiaj jej ewangelikalna, charyzmatyczna odmiana zielonoświątkowa jest kolejną mutacją, która podbija praktycznie bez walki dusze katolików na całym świecie. A biskup Grzegorz Ryś stoi w jej awangardzie, bo skoro twierdzi, że protestantów nie należy nawracać, to wydaje się nieprzekonany do zdania, że pełnia prawdy znajduje się w Kościele katolickim. A skoro katolik kocha protestantów, to nie powinno być mu wszystko jedno, jaką wiarę wyznają. Lisickiemu nie jest wszystko jedno, stąd i jego „Luter”.

Paweł Lisicki, Luter. Ciemna strona rewolucji, wyd. Fronda, Warszawa 2017, ss. 319.


Języki giną. To fakt. Jak każde elementy kultury, przechodzą przez fazę rozkwitu, szczytu możliwości oraz dekadencji. Nieraz powolnej, trwającej nawet kilkanaście pokoleń. Istnieją jednak zjawiska, które przyspieszają ten proces. To między innymi kontakty z innymi grupami językowymi a także rozrost cywilizacji. Mowa ludzka umiędzynaradawia się. Prościej mówić za pomocą języka, którym posługuje się większa grupa. A stara mowa nie wystarcza i zaczyna więdnąć. Tak dzieje się między innymi na Papui-Nowej Gwinei z językiem tayap. Mówi nim w zasadzie jedna wioska, licząca niewiele ponad sto osób. Sytuacja taka w tym państwie nie dziwi, bowiem na jego terenie mówi się za pomocą kilku tysięcy przeróżnych kodów, często spokrewnionych ze sobą. Z tayapem jest jednak inaczej; jest on niepodobny do języków, za pomocą których mówią mieszkańcy sąsiednich wiosek. Skąd taka różnica? Zagadki tej do końca nie udaje się rozwiązać, jednak autor „Śmierci w lesie deszczowym” – Don Kulick – próbuje. Bardziej jednak zależy mu na odkryciu innej tajemnicy – dlaczego tayap znika? Dlaczego język, którym mieszkańcy odwiedzanej przez niego wioski posługiwali się przez długie wieki, teraz przechodzi przez gwałtowną fazę schyłku.

Autor, antropolog kultury, na przestrzeni około trzydziestu lat kilkukrotnie odwiedzał Papuę-Nową Gwineę i to w zasadzie tylko jedną wioskę. Przez ten okres obserwował proces wyłączania tayapu z mowy jej mieszkańców. Od razu również domyślił się, jaki jest tego jeden z powodów. Jest prozaiczny – to inny język. Jego ekspansywność przesądza właśnie o przyszłości tayapu, ale i pozostałych kodów. Tok pisin – bo o nim mowa – jest jednym z języków pidżynowych, wzorowanych na angielskim, więc łączącym wiele wiosek i plemion oraz o wiele prostszym. Tayap na przykład jest językiem fleksyjnym i ma dość skomplikowaną leksykę oraz składnię, co ciekawe, uzależnioną od płci osoby, do której mówiący chce się zwrócić. Jego słownictwo, co już zaznaczyłem, bardzo różni się od słownictwa języków używanych w sąsiednich miejscowościach. Autor potraktował go jako zanikający skarb i na przestrzeni tych kilkudziesięciu lat okres spędzony na Papui poświęcił na jego naukę oraz kodyfikację. Początki były trudne – bariera językowa. Jednak pełen determinacji nauczył się nim władać i dzięki temu zapisał jego gramatykę.

„Śmierć w lesie deszczowym” nie jest jednak tylko opisem tej działalności. Nie jest rozprawą naukową, ale książką podróżniczą, więc zagadnienia lingwistyczne nie przysłaniają w niej opisów egzotycznej kultury. Zetknięcie się z nią to najciekawszy element tego tekstu, i trzeba przyznać, że opisany z nerwem i umiejętnością zainteresowania czytelnika. Fascynujące są chociażby opisy jedzenia spożywanego na wyspie. Nie z powodu jego walorów kulinarnych, ale za przyczyną czegoś zupełnie odwrotnego. Don Kulick opisuje pierwsze zetknięcie z podstawowym pożywieniem, które trafia do ust mieszkańców papuaskiej wsi. To sago, czyli mączka wyrabiana z pnia palmy sagowej. W swojej najpopularniejszej odmianie przeznaczonej już do jedzenia przyjmuje formę ciągnącego się gluta, który dodatkowo pozbawiony jest jakichkolwiek walorów smakowych. Taka potrawa (o nazwie mum) może być udekorowana kawałkiem mięsa albo ryby, a jeśli ma się mniej szczęścia – kilkoma tłustymi larwami. Najbardziej ekstremalną przygodę kulinarną autor opisuje tak: jedna z kobiet przyniosła mi mum ugarnirowany trzema dużymi larwami. Jedna z nich miała czułki, żuwaczki i nogi – wyglądała jak wczesna forma życia istot z Obcego Ridleya Scotta.

Nie tylko jedzenie jest przedmiotem zainteresowania autora „Śmierci w lesie deszczowym” – to również zanikające mity (Papua-Nowa Gwinea jest nominalnie krajem chrześcijańskim), zwyczaje miłosne (ich symbolem nie jest serce, ale wątroba). Don Kulick nie unika także opisywania sytuacji komicznych. A te pojawiają się niemal na każdym kroku. Z drugiej strony pojawiają się także groźne zdarzenia. Warto, również dla nich, sięgnąć po tę książkę. Autor właśnie dlatego robi sobie kilkunastoletnią przerwę, podczas której nie odwiedza swoich papuaskich ziomków i w ogóle nie przylatuje na wyspę.

Jako antropolog stara się obiektywnie spojrzeć na opisywanych przez siebie ludzi, zauważając fakt, że są oni bardzo podobni do Europejczyków i Amerykanów – dzieje się tak na płaszczyźnie emocji oraz relacji interpersonalnych. Papuasi plotkują, wychowują dzieci, kłócą się, bywają przesądni. I jak większość, która zetknęła się z bardziej rozwiniętą cywilizacją, chcą ją mieć u siebie. Istnieje natomiast zasadnicza różnica, która dla autora jest dość przerażającą sytuacją. Przez wszystkie te lata, na przestrzeni wszystkich wizyt Kulicka w wiosce, jej mieszkańcy uważali go za zmarłego, który przybył z zaświatów. Niektórzy z nich przekazywali mu listy do swoich przodków, których ten miałby spotkać w swoim kraju zamieszkania. Na nic zdały się perswazje i tłumaczenia – autor został duchem już do końca. Silna jest bowiem potęga wiary, a człowiek jest w stanie przyjąć każdy pogląd, który tłumaczy mu jego świat.

Don Kulick, Śmierć w lesie deszczowym, tłum. Aleksandra Czwojdrak, wyd. UJ, Kraków 2020, ss. 253.

Modernizm i posoborowie zrobiło już tyle bałaganu w łonie religii katolickiej, że trudno te wszystkie skutki podsumować w pojedynczym tomie. Podmiana duchowości, odejście od dogmatów wiary, niemoralność jako norma, nieuprawniony ekumenizm – można wymieniać dalej tę długą litanię błędów i zaniedbań. W naszym kraju do lat 90. mało kto zdawał sobie sprawę z faktu, jakie opłakane skutki miał Sobór Watykański II. I nie jest tu ani miejsce, ani czas, ani niżej podpisany nie jest teologiem, aby rozstrzygać, kto bardziej zawinił – twórcy dokumentów soborowych czy ich liberalni interpretatorzy. Jedno jest pewne, gdyby do soboru nie doszło, zmiany nie byłyby tak głębokie. Do tego Polska, cudownie oszczędzona w czasie prześladowań religijnych lat komunizmu, znajdowała się obok tych wszystkich zmian. Podmieniono jedynie liturgię (oczywiście nie wiązało się to z samym soborem, ale z reformą, która miała miejsce już po jego zakończeniu), a religijność świeckich i większości kleru pozostała tradycyjna, bliska jej ludowej odmianie. Co prawda, rozwijały się oazy, na uczelniach katolickich i na stolcach biskupich coraz śmielej pozwalali sobie kontestatorzy, ale ogólny obraz wydawał się raczej bez zarzutu. To samo można było powiedzieć o formacji seminaryjnej, która – co prawda – nie była już tradycyjna, ale wciąż zachowywała sporo zdrowej nauki. Co innego w Stanach Zjednoczonych.

I tutaj dochodzimy do sedna sprawy, którą opisuje amerykański dziennikarz śledczy Michael S. Rose, rzecz jasna, katolik, a czyni to w niezwykle ciekawej książce „Żegnajcie dobrzy ludzie”. Jej podtytuł jest jeszcze bardziej intrygujący, a brzmi on „Jak ateiści i homoseksualiści opanowali amerykańskie seminaria”. Na samym początku autor zaznacza jednak, że ta bulwersująca sytuacja nie dotyczy wszystkich tego typu placówek. Smutne natomiast jest, że te nowoczesne i postępowe stanowią jednak większość. Trzeba także lojalnie zaznaczyć, że pierwsze wydanie tej pozycji miało miejsce w 2002 roku, więc prawie całe pokolenie wcześniej, i że z pewnością stan wiedzy na ten temat jest dzisiaj inny, inna jest również sytuacja Kościoła. Pontyfikat Jana Pawła II, w którym tekst powstał, był jeszcze względnie konserwatywny w kwestii moralności i etyki. Dziś sytuacja jest nieco inna, a ponadto brakuje wiedzy, aby ocenić, czy to, o czym pisał Michael S. Rose osiemnaście lat temu, uległo jakiejkolwiek poprawie, czy może zmieniło się jeszcze na gorsze. Wiemy też, że w roku 2002 społeczeństwo USA (jak i na całym świecie) miało o wiele gorszy dostęp do Mszy świętej trydenckiej, i że od tego czasu powstało w Ameryce Północnej kilka tradycyjnych seminariów duchownych, kierowanych przez instytuty kapłańskie krzewiące przedsoborową wiarę katolicką.

Tyle przydługiego, ale koniecznego wstępu, bo PT czytelnicy z pewnością są zaintrygowani faktami, które miały miejsce w amerykańskich seminariach. Przede wszystkim autor skupia uwagę na homoseksualnym sprzysiężeniu, rzecz jasna, nieformalnym, ale działającym niezwykle skutecznie. Do tego stopnia, że zdrowy, heteroseksualny mężczyzna był spostrzegany podejrzliwie, i to nie tylko przez alumnów o gejowskiej „orientacji”, ale przede wszystkim przez przełożonych. Nie tylko zabawiali się oni z klerykami, ale głosili homoseksualną herezję. A tych ostatnich było w tych miejscach zatrzęsienie. Wystarczy wspomnieć o powszechnym przeświadczeniu, że kapłaństwo kobiet to tylko kwestia czasu. Klerycy, którzy nie popierali tej aberracji, byli albo wyrzucani, albo kazano im dobrowolnie odejść. W takich warunkach trudno sobie wyobrazić, aby adepci przyszłego życia kapłańskiego odbierali w tych szkołach zdrową katolicką naukę. Na porządku dziennym zdarzało się podważanie dogmatów wiary, kontestowanie św. Tomasza z Akwinu, głoszenie nauk sprzecznych nie tylko z katolicyzmem, ale również z chrześcijańską wizją świata. Protestantyzacja to mało – dochodziło do ateizacji. Zresztą niektórzy wykładowcy seminaryjni nie wierzyli w Boga.

Innym problemem, z którym spotykali się kandydaci do kapłaństwa, była psychologizacja i seksualizacja. Uczono się z pornograficznych podręczników, a kadra zachęcała alumnów, aby ci stykali się z mocną erotyką. Po to, aby – jak mówili – wiedzieli, co się dzieje w świecie. Ważniejsze niż prawowierne poglądy i powołanie było zdawanie psychologicznych testów. A jeśli alumn przejawiał symptomy tradycyjnej katolickiej pobożności, na przykład modlił się na różańcu, wytaczano przeciwko niemu działa. Do tego potwornego obrazu trzeba dodać zakonnice, które wygłaszały nie tylko heretyckie sądy, ale przede wszystkim reprezentowały optykę feministyczną. Autor opisuje również pewną wieczorną modlitwę kleryków, w czasie której zamiast przewidzianych na tę porę modlitw brewiarzowych, ci zmuszeni byli do medytacji podczas „Imagine” Johna Lenina. Mądremu dość, ale na koniec, aby listę przegięć skompletować, dodać należy wiele liturgicznych nadużyć, wręcz swobodę w odprawianiu Mszy świętej, oraz wprowadzanie buddyjskich czy wręcz pogańskich obrzędów do liturgii.

Michael S. Rose nie jest jednak czarnowidzem, gdyż podaje prostą receptę na poprawę tego stanu rzeczy. Zauważa bowiem ciekawą korelację między teologicznymi błędami głoszonymi w seminariach i brakiem dyscypliny a spadkiem powołań kapłańskich. Stwierdza, że te diecezje, które prowadzą ortodoksyjną formację kapłańską, tego spadku nie doświadczają, a wręcz przeciwnie. To w tradycyjnych ośrodkach studentów jest o wiele więcej, a często nawet brakuje miejsc dla wszystkich chętnych. Książka ta prosi się zatem o dalszą część, ale może być również barometrem dla polskich seminariów (pewnie znów stanie się zakazaną pozycją). Patrząc dzisiaj na wielu młodych dominikanów i jezuitów, katolik musi zastanowić się z zatroskaniem o poziom formacji w tych zakonnych szkołach. Czy jest już tak źle jak było w USA dwadzieścia lat temu?. Z pewnością zwiększyła się rola psychologii, i to również w seminariach diecezjalnych, z pewnością głosi się tam radosny ekumenizm i charyzmatyzm, a co do innych kwestii? Pewnie pozostają za zamkniętymi drzwiami. Oby ich nie wyważyły, bo nie będzie czego zbierać.

Michael S. Rose, Żegnajcie dobrzy ludzie. Jak ateiści i homoseksualiści opanowali amerykańskie seminaria, wyd. AA, Kraków 2020, ss. 443.
Historia techniki i wynalazków jest pisana męską ręką. Istnieją, co prawda, pewne wyjątki, ale wystarczy pobieżnie przejrzeć encyklopedię, aby upewnić się w przekonaniu, że kobiety miały i mają nikły wpływ na rozwój nauki oraz techniki. Co jednak z tym faktem zrobić? Konserwatysta machnie na niego ręką i stwierdzi, że tak faktycznie musi być. Nie zmienimy ludzkiej natury – powie, dodając, że to biologia tak wyposażyła człowieka, że obie płcie różnią się dość diametralnie pod tym względem. Co ma jednak poczynić przedstawiciel rewolucji, zetknąwszy się z tak rażącą dysproporcją. Może próbować znaleźć fakty, które przeczą tej obiegowej opinii. Może również ustosunkować się do tej sprawy ideologicznie, szukając przyczyn w wiecznej opresji, której podlegają kobiety. A winnymi są oczywiście mężczyźni. Te dwie rzeczy uczyniła autorka „Pionierek internetu” Claire L. Evans. Z jednej strony wyciągnęła na światło dzienne interesujące fakty, z których wynika wprost, że kobiety miały również wpływ na rozwój informatyki. Z drugiej jednak, pod koniec książki, przestaje się czaić, i wpada w feministyczny ton, który można zamknąć w słowach z „Seksmisji” – „samiec, twój wróg!”. „Pionierki internetu” napisane zostały więc z potrzeby udowodnienia światu, że płeć żeńska nie ma się czego wstydzić w kontekście technologii cyfrowej.


Trochę sobie dworuję, bo bawi mnie taka feministyczna szuria, twierdząca, że rola kobiet jest większa niż w rzeczywistości, ale tak publikacja Evans jest naprawdę interesująca. Przede wszystkim zaś dla laików, do których się zaliczam, co to chcieliby poznać historię informatyki, bo sami ponad połowę życia spędzili przy komputerach i z towarzyszeniem internetu. Historia ta zaczyna się już w XIX wieku, kiedy powstawać zaczęły pierwsze prototypowe maszyny liczące. Projekt jednej z pierwszych machin tego typu opracowała Ada Lovelace, czyli córka lorda Byrona. Interesujący jest również fakt, że w latach po II wojnie światowej programowanie komputerów nie było uznawane za ważną i twórczą czynność, więc – jak pisze autorka – często zajmowały się nim kobiety. Czy zajmowały się nim z tego powodu, trudno stwierdzić, natomiast warto uświadomić czytelnikom, zwłaszcza młodszym, czym były wówczas komputer i programowanie. Ten pierwszy, jak chociażby Eniac, zajmował powierzchnię kilku pokojów i składał się z tysięcy lamp, które dość często się przepalały. Rolą tego urządzenia było wykonywanie obliczeń matematycznych, a że nie było żadnych instrukcji obsługi czy znanych programów, które można by wprowadzić, należało to wszystko opracować. Programowanie takiego monstrum polegało na odpowiednim połączeniu przewodów elektrycznych, co w tych warunkach było istną partyzantką. Tym właśnie zajmowały się opisywane przez Claire Evans bohaterki.

Im dalej w las, tym jednak sprzęt stawał się coraz mniejszy, a na pewnym etapie zaczęto go ze sobą łączyć w sieci – tak powstały początki internetu. Najpierw były to sieci wojskowe, potem uczelniane, a dopiero na końcu powstała sieć taka, jaką znamy dzisiaj. Warto również sięgnąć po „Pionierki internetu”, aby dowiedzieć się, czym było w latach 80. i 90. to tytułowe zjawisko i jak bardzo różniło się od współczesnej jego mutacji. Rzecz jasna, nie było reklam, ale nie było również żadnego guglowania. Ba, nie było żadnych obrazków i nawigacji za pomocą linków. Aby korzystać z tego pra-internetu, trzeba było dość dobrze znać szereg komend. Bez tego ani rusz. W tym wszystkim, na początku ostatniej dekady XX wieku, zaczęła rodzić się specyficzna subkultura, łącząca w sobie idealizm i brutalność skrajnej lewicy oraz anarchistyczne zapatrywania na rzeczywistość. Społeczność internetu tej epoki była przy tym niezwykle twórcza; powstawały sieciowe fanziny i grupy dyskusyjne, spotykano się w sieci, aby dzielić się nie tylko życiem prywatnym, ale przede wszystkim efektami działalności artystycznej. Pisano gry, pisano tysiące artykułów, tworzono abstrakcyjne filmy – tak zwane dema. Internet był miejscem, w którym spotykano się, aby robić coś konkretnego, a przy okazji stanowił demokratyczną przestrzeń, w której każdy mógł zaistnieć na takich samych prawach.

I chociaż sieć od dawna tak nie wygląda, dobrze sobie przypomnieć, czym była, zanim uległa komercjalizacji. Dzisiaj korzystanie z niej jest pewnie łatwiejsze, ale o bardziej ograniczone, chociażby przez wyniki wyszukiwania czy cenzurę. Nie ma też już tego romantycznego, pionierskiego sznytu, który towarzyszył sieciowym poszukiwaniom w pierwszej połowie lat 90. „Pionierki internetu” są więc nie tylko lekturą historyczną, przedstawiającą rozwój technologii cyfrowej, ale także sentymentalną podróżą do początków informatyki oraz globalnej sieci. Tylko szkoda, że ostatnie strony psują nieco odbiór całości, która mogła być przecież innym spojrzeniem na tę specyficzną dziedzinę. Autorka niepotrzebnie uderzyła w ideologiczne tony i zakończyła swoją książkę niemalże manifestem feministycznym. Widać, że nie mogła się opanować, albo swoją publikację napisała właśnie w tym celu.

Claire L. Evans, Pionierki internetu, tłum. M. Rabsztyn-Anioł, wyd. UJ, Kraków 2020, ss. 295.

Czyżby kolejna zakazana książka w niektórych środowiskach katolickich? Wiosna Kościoła od jakiegoś czasu okazuje się mitem, król jest więc nagi, ale czy istnieje lekarstwo na ten kryzys? Pisałem poprzednio w tym kontekście o „Alarmie dla Kościoła” i wywiadach Tomasza Terlikowskiego pt. „Tylko prawda nas wyzwoli”. Oto więc trzecia podobna pozycja, ale ze wszystkich trzech najbardziej wymagająca oraz intelektualna. Również najbardziej krytyczna, szczególnie dla posoborowych zmian takich jak ekumenizm, wolność religijna, tolerancja, charyzmatyzm czy seksualne rozpasanie. „Czas szaleństwa czy czas wiary?” jest bowiem zapisem jedenastu wywiadów, które z Pawłem Lisickim, znanym eseistą i redaktorem naczelnym tygodnika „Do Rzeczy” przeprowadził Tomasz D. Kolanek. Chociaż bliżej tym rozmowom do dialogu niż klasycznego prasowego wywiadu, w którym jeden pyta, a drugi odpowiada. Dzięki temu czytelnik może przeżyć intelektualną ucztę, ale pamiętając jednocześnie, że potrawy, które się w jej czasie serwuje, są gorzkie.

Paweł Lisicki jest autorem, który nie kryje swojego pesymistycznego, albo raczej realistycznego spojrzenia na współczesny Kościół katolicki. Zwraca szczególną uwagę na ruch ekumeniczny, który już jakiś czas temu przestał podejmować próby zachęcania do powrotu na łono rzymskiego katolicyzmu, ale rozpłynął się w niejasnościach. Nie tylko w kontekście relacji wewnętrznych wśród przedstawicieli różnych odłamów chrześcijaństwa, ale także w świecie zewnętrznym, gdzie występuje chociażby islam. Zdaniem redaktora, w relacjach między Kościołem katolickim a religiami niechrześcijańskimi ten pierwszy zdezerterował i głosi dzisiaj jakieś mętne ogólnoludzkie porozumienie. A przecież książka ta wydana była jeszcze przed skandalem z Pachamamą! Relacje, szczególnie z islamem, są zabarwione polityczną poprawnością, która pojawiła się na miejscu prawdy.

Innymi tematami, które poruszają rozmówcy, są kwestie książek Pawła Lisickiego, które autor opublikował w ostatnich latach: „Kto zabił Jezusa” czy „Tajemnicy Marii Magdaleny”. Z rozmów tych wyłania się rasowy znawca historii chrześcijaństwa, uzdolniony teologicznie (szkoła ks. Chrostowskiego) i integralnie wierzący katolik. Jeśli prawda tego wymaga, stać go na niepopularne opinie dotyczące Żydów czy muzułmanów; jest też krytyczny do dzisiejszej instytucji Kościoła, w której zauważa sporo słabości i błędów. Z pewnością jest bardzo krytyczny do obecnego pontyfikatu, ale o samej osobie Franciszka wypowiada się z kulturą, nie imputując mu bycia fałszywym  papieżem. Patrzy również niezwykle surowo na homoseksualne lobby, które w dużej mierze odpowiada za współczesne skandale związane z molestowaniem nieletnich, a którego genezy trzeba upatrywać w złożeniu się dwóch faktów: Soboru Watykańskiego II i jego błędnej recepcji, oraz rewolucji seksualnej w Europie zachodniej i USA. Widocznym znakiem tej rewolucji jest, zdaniem Pawła Lisickiego, zmiana liturgii Mszy świętej. Nigdy bowiem nie było tak, że reforma liturgii odbyła się na zasadzie błyskawicznej podmiany. W tym przypadku wystarczyło kilka lat, aby cały świat odwrócił swoich kapłanów od tabernakulum i wprowadził radykalne uproszczenie całego przebiegu Mszy.

Szczególne miejsce w tych rozmowach zajmuje Marcin Luter, również bohater jednej z książek Lisickiego. Redaktora wciąż bulwersuje fakt praktycznej rehabilitacji tego antykatolickiego rebelianta we współczesnym Kościele katolickim. Boli go ta zdrada, gdy poprzednim pokoleniom katolików przedstawiano Lutra jako heretyka, schizmatyka i figurę tragiczną, zgubioną przez własną pychę, teraz nagle widzi się w nim człowieka, który w zasadzie miał rację. I nie chodzi w tym wszystkim przecież potępianie protestantów, ale o zauważenie jasnego faktu, że rozłamowcy nigdy nie mają racji – tak jak nie przyznaje się jej eks-księżom, nieważne, czy chodzi o Międlara, czy o Obirka. „Czas szaleństwa czy czas wiary” zawiera zatem retoryczne pytanie o miejsce, w którym znajduje się dzisiaj katolicki mainstream. Czy nadejdzie jakieś przebudzenie? Tego oczywiście nie wie nikt, ale trzeba mieć nadzieję, bo jak zapowiedział Chrystus, bramy piekielne Kościoła nie przemogą.

Paweł Lisicki, Czas szaleństwa czy czas wiary, rozm. T. D. Kolanek, wyd. Arcana, Kraków 2019, ss. 286.

Nauka to poważna rzecz. Tak poważna, że od początków jej rozwoju plącze się w zeznaniach, a problemy te zrzuca na karb swojego rozwoju. Kiedyś z powagą głosiła, że Ziemia jest płaska, obecnie z tą samą powaga stwierdza, że niestety, nie jest. Niegdyś rygorystycznie stwierdzała, że absolutnie nie należy się często myć (czyli rzadziej niż raz na miesiąc), bo to wywołuje choroby. Dzisiaj – jest na odwrót, więc myć się trzeba i higienę utrzymywać. Ale popatrzmy na dzisiejsze czasy; do niedawna lekarze polecali wszystkim szpinak (ja też polecam, bo jest smaczny), bo ten zawiera mnóstwo żelaza. Okazuje się jednak, że jakiś cwaniak źle zapisał liczbę po przecinku i w rezultacie to sympatyczne warzywo zawiera taką samą ilość tego pierwiastka co inne rośliny. To dopiero początek, bo nauka myliła się od momentu jej powstania, myli się nadal i nadal będzie się mylić. To, co kiedyś nauką było, zmienia się w bajkę albo w paranaukę. Taki los spotkał alchemię, astrologię czy mesmeryzm. A kolejce czekają te dyscypliny, które dzisiaj mienią się naukowymi: spora część psychologii, socjologia, gender studies, filozoficzny postmodernizm, lwia część nowoczesnej teorii literatury. Byłoby niezmiernie ciekawie doczekać czasów, kiedy te paranaukowe przesądy runą, chociaż na wydziałach humanistycznych mają się nieźle. I szkoda, że Łukasz Lamża właśnie im nie poświęcił swojej skromnej książeczki. Byłoby przynajmniej odważnie.

Już wcześniej zdarzało mi się zauważać, że młodzi pisać nie potrafią. Autor „Światów równoległych”, co prawda, do młodzieniaszków nie należy, lecz z roku jego urodzenia wynika, że jeszcze przez kilkanaście miesięcy mógłby być członkiem wielu organizacji młodzieżowych. Łukasz Lamża napisał bowiem zaledwie szkic do tematu, który odpowiednio poruszony mógłby mieć siłę rażenia. „Światy równoległe” siły tej nie posiadają, a wręcz okazują się zamokłym kapiszonem, który nie dość, że cichy, to jeszcze nie wybucha. Temat paranauki można by przecież potraktować o wiele bardziej kompleksowo – albo jako poważniejszą pozycję, albo jako reportaż. A to drugie rozwiązanie wydaje się szczególnie ciekawe. Gdyby tak oddać głos płaskoziemcom? Gdyby pozwolić mówić miłośnikom kreacjonizmu młodoziemskiego? A co, gdyby w dodatku wypowiedzieli się różdżkarze i ich klienci? Wyszłoby mniej naukowo i ktoś by w ich fantazję uwierzył? I co z tego. Ludzie i bez tego wierzą w niestworzone brednie: istnienie kilkudziesięciu płci lub kontaktowanie się z kosmitami. Trochę więcej zaufania do czytelnika, panie autorze, by nie zaszkodziło.

Brak tej ufności zaowocował książeczką, którą w przypływie dobrego humoru można by nazwać zaledwie pobieżną. Dominuje w niej głos autora, który zarzeka się, co prawda, że nie będzie wyśmiewał się z ludzi wierzących w brednie, ale co chwilę nie potrafi się opanować i drze łacha, a to z antyszczepionkowców, a to różdżkarzy, czy w końcu sceptyków klimatycznych. Poddaje w wątpliwość koncepcje audiofilskie czy te związane z pamięcią wody, ale o dziwo – powiększanie piersi w hipnozie uznaje za prawdopodobne. Mamy Cię, panie autorze – trzeba by zakrzyknąć. Kto wie, jaki cel przyświeca Łukaszowi Lamży, aby wierzyć w tak niestworzone historie? Z drugiej jednak strony wychodzi jednak brzydki zwyczaj tendencyjności, gdy autor pisze o zmianach klimatu. Mam nawet wrażenie, że książeczka ta powstała jedynie po to, aby wpisać się w klimatyczny dyskurs maniaków chcących opodatkować wszystko w imię Matki Ziemi. Rozdział poświęcony tej tematyce jes dziurawy jak szwajcarski ser i nawet nie wspomina o okresowych ochłodzeniach i ociepleniach, które miały miejsce w przeszłości, podciągając wybrane fakty pod bajkę o ogromnym wpływie człowieka na zmiany klimatu.

Lecz nie tylko w tym miejscu autor próbuje ideologicznej gry. To samo dzieje się w rozdziale poświęconym przeciwnikom obowiązkowych szczepień. Łukasz Lamża niby rozumie, że nie w każdym przypadku szczepienie zadziała i że medycyna mówi jedynie o szansach, nie pewnikach. Z drugiej jednak brak mu elementarnego zrozumienia dla jednostkowych doświadczeń tych osób, które z powodu szczepień nabawiły się (albo ich bliscy) powikłań zdrowotnych. Ma dla nich prosty komunikat: słuchajcie, drodzy państwo, nauka jest świetna i nigdy nie byliśmy tak blisko prawdy jak dzisiaj, natomiast wasze przykre sytuacje – no cóż – to ofiara, którą dla nauki warto ponieść. Brzydko się pan autor bawi i wychodzi z niego dziewiętnastowieczny scjentysta-ewolucjonista, który ani w Boga nie wierzy, ani człowieka specjalnie nie szanuje, bo jego celem jest przecież oświecona i postępowa ludzkość. Szkoda tym bardziej, że kilka rozdziałów tej publikacji jest całkiem sensownych. Mowa o homeopatii czy różdżkarstwie. Szkoda tylko, że autor nie próbował przyjrzeć się tym dziedzinom pseudowiedzy z perspektywy duchowej, a przynajmniej kulturowej, bo tajemnicą poliszynela są magiczne podstawy ich obu. Zanosiło się więc na ciekawą lekturę, a ta była zaledwie poprawna, gdyż autor – wzorem młodych publicystów i pisarzy, prześliznął się po temacie, a dodatkowo potraktował siebie jak wyrocznię, nie próbując przyjrzeć się bliżej tym, którzy wyznają tego typu teorie.

Łukasz Lamża, Światy równoległe. Czego uczą nas płaskoziemcy, homeopaci i różdżkarze, wyd.. Czarne, Wołowiec 2020, ss. 203.

Podczas lektury najnowszego zbioru wywiadów Tomasza Terlikowskiego dowiedziałem się, że poprzednia książka o podobnym charakterze – „Alarm dla Kościoła” – została zakazana w pewnym polskim seminarium duchownym. Aż chciałoby się zakrzyknąć: brawo kapłani, w ten sposób kopiecie sobie grób jeszcze szybciej. O czym zatem opowiadał „Alarm dla Kościoła”? W wielkim skrócie – o mafii homoseksualnej w Kościele katolickim, podmianie duchowości czy jałowości współczesnej katechezy. Żadnych więc sensacji, tylko to, co wszyscy wiemy. Można więc się spodziewać, że „Tylko prawda nas wyzwoli” stanie się kolejną lektura, którą nasi klerycy będą czytać pod kołdrą przy latarce. A kościelni decydenci, póki kasa z tacy im się zgadza, będą wciąż z siebie zadowoleni, tylko czasem spytają o spadek powołań. Ale zrobią to dyskretnie, bez wpadania w kasandryczne tony, bo przecież nowa ewangelizacja działa pełną parą, stadiony pełne młodych, a znane gwiazdy siara-makara na nieustannym tournee po kraju. To dlaczego, jeśli jest tak dobrze, jest aż tak źle? Tomasz Terlikowski i jego rozmówcy próbują na to pytanie odpowiedzieć, w niemal połowie wywiadów koncentrując się na skandalach seksualnych, które poznaliśmy tylko w małym ułamku.

Kluczem doboru interlokutorów redaktora była chyba różnorodność poglądów, przy jednoczesnym przyznawaniu się do wiary katolickiej. Bo rozmawia z Terlikowskim redaktor naczelny „Więzi” – pisma mającego wielkie problemy z wiernością ortodoksji, ksiądz Andrzej Kobyliński – znany krytyk podmiany duchowości katolickiej na zielonoświątkową, ksiądz Tadeusz Isakowicz-Zaleski, który wypowiada się często na temat lustracji w Kościele i skandalach seksualnych, czy dr Sabina Zalewska – psycholog podnosząca alarm z powodu feminizacji katolicyzmu. To nie jest więc tak, jak chcieliby redaktorzy Deonu, że w Kościele katolickim brakuje kobiet i kobiecości. Jest jej, zdaniem doktor Zalewskiej, zbyt wiele; cała duchowość posoborowego katolicyzmu, wszystkich grup ewangelizacyjnych czy wspólnot jest skierowana do kobiet. Przyszłych księży kształci się w lęku przed kobietami, wpajając im niewieście cechy. Zresztą wystarczy wysłuchać kilku kazań bądź wypowiedzi popularnych kaznodziejów internetowych – mówią zniewieściałymi głosami jak do dorastających panienek. A jeśli gdzieś w Kościele pojawi się zdecydowany męski głos mówiący o wiecznym potępieniu i karze Bożej – z miejsca go się próbuje uciszać. Wspomniany wyżej jezuicki portal grzmiał oburzeniem na powstanie pewnej męskiej wspólnoty, której członkowie fotografowali się z mieczami. Najlepiej, aby od razu przebrali się w damskie ciuszki i zapozowali z dziecięcymi wózkami.

Jak wspomniałem na początku, gros rozmów dotyczy molestowania seksualnego, co jest dzisiaj najbardziej newralgicznym problemem polskiego Kościoła katolickiego. Kolejne zaniechania i przemilczenia doprowadzić mogą bowiem do wariantu irlandzkiego. Już gołym okiem widać, że odsetek młodych, którzy garną się do tej wspólnoty religijnej, jest niewielki. Nie ma ona również niczego ciekawego do zaoferowania, poza emocjonalnymi przeżyciami, na które z kolei zwraca uwagę ks. Andrzej Kobyliński. Duchowość pentekostalna, czyli odwołująca się do rzekomego działania Ducha Świętego, oparta jest przecież na emocjach i skrajnym subiektywizmie. Taka oferta zadziała krótkotrwale, a poznanie psychologii tłumu przez bardziej dociekliwego uczestnika pląsów i harców spowoduje, że straci on wiarę, utożsamiając ją jedynie ze wspólnotowymi ekstazami. Na ofertę, z którą i ja się zgadzam, zwraca uwagę rozmówczyni ostatniego wywiadu w całym zbiorze.

Mowa o dr Justynie Melonowskiej, która przeszła dość długą drogę od tak zwanego katolicyzmu otwartego, zwanego również bezobjawowym, któremu hołdują pewne krakowskie media, do katolicyzmu integralnego, tradycyjnego, opartego na duchowości sprzed posoborowych zmian w liturgii. I jest to, moim zdaniem, najbardziej sensowna rozmowa z całego tomu, bo przedstawia realną alternatywę, z której korzysta od jakiegoś czasu również autor tej recenzji. Skoro sprawdzała się przynajmniej kilkaset lat, a praktycznie prawie od początków chrześcijaństwa, dlaczego ma nie być aktualna również dzisiaj? To droga oparta na św. Tomaszu z Akwinu oraz rozumnej wierze, której daleko do młodzieńczych euforii stadionowych, i która mówi swoim własnym językiem, nie przyjmując światowego kodu modnej ostatnio kognitywistyki (czyli współczesnej alchemii – jestem pewien, że za sto, dwieście lat ten sąd okaże się zweryfikowany) czy nauk przyrodniczych. Ale do tak dojrzałego przekazu wiary potrzeba nie tylko uporządkowanej duszy, ale i wiedzy.

Tomasz Terlikowski, Tylko prawda nas wyzwoli. Przyszłość Kościoła katolickiego w Polsce, wyd. Fronda, Warszawa 2020, ss. 263.

Debiutancka powieść Marty Kwaśnickiej czekała dwa lata, aż zauważyło ją jakiekolwiek wydawnictwo. Jak pisze autorka w posłowiu, przez ten czas nikt się nie zainteresował jej „Pomyłką”. W sumie ten fakt nie dziwi, bo podczas jej lektury nie znalazłem ani jednego wulgaryzmu, opisu aktu seksualnego, obyczajowych perwersji czy bluźnierstw. Nie ma także mowy ani o grotesce, ani o absurdzie czy o podpieraniu się autorytetem Gombrowicza. Narratorka i główna bohaterka, co prawda, zamieszkuje w dużych miastach, ale ani razu nie odwiedza wegańskiej knajpki, nie drze się podczas manif, a także nie wymachuje tęczową flagą. Nietrudno się więc domyślić, że takie treści nie przejdą, podobnie jak faszyzm. A zresztą to jedno i to samo. Jak bohaterka Kwaśnickiej śmie przyznawać się do wiary katolickiej? Jak śmie opisywać burżuazyjne życie elit włoskiego renesansu i hiszpańskich pisarzy przełomu XIX i XX wieku? Przecież nie wolno pisać w ten sposób! W dodatku fabuła tej powieści jest jasna, prosta i przejrzysta. Żadnych eksperymentów formalnych, żadnego mnożenia czy zaburzenia płci. Żadnych cyrków językowych – materia ta jest przezroczysta, służy tylko opowiadaniu, a w dodatku jest niezmiernie elegancka, a nawet – co gorsza – mieszczańska.

Nie znam esejów Marty Kwaśnickiej, a wydała już dwa tomy, nie czytałem jej bloga, więc do materii jej literackiego debiutu podchodzę bez uprzedzeń. Nie nastawiam się ani pozytywnie, ani negatywnie, ale pierwsze, co daje się zauważyć, to staroświeckość sposobu opowiadania i samej fabuły. Dzisiaj prawie nikt tak nie pisze. Kobiece autorki albo babrzą się w swoich bebechach, uprawiając psychologiczny i skatologiczny ekshibicjonizm, albo śladem Olgi Tokarczuk tworzą sążniste teksty o niczym. Ich utwory zawsze muszą wpisać się w pewien dyskurs: feministyczny, ekologiczny a najlepiej w oba z dodatkiem antykatolickiego hejtu. Autorka „Pomyłki” w ten sposób nie pisze, chociaż wyraźnie zaznacza kobiecy punkt widzenia. Sposobem na jej debiut jest jej własna biografia, ale tylko jako szkielet fabuły; resztę stanowią fikcyjne wydarzenia i takie postacie. Powieść ta, a może zbiór opowiadań, bo i tak można czytać „Pomyłkę”, układa się chronologicznie, od czasów studiów bohaterki, do jej obecnej pracy. Zabieg ten przypomina debiutanckiego „Skorunia” Macieja Płazy. Wszystkie wydarzenia opisywane przez autorkę dzieją się niespiesznie, swoim tempem, i nie ma w nich żadnych kontrowersji. Największą z nich jest utrata wiary postaci (przy późniejszym jej odzyskaniu), ale nawet ten fakt przedstawiony jest spokojnie i bez krzyku.

Dalej podróżujemy z bohaterką przez jej życiowe wybory: przeprowadzki, zmiany pracy, poznanych ludzi, ale także przez przemyślenia. Te ostatnie może nie są filozoficzne, ale swoją głębią przekraczają średnią krajową. Widać więc doskonale, że autorka czyta coś więcej niż Paolo Coelho czy wynurzenia Kory lub Katarzyny Nosowskiej. A jej lektury są na tyle nieoczywiste, że tworzą w „Pomyłce” ciekawe odniesienia. Pisarka wplata w akcję swoich tekstów chociażby wątek przyjaźni Michała Anioła i nietłumaczonej na język polski poetki Vittorii Colonny. Stanowi to interesującą warstwę, która zbliża niektóre części powieści do esejów. Im dalej postępujemy w lekturze, tym mniej samej bohaterki, a jej losy stanowią jedynie pretekst do snucia opowieści o innych ludziach. Zresztą Marta Kwaśnicka kilka razy powtarza, że życie autora jest nieciekawe, w przeciwieństwie do tego, jak ten widzi świat, jak go przefiltrowuje. Przyznać bowiem trzeba, że pierwsze, obyczajowe tło pomyłki wpada czasem w banał: niezdecydowana doktorantka, która za długo studiuje i nie wie, co ze sobą zrobić, młoda adeptka wielu zawodów, do których się nie przywiązuje, bo gna ją gdzieś indziej. Trochę to wszystko zalatuje klasycznym snujem, tu w wydaniu kobiecym.

Natomiast warstwa głębsza wpada nieraz w bardzo ciekawe gawędziarstwo, szczególnie w opowiadaniu „Lawa” poświęconym wspomnianym już renesansowym artystom, i w „Triumfie”, który opowiada o Miguelu Quirodze – nieznanym hiszpańskim autorze jednej tylko powieści. Losy tej postaci zdają się komentować samą autorkę. Quiroga pochodził z prowincji, a wyjechał do Madrytu, wówczas półmilionowego miasta (przełom XIX i XX wieku), aby ogrzać się w świetle lokalnej cyganerii, wydał „Ślimaka” – jedyne swoje dzieło, które przez ponad rok nie odbiło się żadnym echem w krytyce literackiej. Tytułowy triumf przyszedł niespodziewanie i tak jak się pojawił, tak szybko zgasł. Autor zaś wyjechał prawdopodobnie w swoje rodzinne strony i słuch po nim zaginął. Tekst ten komentuje więc nie tylko samą autorkę „Pomyłki”, ale jest uniwersalnym zapisem losu zdecydowanej większości pisarzy, która i tak w ciągu życia zajmuje się czymś innym, a tworzy od przypadku do przypadku, nierzadko również zatrzymując się na jednym utworze.

Jak będzie z samą Kwaśnicką? Salony jej na razie nie zauważają, a sama pisze ze swojej niszy, będąc związana z katolickim pismem „Christianitas”. Wydaje się również, że nie zależy jej na poklasku tłumów, tym bardziej że pisze niemodnie, bo elegancko i niekontrowersyjnie. Na pewno jej „Pomyłka” jest ciekawą propozycją, tym bardziej, że nie znam żadnej współczesnej autorki, która pisałaby w taki sposób. To oczywiście atut, ale nie tylko o oryginalność tutaj chodzi, a przede wszystkim o wartości, które przekazuje ta proza, mimo swoich – rzecz jasna – niedociągnięć. Nie są one jednak na tyle ważne, że zabierają przyjemność obcowania z debiutancką ksiażką krakowskiej autorki. „Pomyłka” jest bowiem solidną powieścią, ani trochę nieprzypominającą bełkotu tworzonego przez piosenkarki, którym wydaje się, że są literatkami.

Marta Kwaśnicka, Pomyłka, wyd. Benedyktynów, Kraków 2019, ss. 318.

Rewolucja obyczajowa weszła już w nową fazę i wyraźnie przyspieszyła. Do skrótu LGBT wciąż dołączają nowe literki i plusy, a liczba płci rośnie. Coraz młodsze dzieci zachęca się do zmiany z dziewczynek na chłopców i odwrotnie. Piosenkarki dokonują aborcji, bo mają za małe mieszkania, a mając do wyboru dziecko czy kota, preferują zwierzę. Z kolei jedzenie mięsa zaczyna zakrawać na zbrodnię, czemu przyklaskują również celebryci mieniący się katolickimi. Tolerancja obejmować ma wszystkich ludzi, naturalnie z wyjątkiem białych heteroseksualnych mężczyzn. Mężczyźni zaś homoseksualni powinni, a nawet muszą brać udział w świeckich procesjach, zwanymi marszami równości. Tak, proszę państwa, cywilizacja wydaje kryzysowe jęki, a próbuje je przekrzyczeć Marek J. Chodakiewicz. Świat stanął na głowie, co wielu przywodzi na myśl czasy ostateczne, natomiast jak będzie w rzeczywistości, wie tylko sam Bóg. Na razie jednak mamy „O cywilizacji śmierci”, czyli zbiór felietonów Chodakiewicza poświęcony zmianom obyczajowym ostatnich dwudziestu kilku lat.


Chyba najciekawsze jest w tym tomie konfrontowanie się z najstarszymi tekstami, publikowanymi przez autora już w latach 90. Widać w nich nieśmiałą jeszcze polityczną poprawność, a większość eksperymentów społecznych jak gender czy adopcja dzieci przez – jak to pisze Chodakiewicz – „wesołków” – nie stanowi jeszcze głównego hasła lobby homoseksualnego. Jeszcze nikomu nie śnili się ksiądz Charamsa czy ksiądz Kachnowicz, którzy zrzuciwszy sutanny, stanęli w awangardzie tęczowej rewolty, ale to, co autor opisywał na przykładzie Stanów Zjednoczonych, gdzie mieszka na co dzień, może kojarzyć się z obecną polską rzeczywistością. Teksty późniejsze to przede wszystkim tematy bieżące, w których publicysta zdaje się być zdominowany przez tematykę elgiebete. Obserwacje ma słuszne, ale nagromadzenie tylu podobnych w wymowie felietonów powoduje, że zamiast zaciekawienia czuje się znużenie. Kolejne teksty zlewają się ze sobą, mimo że pochodzą z różnych lat i czasopism. W każdym razie najlepsze są tutaj kawałki amerykańskie, w których Chodakiewicz ciekawie opisuje życie codzienne mieszkańców USA: elity naukowe, artystyczne a w końcu zwykłych ludzi. Stany Zjednoczone jawią się w „O cywilizacji śmierci” jako kraj religijny, chrześcijański, którego elity pozostają ślepe i głuche na idee wyznawane przez większość mieszkańców.

Fakt ten może dziwić niektórych czytelników, którzy USA kojarzą przez pryzmat amerykańskich produkcji filmowych rodem z najbardziej świeckiego i postępowego stanu, jakim jest Kalifornia. Spora część tego kraju, zwłaszcza zaś południe, jest wciąż konserwatywna, chociaż protestancka. Ten konserwatyzm jest jednak kontestowany na większości uczelni, w których panuje lewicowy paradygmat, wedle którego im głupiej, tym lepiej. A im mocniej kopie się chrześcijaństwo, tym mocniej jest się docenionym w kręgach akademickich. To, co opisuje Chodakiewicz z perspektywy amerykańskiej, jest już, niestety, normą na większości polskich uczelni, na których króluje pokolenie nowych marksjan. Autor, opisując Stany Zjednoczone, nie stroni również od tematyki krajowej czy watykańskiej. Zjawiskiem, które potępia szczególnie, jest lawendowa mafia w łonie Państwa Kościelnego. Pisze też o pornografii, tatuażach, kulturze hedonizmu, feminizmie i innych patologiach, wśród których na prowadzenie wysuwa się perwersyjny homoseksualizm. I tu autor stara się odróżnić aktywistów gejowskich od ludzi, którzy mając tę przypadłość, nie narzucają jej innym.

Siłą rzeczy ten felietonistyczny styl powoduje, że „O cywilizacji śmierci” jest zaledwie ślizganiem się po trudnych tematach dotyczących rozkładu zachodniego świata. Felieton zawsze lepiej sprawdza się w gazecie jako doraźny tekst komentujący zastaną rzeczywistość, niż w grubym tomie, w którym sąsiaduje z wieloma innymi tekstami. A spora ich liczba powtarza te same tezy, bo przecież drukowane były w różnych miejscach i o różnym czasie. Ten krytyczny ton nie odnosi się oczywiście do poruszanych treści, bo te bulwersują, a sam autor ma rację, gdy piętnuje opisywane zjawiska. Tu potrzeba by jednak bardziej pogłębionej analizy, którą dają chociażby książki E. Michaela Jonesa. Publikacja Marka Chodakiewicza stanowi zaledwie zarys problematyki, który koniecznie trzeba uporządkować i zsyntetyzować.

Marek Chodakiewicz, O cywilizacji śmierci, wyd. 3S Media, Warszawa 2019, ss. 345.

Jacek Kowalski już po raz drugi obala mity. Pierwszy raz czynił to kilka lat temu w „Sarmacji”, w której rozprawiał się skutecznie z wieloma nieprawdziwymi obiegowymi sądami na temat polskiego Baroku. Dostało się przede wszystkim pojęciu „sarmatyzm”, które zdaniem autora nie istnieje. Przyznać trzeba, że wartki język i erudycja autora, w przypadku rzeczonej pozycji, stanowiły mocny atut, a „Sarmację” można było polecać wszystkim zainteresowanym zmianą spojrzenia na kulturę szlachecką w Polsce. Nie inaczej jest w przypadku drugiego „Podręcznika bojowego” (podtytuł obu tomów), poświęconego wiekom średnim. Czarna legenda, która przykleiła się do tego długiego, bo tysiącletniego okresu, pojawiła się w epoce Oświecenia i trwa do dzisiaj, powtarzana przez podręczniki do historii i języka polskiego, a nawet przez ludzi wykształconych, zwłaszcza tych z kręgów tak zwanych świeckich humanistów (czytaj: ateistów). Bzdury te są do dzisiaj tak silne, że nie tylko idiota, ale nieraz profesor uniwersytecki powie coś o paleniu czarownic, inkwizycyjnym terrorze czy ciemnocie oraz zabobonie. Już nie mówiąc o większości muzyków metalowych i pisarzy fantasy, którzy sprzedają swoim fanom skrzywioną do bólu wizję Średniowiecza. Tym bardziej warto pochwalić Jacka Kowalskiego za to, że postanowił zebrać wszystkie te opowieści dziwnej treści i dokonać ich dekonstrukcji.

A jest tutaj co obalać, bo i zabobonów co niemiara. Począwszy od krucjat, przez kulturę rycerską, życie religijne, dualizm ciała i duszy, aż do życia artystycznego i Państwa Krzyżackiego, autor ze swadą przedziera się przez gąszcz półprawd, herezji a nawet zmyśleń i proponuje odkłamaną wersję, w którą pewnie nie wszyscy uwierzą. Może będzie im wadzić katolicyzm autora, albo tak naczytali się fantasy, że mylą już rzeczywistość z bajką. Taką bajką jest na przykład anonimowość dzieł średniowiecznych. Od razu dodać trzeba, że w przypadku tej anonimowości fakty mieszają się z konfabulacją. Bo prawdą jest, że artyści wieków średnich rzadziej podpisywali się pod swoimi wytworami, ale nie znaczy to, że w ogóle tego nie robili, a co ważniejsze, że brak sygnowania związany był z tworzeniem na chwałę Bożą. To ostatnie zdanie autor uznaje za mit i stwierdza, że brak informacji o twórcy był podyktowany raczej zwyczajem, nad którym nikt się wówczas nie zastanawiał. Analogicznie, dlaczego dzisiaj nikt nie pyta o to, kto odpowiada za skład komputerowy książki?

Sporą część rozważań Jacek Kowalski poświęca katedrze gotyckiej i samemu gotykowi, wokół którego również narosło sporo nieprawdziwych informacji, a niektóre z nich są nawet przekazywane przed przewodników znających się na rzeczy. Na przykład kwestia przekrzywionego prezbiterium w Gnieźnie, które rzekomo ma naśladować w ten sposób przechylenie głowy Chrystusa na krzyżu. Nierówność ta nie ma niczego wspólnego z naśladowaniem sacrum, a jej powód jest tak banalny, jak tylko można sobie wyobrazić, bo związany jest z opadaniem gruntu. Próbuje również autor odmitologizować Krzyżaków, przedstawiając ich historię niejako w kontrze do ujęcia Sienkiewiczowskiego. Noblista bowiem sam był znany z niezwykle mitotwórczej prozy, która wpłynęła na widzenie przez wielu historyków nie tylko tej kwestii, ale również dziejów XVII-wiecznej Polski. I chociaż nie wszyscy się na tę niejednoznacznie złą wersję dziejów Zakonu niemieckiego zgodzą, jest ona zgodna z prawdą. Można zżymać się na Jacka Kowalskiego, czytając „Konrada Wallenroda”, ale obiektywnie przyznać trzeba, że konflikt pogańskiej Litwy z chrześcijańskim Zakonem był sporem, w którym po jednej stronie walczyli ci, którzy czcili bałwany.

Ostatnia część „Średniowiecza” poświęcona jest Żydom i pewnym legendom, które wiązały się chociażby z oskarżeniami o profanację hostii. Okazuje się bowiem, że Jan Długosz, któremu przypisuje się oskarżenie Żydów o zbezczeszczenie Ciała Pańskiego, wcale tego nie uczynił. Sama historia wzięła się zupełnie skądinąd. Autor w tej części próbuje również oddemonizować czarną legendę pogromów i wystąpień antyżydowskich, których nieprzyjaźnie nastawieni do Średniowiecza intelektualiści chcieliby widzieć w jakiejś ogromnej liczbie. Faktem jest zatem, że było ich o wiele mniej, niż niektórzy mogliby się spodziewać. Generalnie więc wieki średnie ulegają w publikacji Jacka Kowalskiego znacznej redukcji. Mniej stosów (a w zasadzie brak), mniej teocentryzmu, mniej szlachetnej rycerskości, mniej jednorodności, a więcej niuansów i różnorodnych odcieni. Przecież wrzucić do jednego worka dziesięć wieków i opatrzyć go napisem „wieki ciemne” to gorzej niż głupota. Na szczęście mamy na nią lekarstwo.

Jacek Kowalski, Średniowiecze. Obalanie mitów, wyd. Zona Zero, Warszawa 2019, ss. 432.

Katedra gotycka to szczyt cywilizacji łacińskiej i miejsce szczególne, w którym niebo łączy się z ziemią. Miejsce kultu Boga i symbol katolicyzmu. Budowana niespiesznie, często przez kilkadziesiąt lat, dzisiaj byłaby nie do odtworzenia. Taką próbą, średnio udaną, był dziewiętnastowieczny neogotyk. Obawiam się jednak, że początek XXI wieku nie byłby nawet w stanie stworzyć wyżej wymienionych form. Mógłby wybudować szklany wieżowiec, ewentualnie wielką rybę, przez którą przechodziliby ludzie. Ta druga, niestety, istnieje i łączy w sobie większość nadużyć we współczesnym posoborowym katolicyzmie. Wesołe pląsy, kult młodości, sacro-polo i liturgiczne deformacje. A wszystko po to, aby było radośnie, aby trafić do młodych i przyciągnąć ich do Kościoła. Tylko czy ktoś zastanowił się, ilu tak przyciągniętych młodych zostaje w tym Kościele na stałe? W końcu na dyskotekę można iść gdzie indziej i popląsać przy lepszych piosenkach niż przy „Barce”. Co zatem z katedrą, tym centrum kultury i kultu katolickiego nie tylko w średniowieczu? Na pewno można jej dotknąć w najnowszej książce Ewy Polak-Pałkiewicz, zatytułowanej nomen omen „Cafe Katedra”. Ten tom jest zbiorem esejów, publikowanych wcześniej w prasie, i premierowych, a ich wspólnym mianownikiem jest Tradycja, koniecznie pisana przez duże T.

Autorka jest bowiem jej obrończynią i admiratorką. Drażni ją posoborowy bałagan, nie tylko estetyczny, zwłaszcza teologiczny. Ten ostatni wcale nie zaczął się od połowy lat 60. XX wieku, a szukać jego genezy należałoby we wcześniejszym wieku. Wtedy rozpoczęła się w Kościele katolickim pełzająca rewolucja modernistyczna. To właśnie ze względu na jej rosnące wpływy Pius X w 1907 roku ogłosił encyklikę „Pascendi dominici gregis”. To z jej powodu trzy lata później ten sam papież zobowiązał kapłanów do wygłaszania roty przysięgi antymodernistycznej. Po Soborze Watykańskim II słuch o niej zaginął i nie trzeba było się nią przejmować. Ewa Polak-Pałkiewicz słusznie zauważa, że pretensje do Franciszka za jego dziwne poglądy i deklaracje trzeba by kierować przede wszystkim nie do niego, ale do twórców dokumentów soborowych. To wszystko, co głosi obecny biskup Rzymu, jest tylko konsekwentnym rozwijaniem tez zawartych w tych tekstach. A że są one mętne i wieloznaczne, zauważy nawet dziecko. Tutaj autorka dość mocno sprzeciwia się hermeneutyce ciągłości, według której dokumenty SW II można i trzeba interpretować w duchu tradycji. Zauważa, że istnieją w niej takie ustępy, których nijak nie można pogodzić z tym, co w kwestiach doktrynalnych Kościół katolicki głosił wcześniej.

Ratunku upatruje w katolickiej tradycji, która – jej zdaniem – przechowała się w Bractwie św. Piusa X, założonym przez abp. Marcela Lefebvre. Tylko trzymanie się zdrowej nauki Kościoła jest w stanie – jak pisze Polak-Pałkiewicz – uratować katolicyzm, który poza tą małą wysepką stracił już swój smak niczym biblijna sól. To właśnie dzisiejsza katedra. I chociaż można by się z autorką nie zgodzić, że tylko rzeczone bractwo przechowuje depozyt wiary – istnieją wszak również inne – trzeba natomiast potwierdzić jej niewesołe diagnozy. Nie jest przecież wymysłem tradycjonalistycznych szurów stwierdzenie, że współcześni hierarchowie zabraniają nawracać i modlą się z heretykami. Przecież to nie Franciszek całował Koran i modlił się wspólnie z poganami. Ten mentalny pachamamizm wkradł się do Kościoła za sprawą Jana Pawła II. Autorka, wspominając o nim, dwukrotnie przywołuje jego dramatyczny apel „módlcie się za mnie”, który ten wypowiadał pod koniec życia. Módlcie się za mnie, nie do mnie, prosił papież – dodaje gorzko. Zaczęło się więc ponad sto lat temu, a skończyło się na potępianiu nawracania niekatolików, błogosławieństwie par homoseksualnych w Niemczech i pogańskich obrzędach w Ogrodach Watykańskich z udziałem papieża Franciszka. To kiedy koncert Nergala?

Jednak nie ze wszystkim idzie się zgodzić. Autorka, co prawda, niewiele pisze o polityce, ale zahaczając o nią, wygłasza dosyć dziwne tezy. Chociaż sam w 2015 roku mocno liczyłem na ekipę rządzącą, upatrując w niej nadzieję na zmianę. Teraz za to mamy cztery lata później, gdy w dalszym ciągu nie zrobiono porządku ani z legalną wciąż aborcją, ani Konwencją Stambulską. Nie usunięto gender studies z państwowych uczelni, a z państwowej kasy wciąż finansuje się antykatolicką prasę „kulturalną” czy zdegenerowane teatry. Nie wspominając już o galopującym socjalistycznym rozdawnictwie. Ewa Polak-Pałkiewicz za to wciąż upatruje w Kaczyńskim i Dudzie (sic!) obrońców cywilizacji łacińskiej. Co więcej, dość krytycznie patrzy na obrońców życia. Kto jak kto, ale politycy partii rządzącej wpisują się w kremówkowo-wadowicki katolicyzm z pląsaniem i klaskaniem. W co zaś wierzy Jarosław Kaczyński, sam Bóg raczy wiedzieć. Tych zgrzytliwych fragmentów jest co prawda niewiele, jednak i tak stanowią sporą zagadkę. Czy zatem poglądy autorki są spójne? Czy są tak ortodoksyjne, jak je przedstawia?

Mimo wszystko i tak warto przeczytać „Cafe Katedra”. Będzie to z pewnością dobra lektura duchowa, w której zaczerpniemy ze źródeł katolicyzmu. Spotkamy świętych, pisarzy, kapłanów i prostych wiernych. Znajdziemy apologetyczne odpowiedzi na zarzuty modernistycznych chrześcijan. Dotkniemy historii Europy i Polski (tej ostatniej, niestety, w duchu mesjanistycznym), a przede wszystkim spoczniemy w cieniu murów katedry, która – wedle słów ostatniego eseju – jest jak las. Bo z kart tej książki tchnie spokój i jakaś osobliwa pewność, że czasy zamętu w końcu muszą minąć.

Ewa Polak-Pałkiewicz, Cafe Katedra. Szkice o rewolucji w Kościele, wyd. Wolumen, Warszawa 2019, ss. 386.

Dla dzisiejszych młodych ludzi Edmund Niziurski znaczy tyle co Andrzej Strug, czyli nic. Jest to – mimo nieustających wznowień jego powieści – autor nieznany. Dzisiejsza młodzież zwróciła się ku pogrobowcom Harrego Pottera i opowieściom o wampirach, czyta poślednią fantastykę, w której chodzi li tylko o wulgarnie ukazaną przygodę. Żadnego drugiego dna, żadnej gry z czytelnikiem – dlatego utwory te są dla ludzi dorosłych niestrawne. Inaczej Niziurski, który dla mojego pokolenia był wspólnym przeżyciem. Jego utwory, mimo że adresowane do czytelników młodych, mogą być z powodzeniem czytane przez dorosłych. Dlatego, że ten nie robił z odbiorców idiotów, którzy mogą pojąć tylko najprostszy przekaz, ale podejmował z nimi specyficzną grę. Można ją nazwać działaniem intertekstualnym; Niziurski niechcący stał się pierwszym polskim postmodernistą. Chwyty przez niego stosowane to aluzje, czytelne tylko dla wyrobionych moli książkowych, wszędobylski absurd, zabawa konwencją czy w końcu zacieranie granic pomiędzy światem przedstawionym a czytelnikiem. Dziwi więc fakt, że do teraz nie było na rynku żadnego opracowania dotyczącego tego niebanalnego autora.

Napisał je prozaik Krzysztof Varga, znany nie tylko z powieści, ale reportaży dotyczących Węgier, i zrobił to koncertowo. Owszem, można mu zarzucić brak pogłębienia niektórych wątków biograficznych czy niedosyt związany z omawianiem utworów, ale przy tych wszystkich niedociągnięciach jest to książka ciekawa, a przede wszystkim napisana z pasją przez człowieka, który autentycznie kocha swój temat. Nie chcę wiedzieć, co z Niziurskim zrobiłby uczelniany mędrek piszący artykuł dla punktów. A „Księgę dla starych urwisów” przede wszystkim czyta się z zainteresowaniem. Jest dobra i językowo, i faktograficznie. Jest w stanie autentycznie zainteresować czytelnika, a jeśli trafi na nią ktoś, kto nigdy Niziurskiego nie czytał, gwarantuję, że po lekturze zacznie.

Jestem z pokolenia, które – podobnie jak autor biografii Niziurskiego – zaczytywało się w jego powieściach. W „Szkolnym ludzie” szukałem odbicia swoich wojen z nauczycielami, a w „Siódmym wtajemniczeniu” śladów niesamowitości na blokowiskach. Powieści i opowiadania warszawskiego pisarza były z naszą generacją tak silnie zespolone, że aż niewiarygodny wydaje się fakt, iż dzisiaj nikt ich nie czyta. Młodzież wyrosła na czymś zupełnie innym, trudno powiedzieć, na czym, skoro spora jej część niczego nie czyta. Nawet dzisiejsi trzydziestolatkowie sięgali raczej po „Harry’ego Pottera”, woląc świat magii niż absurdalno-groteskową rzeczywistość peerelowskiej szkoły. A kto tę szkołę przeżył, ten Niziurskiego ze swojej biblioteki nie wyrzuci. Czytanie jego utworów było więc przeżyciem pokoleniowym, co zauważa Krzysztof Varga i często podkreśla. Zaznacza również fakt, że dzisiejsza młoda publiczność literacka woli obcować z innymi tekstami. A gdyby zechciała spotkać się z Niziurskim, trzeba by polecić jej klasyczne dzieła autora.

Faktem jest, że autor, po długiej serii artystycznych triumfów i powodzeń, „wyprał się” i zaczął pisać koszmarki, w których nie nadążał za zmieniającą się rzeczywistością. Najlepszy Niziurski to ten sprzed przemian ustrojowych, a w okresie pierwszych eksperymentów z polskim kapitalizmem zaczął niepotrzebnie eksperymentować z fabułami, które składały się z natłoku opisanych niewiarygodnych zdarzeń. Nic z nich nie wynikało, na czym cierpiały i powieści, i czytelnicy. Autor, chcąc nadążyć za zmieniającymi się czasami, uczynił błąd i zamiast pozostać tam, gdzie uwił sobie bezpieczne gniazdo, wyprawił się na nowe tereny. Wstyd przyniosły również filmy, których na podstawie prozy Niziurskiego powstało kilka. Żadnego z nich nie dało rady oglądać bez zażenowania. Cieszy fakt, że Varga o tym wszystkim pisze i nie pozostaje bezkrytyczny wobec idola z dzieciństwa.

Nie zmienia to przecież faktu, że Edmund Niziurski pozostanie ważną postacią dla tych czytelników, których dzieciństwo chociaż nieco otarło się o przaśność Polskiej Rzeczpospolitej Ludowej. Był jak paczka z Niemiec przywieziona przez wujka, albo list z Ameryki, który potrafił wprowadzić w szarą rzeczywistość realnego socjalizmu absurd oraz wartkie przygody. Co ciekawe, pisał również dla dorosłych, ale te utwory dawno zalegają w literackim czyśćcu i nie wiadomo, czy kiedyś z niego wylezą. A jego powieści młodzieżowe bronią się przede wszystkim faktem, że tak naprawdę mogą być z powodzeniem czytane przez dorosłych i nie tracą na swojej atrakcyjności.

Krzysztof Varga, Księga dla starych urwisów, wyd. Czerwone i czarne, Warszawa 2019, ss. 280.

Wojciech Chmielewski jest jednym z nielicznych polskich współczesnych prozaików, którego twórczość poznaję regularnie i na bieżąco. To artystyczny syn Marka Nowakowskiego, który podobnie jak starszy i nieżyjący już pisarz, opisuje Warszawę. Jego poprzednie tomy prozy, wśród których mamy i zbiory opowiadań, i powieści, czyniły to samo. Ich bohaterowie przemierzali ulice stolicy i byli wrośnięci w to miasto całym sercem. To nie snobistyczni studenci wyrwani z prowincji czy nieco od nich starsi zadłużeni na setki tysięcy niewolnicy korporacyjni, ale często ludzie, którym współczesna polska proza odbiera głos. Prawdziwi wykluczeni, nie zaś ci z głośnych marszów, krzyczący w liberalnych gazetach i tygodnikach o swoim rzekomym męczeństwie. Tych Chmielewski omija; nie ma ich w jego prozie. I dobrze, bo nie mają oni nic do powiedzenia poza stekiem bzdur i nienawiścią. Autor za to pochyla się z czułością nad kobietami z muzeum, mężczyzną uwikłanym w trudne małżeństwo czy starym ćpunem, który jedyną szansę widzi w kontynuowaniu swojego nałogu. Tłem dla akcji wielu z tych opowiadań jest świat ducha, tu reprezentowany przez kościoły, bez znaczenia czy katolickie czy protestanckie. To tam Chmielewski widzi światło, jednak nie wszyscy z jego bohaterów są w stanie je ujrzeć.

Najnowszy tom opowiadań „Magiczne światło miasta” zaczyna się raczej niepozornie, od tekstu „Umierać po chorwacku”, w którym zawiązaniem akcji jest śmierć dawnej nauczycielki głównego bohatera. Takie sympatyczne „snuje” czytało się już w poprzednich książkach autora. Natomiast kto nie zna jego wcześniejszych tekstów, być może zdziwi się, ile już w pierwszym opowiadaniu normalności. Zamiast krzykliwego absurdu i zjadliwej groteski współczesnych pogrobowców Gombrowicza i Mrożka dostajemy mały realizm i wnikliwy portret człowieka. Wnikliwy i niejednoznaczny, bowiem każdy z bohaterów „Magicznego światła miasta” jest w pewien sposób połamany przez życie. Przy czym ciekawa sprawa, proza ta nie jest wcale depresyjna. Jest melancholijna, jest smutna, ale jakimś mądrym smutkiem, nie zaś krzyczącym w twarz światu rzygiem, jaki jest modny w literackim mainstreamie.

Mógłbym się więc przyczepić do pierwszych opowiadań, że powielają znane już patenty: topograficzność opisów Warszawy, aluzje do muzyki rockowej czy bohaterów pozornie nieciekawych. Jednak w kilku tekstach autor wzniósł się na wyżyny własnej twórczości i stworzył naprawdę przejmujące studia ludzkiej psychiki. Chyba najlepszym z całego zbiorku jest „Koliber i ja”, opisujące psychikę kobiety tracącej męża na wojnie w Afganistanie. Mógłby w tym miejscu Chmielewski pójść na skróty i zafundować czytelnikowi publicystykę w dosadnych tezach o brudnej wojnie lub błędach naszej polityki zagranicznej. Nie czyni jednak tego i rysuje niejednoznaczne tło. Najważniejsza jest jego bohaterka i jej sposób na radzenie sobie z bólem. Równie dobrym opowiadaniem jest „Korytarz”, który w erudycyjny sposób opisuje szarą egzystencję pracowników Muzeum Narodowego przy Alejach Jerozolimskich oraz rzeczywistość wiszących w nim obrazów. Wszystko zaś doprowadzi czytelnika do wstrząsającego finału, którego trudno się spodziewać. Pewną nowością są więc w tej prozie płynne przejścia między scenami. Pojawiają się również w „Bajce spod szaletu”, swoistym monologu ćpuńskiego weterana, tam jednak są wymuszone przez mieszające się ze sobą majaki i obrazy realnego świata. W końcu zaś dochodzimy do wniosku, że może żadnej realności nie było, a wszystko to narkomański majak.

Bohaterowie Chmielewskiego, tak jak w wyżej wymienionym opowiadaniu, są więc poranieni przez życie, często z własnej winy, ale mają swoją godność. Są ludzcy i są ludźmi, nie papierowymi charakterami z jedną dominującą cechą charakteru. Godność ma również Warszawa, miasto, którego nie oszczędziła ani II wojna światowa, ani okres komunizmu. Stolica ma w tej prozie naczelne miejsce i podobnie jak ludzie, staje się bohaterem. Wyraźnie czuć jej melancholijny nastrój, gdy postacie spacerują po Parku Krasińskich czy w deszczowe dni siedzą po knajpach. Warszawa jest miejscem, dla którego prozaik ma tyle samo zrozumienia i miłości, co do wykreowanych przez siebie bohaterów. Kocha je jak podmiot liryczny w znanej piosence T. Love.

I tylko jedno tak naprawdę mi w tej prozie przeszkadza. Nie, że niektóre opowiadania są podobne do poprzednich. Przecież ludzkie losy bywają do siebie zbliżone, więc nie mam o to pretensji. Nie wiem natomiast, po co Chmielewskiemu pojawiające się rzadko i znienacka wulgaryzmy odnoszące się do opisów aktów seksualnych. Może to celowy zamysł, może złamanie konwencji eleganckiej i stonowanej prozy, ale zabieg ten wydaje mi się wymuszony. Nie mam ochoty czytać, co kto komu robił i gdzie, tym bardziej, że takie wtręty nie mają żadnego umotywowania fabularnego. Tym bardziej żal, że kilka takich zdań jest w stanie popsuć odbiór i zniweczyć nastrój kreowany umiejętnie przez pisarza. W ostatecznym rozrachunku ta proza przekonuje do siebie brakiem publicystyki i sympatią do bohaterów, mimo że niektórzy z nich są nieźle pokręceni.

Wojciech Chmielewski, Magiczne światło miasta, wyd. Arcana, Kraków 2019, ss. 202.

W zeszłym roku minęło pół wieku od masakry, którą urządziła grupa Charlesa Mansona. W związku z okrągłą rocznicą tych zbrodni nastąpił wysyp publikacji z nimi związanych. Jedni piszą o samym Mansonie, drudzy o społecznym tle, które go wykreowało. Z kolei amerykańska autorka Nikki Meredith poświęciła swój reportaż kobietom, które należały do tej kalifornijskiej sekty, a które do dzisiaj odsiadują wyrok za wielokrotne morderstwa. Mowa o Leslie Van Houten i Patricii Krenwinkel, które z zimną krwią zarżnęły kilka osób pod dyktando ich guru – Charlesa Mansona. Sama autorka spędziła na rozmowach z więźniarkami całe dwie dekady, więc materiału zgromadziła aż nadto. Przynajmniej kilkadziesiąt spotkań, dziesiątki wymienionych listów, w końcu setki stron zapisków – oto surowy materiał, który posłużył do napisania „Ludzkich potworów”. Meredith zadała pytanie, co sprawiło, że dwie dwudziestoletnie hipiski, zafascynowane wolną miłością i nucące piosenki o Kalifornii, zrobiły coś tak przerażającego i przez kilka lat po procesie oraz wyroku nie wykazały cienia skruchy. Dzisiaj, jak wspomina, są one już innymi osobami: żałują popełnionych zbrodni i chcąc wyjść na wolność, regularnie piszą monity o zwolnienie warunkowe.

Nietrudno wyobrazić sobie, że osądzone zbrodniarki mogły się zmienić. W końcu w momencie zbierania materiałów przez autorkę były przynajmniej o dwadzieścia kilka lat starsze. Miały wiele czasu, aby przemyśleć, co zrobiły, i zwrócić się ku prawdzie. Ich przemiana (rzekoma czy faktyczna, o tym za chwilę) może dawać nadzieję na skuteczność kary. Pamiętać należy jednak, że wyrok wydany na nie jest wyrokiem dożywotniego więzienia, więc szanse na wcześniejsze zwolnienie są raczej nikłe. Z zapisu rozmów z morderczyniami dowiadujemy się o manipulacji, jakiej uległy; grupa Mansona działała jak sekta, zaś samozwańczy jej guru był tyranem, którego należało słuchać. Oto totalitaryzm w miniaturze. Leslie i Patricia wspominają również o plastyczności człowieka, o tym, jak można mu wszystko wmówić. Ich oraz autorki rozważania tłumaczą niejako, jak doszło do tak drastycznej przemiany. Do tego dochodzi, rzecz jasna, tło społeczne, na które składa się rewolucja obyczajowa roku 1968 i związane z nią swobody oraz anarchiczne tendencje dominujące wówczas w społeczeństwie amerykańskim, szczególnie zaś w środowisku uniwersyteckim oraz wśród młodzieży.

Ta toksyczność rewolucji seksualnej nie została, niestety, dobrze przez autorkę przedstawiona; Meredith wydaje się bagatelizować ten problem w kontekście grupy Mansona, a jest on przecież kluczowy. Głównym zagadnieniem poruszanym w „Ludzkich potworach” jest za to kwestia zrozumienia: reportaż ten staje się mową obrończą wobec bohaterek, zwłaszcza Leslie Van Houten. Nikki Meredith chce omawiane postacie zrozumieć, więc idzie za sfalsyfikowaną tezą Zimbardo, która zdejmuje z człowieka odpowiedzialność za popełnione czyny. Łatwo przecież powiedzieć, że to wina warunków, w których rzeczone kobiety wyrosły, że to wina toksycznej sekty, nie zaś ich świadomych decyzji. Co więcej, autorka w pewnym momencie traci dystans (powinna w tym momencie zrezygnować) do Van Houten i jest nią w wyraźny sposób zafascynowana. Fascynuje ją jej przemiana, która może być przecież grą podejmowaną z naiwną dziennikarką. Reporterka nie założyła więc, że to, co mówi jej rozmówczyni, może mijać się z prawdą i mieć na celu manipulację, chociaż w innym miejscu pisze, że tak właśnie postępują zbrodniarze. I tutaj robi się naprawdę niebezpiecznie, bo czytelnik mimowolnie zaczyna współczuć więźniarce, licząc wraz z autorką na jej rychłe uwolnienie. A ofiary? O nich Meredith wypowiada się lekceważąco, przecież rodziny ofiar w swoim okrucieństwie wnoszą sprzeciw wobec warunkowego zwolnienia Van Houten.

„Ludzkie potwory” jeszcze z innego względu są książką niepoważną; mianowicie autorka w kpiący sposób wypowiada się na temat więziennych nawróceń na chrześcijaństwo. Jej zdaniem, są one formą ucieczki od odpowiedzialności. Naturalnie bohaterki reportażu się nie nawracają, są więc tymi lepszymi – co wprost wybrzmiewa na jego kartach. Wybrzmiewają jeszcze osobiste tony, w których Nikki Meredith chwali się swoim bratem przestępcą oraz zastanawia się, czy i ona w pewnych warunkach byłaby zdolna do tak okrutnej zbrodni. Ale najbardziej znamienne jest tutaj nawiązywanie do żydowskich korzeni autorki. Ta, odkrywszy w pewnym momencie życia, że ma pochodzenie semickie, czyni z niego atut (cóż, Talmud pewnie przeczytany), wywyższając się ponad innych, bo przecież Żydzi czują więcej i są ludźmi szczególnymi. Te osobiste wtręty, opowiadanie o związkach czy chełpienie się ateizmem zaczynają dominować w drugiej połowie książki, która przestaje być reportażem, a staje się banalnymi wspomnieniami.

Temat został więc w zasadzie zmarnowany. Zapowiadało się nieźle i faktycznie, pierwsze rozdziały można z czystym sumieniem polecić każdemu, kto chciałby pogłębić sprawę zbrodni Mansona. Natomiast im dalej w las, tym więcej o Żydach, ateizmie czy seksie z partnerem. „Ludzkie potwory” są również dowodem, że humanitaryzm jest tak naprawdę nieludzki, bo peany na cześć Leslie Van Houten (taka piękna, taka wrażliwa, taka wykształcona) to nic innego jak środkowy palec wyciągnięty w stronę rodzin ofiar (nie przebaczyli, tacy kołtuńscy, a fuj). Humanitaryzm jest nieodłączną częścią światopoglądu współczesnej lewicy, do której należy autorka „Ludzkich potworów”. Ten każe zlitować się nad mordercą, a nawet go polubić, a tych, którzy żądają elementarnej sprawiedliwości, sprowadzić do poziomu ludzi mściwych i małostkowych.

Nikki Meredith, Ludzkie potwory. Kobiety Mansona i banalność zła, tłum. M. Kositorny, wyd. Czarne, Wołowiec 2019, ss. 357.

Fani disco polo mogą poczuć się w tym roku dopieszczeni. Oto bowiem w niedługim odstępie czasowym ukazały się dwie publikacje na temat ich ukochanej muzyki. Pierwszą z nich – „Polski bajer” Moniki Borys – recenzowałem niedawno. Teraz pora na zbiór reportaży Judyty Sierakowskiej, zatytułowany prowokacyjnie „Nikt nie słucha”. W takiej sytuacji trudno pisać o tej książce bez porównań do uprzednio omówionej pozycji. Naturalnym jest pojawienie się pytań o to, która z nich jest lepsza, którą warto nabyć czy która zawiera więcej faktów. Trzeba więc jakoś wybrnąć i odnieść się do obu tomów, mimo że pierwszy z nich pojawił się na blogu dosłownie kilka dni temu. Najprościej można rzec, że „Nikt nie słucha” to klasyczny przykład zbioru tekstów reporterskich, niemających ambicji całościowego przedstawienia tego muzycznego zjawiska. Natomiast publikacja Moniki Borys postawiła tezę o kampowości disco polo i stworzyła z niego raczej pewne wyobrażenie o gatunku niż jego opis sensu stricte. Disco polo u Borys wpisało się w lewicową, klasową wizję rzeczywistości i było głosem wykluczonych, tu zaś wydaje się zwykłym muzycznym genre. Tam autorka zwróciła również uwagę, co stanowiło istotny walor „Polskiego bajeru”, na sporo kuriozalnych zjawisk, szczególnie na początku rozwoju tej muzyki, a walorem „Nikt nie słucha” jest zwyczajny reporterski opis, oddający głos bohaterom. Próżno w nim szukać akademickiego tonu, co w lekturze książki Borys nieco przeszkadzało. Nie ma tu skażenia hipsterskim „Dwutygodnikiem”, jest za to opowieść, której nieźle się słucha.

Głównymi bohaterami książki, pojawiającymi się w wielu jej rozdziałach, są weterani sceny disco polo, muzycy zespołów Top One, Akcent, Bayer Full, Skaner czy Toples. Ich początki, sięgające końcówki lat 80. do złudzenia przypominają początki karier zespołów rockowych. Mamy więc małe miejscowości, garaże i pierwsze instrumenty, kupione za ciężko zarobione pieniądze. Mamy młodych chłopaków, którzy słuchają Depeche Mode i chcą tak jak oni, grać koncerty i bawić ludzi. W początkach polskiej muzyki tanecznej nie ma więc cynicznych producentów i menadżerów, finansowych przewałów, jest za to romantyzm i młodzieńczy idealizm. Zupełnie jak na punkowej czy metalowej scenie, z tą jednak różnicą, że muzycy ci nie słuchają Slayera czy Sex Pistols, a wolą Duran Duran czy Alphaville. I tak jak potem spora część sceny rockowej została pochwycona przez chętne zarobku wytwórnie, tak stało się z większością discopolowych zespołów, które jednak skomercjalizowały się w zdecydowanie większej skali. Jeśli zatem łatwo sobie wyobrazić metalowa kapelę grającą w piwnicy, nieszczególnie nastawioną na sukces czy nawet granie koncertów, to w przypadku disco polo jest to raczej niemożliwe. Specyfika tej muzyki każe wykonawcom konfrontować się z publicznością, bawić ją i wprowadzać w radosne pląsy, a skazanie na garaż czy brudną kanciapę byłoby w tym przypadku jawną sprzecznością.

Komercjalizacja ta jednak nie wszystkim bohaterom reportaży Justyny Sierakowskiej była w smak. Przekonał się o tym były lider zespołu Toples, Marcin Siegieńczuk, który po zerwaniu kontraktu z wytwórnią płytową został na lodzie, bez prawa do nazwy zespołu oraz własnych piosenek. To naturalne w świecie muzyki popularnej, a disco polo bez wątpienia jest najchętniej słuchanym gatunkiem popu w Polsce. Świadczą o tym nakłady płyt, a w latach 90.. kaset, które potrafiły sprzedawać się nawet w kilkuset tysiącach egzemplarzy. Takie szaleństwo jest jednak przeszłością; kryzys fonograficzny dotknął i ten gatunek muzyki. Jego najważniejszym aspektem stały się więc, jak w przypadku innych wykonawców, koncerty. Autorka ze swadą opisuje więc koncertowe przygody gwiazd disco polo, ale przede wszystkim trudy takiego stylu życia. Wśród tych niedogodności na pierwszym miejscu pojawia się alkoholizm, który zdaniem rozmówców Sierakowskiej jest głównym skutkiem ubocznym takiego stylu życia. Sława i rozjazdy potrafią z najsilniejszego człowieka uczynić nałogowca.

Z disco polo wiążą się również inne minusy. Jednym z nich są gangsterskie powiązania muzyków, ale przede wszystkim wydawców. Tak kasowy gatunek przyciągał, zwłaszcza w dzikich latach 90., równie dzikich biznesmenów i mafiosów, upatrujących w nim drogę do szybkiego zarobku. Stąd haracze czy granie na weselach podejrzanych indywiduów. Disco polo to jednak nie tylko płyty i koncerty. To również teledyski czy wielkopowierzchniowe dyskoteki, wyrastające jak grzyby po deszczu na przełomie wieków. To także pionierskie początki, o których pisała również Monika Borys. W „Nikt nie słucha” nie ma jednak co szukać opisów kuriozalnych muzycznych przypadków; autorka skupia się raczej na genezie zjawiska. Disco polo to także kampania prezydencka Aleksandra Kwaśniewskiego; dzisiaj żadna z nich nie może obyć się bez przynajmniej kilkunastu tanecznych piosenek promujących kandydatów do parlamentu czy samorządu.

Najważniejsza jednak w „Nikt nie słucha” jest pasja tworzenia. I chociaż osobiście disco polo nie słucham i uważam za muzyczną tandetę, przyznaję, że autorka tak napisała swoje reportaże, że gdybym nie znał twórczości tych wykonawców, chętnie bym po nie sięgnął z czystej ciekawości. Okazuje się bowiem, że upiększanie świata nie jest tylko domeną beletrystyki, ale że nie jest od niego wolna również literatura faktu. W tym przypadku to nie zarzut. Fani polskiej muzyki tanecznej mają w końcu publikację, która traktuje serio ich ukochane dźwięki, a ci, którzy interesują się popkulturą w ogólności, także nie powinni jej przeoczyć. W końcu to trzy dekady historii polskiego społeczeństwa.

Judyta Sierakowska, Nikt nie słucha. Reportaże o disco polo, Wyd. Poznańskie, Poznań 2019, ss. 393.