Ludobójstwo w Rwandzie wstrząsnęło opinią publiczną na początku lat 90. Tak samo jak wcześniej hekatomba II wojny światowej, masowe mordy Ormian, wojna trzydziestoletnia i epidemia Czarnej Śmierci. Dokładnie tak samo jak wojna na Bałkanach. Minęły wieki czy lata i ludzkość ma nowe problemy, nowe wojny i konflikty. Tamte z przeszłości zakończyły się; podpisano traktaty pokojowe, można więc było uznać je za rozwiązane i zacząć w końcu pisać historię. Tyle że historia, szczególnie ta podręcznikowa, o czasach pokoju zaledwie milczy. Milczy również na temat tego, co dzieje się z człowiekiem po zakończonym konflikcie. Syndrom stresu pourazowego nijak się więc nadaje do kolorowych książeczek dla szkolnej dziatwy. Cóż, wojna się kończy na kartach traktatów, natomiast zostaje w głowach. Szczególnie zaś gdy mówimy o wojnie ludobójczej, w trakcie której sąsiad chwyta za maczetę, aby zabić innego sąsiada. Z takim właśnie wydarzeniem mieliśmy do czynienia w Rwandzie. My, Polacy, mamy w swojej najnowszej historii rzeź wołyńską, która – chociaż minęło od niej ponad siedemdziesiąt lat – nadal rozpala emocje i staje się zarzewiem gwałtownych sporów – nie tylko polsko-ukraińskich, lecz tych wewnętrznych. Co mają więc powiedzieć Rwandyjczycy, których od ich ludobójstwa dzieli ledwie ponad dwadzieścia lat?
Francuski dziennikarz, Jean Hatzfeld, już nie pierwszy raz stara się przedstawić czytelnikom obraz tej właśnie tragedii. Jego „Więzy krwi” są szóstą ukazującą się w Polsce książką reporterską poświęconą wojnie domowej w Rwandzie. W poprzednich tekstach autor rozmawiał z bezpośrednimi uczestnikami tragedii, która rozpoczęła się w 1994 roku. Wówczas dwa afrykańskie plemiona zamieszkujące Rwandę, Tutsi i Hutu, skonfliktowane już od dawna, rozpoczęły wojnę. Agresorami byli członkowie Hutu, ofiarami – Tutsi. Konflikt ten rozpoczął się bezpośrednio od zestrzelenia prezydenckiego samolotu nad lotniskiem w Kigali. Pochodzący z Hutu prezydent Juvenal Habyarimana zginął w zamachu; następnego dnia zamordowano panią premier Agathe Uwilingiyimana. Fakty te, na początku kwietnia 1994 roku, stały się bezpośrednią prowokacją bojówek Hutu, które w przeciągu następnych stu dni wymordowały od ośmiuset tysięcy do ponad miliona Tutsi. Z wiadomych przyczyn szacunki te są tylko przybliżone. W poprzednich książkach Hatzfeld przyglądał się ocalałym z rzezi oraz ich mordercom. Tworząc teksty, redukował własną narrację do zera i pozwalał mówić wyłącznie swoim rozmówcom. Ten, podobny do poetyki dzieł Swietłany Aleksijewicz, sposób opowiadania pozwalał czytelnikom na wsłuchanie się w historie opowiadane przez mordujących i ocalałych. Reportaże autora, takie jak „Sezon maczet” czy „Strategia antylop”, były dzięki temu zabiegowi wstrząsającym świadectwem współczesnego ludobójstwa.
„Więzy krwi” stanowią dalszą część tych opowieści, tylko że głos świadków należy tym razem do pokolenia dzieci występujących przeciwko sobie Tutsi i Hutu. Ci młodzi ludzie, maksymalnie dwudziestoparoletni, w czasie rzezi byli zaledwie dziećmi. Pamiętają niewiele, przede wszystkim luźne obrazy i emocje. Głównym pomysłem Hatzfelda było pomieszanie opowieści: raz wypowiada się młody Tutsi, a raz – Hutu. Dzięki takiemu układowi fabularnemu, przypominającego mozaikę, można skonfrontować spojrzenia bohaterów. Znamienne okazuje się więc, że obie strony zachowały wobec siebie dość sporą rezerwę. Podkreślają one, że w dzisiejszej Rwandzie panuje pokój. Mówią, że nie ma dzisiaj powodów do rozlewu krwi, i wspominają o wzajemnym tolerowaniu się, ale nie widzą przyczyn, dla których miałyby utrzymywać ze sobą przyjacielskie i serdeczne relacje. Tutsi chłodno patrzą na potomstwo morderców ich ojców i matek, Hutu za to mają żal za preferencyjne traktowanie przez państwo dzieci ofiar własnych rodziców. I to jest najbardziej niepokojąca myśl „Więzów krwi”. Jak powiedział bowiem krajan francuskiego reportera, Albert Camus: bakcyl dżumy nie umiera nigdy.
Reportaż Hatzfelda jest również cenny z nieco innego powodu: mianowicie zawiera obraz współczesnej młodzieży afrykańskiej, która – chociaż ukazana wycinkowo – wydaje się wyznawać inne wartości jak jej odpowiedniczka ze świata zachodniego. Przede wszystkim może zaskakiwać fakt, że prawie każdy bohater tekstu wierzy w Boga i praktykuje swoją wiarę, chociażby chodząc do kościoła. Zaskakuje również o wiele mniejsze zainteresowanie internetem. Złośliwi powiedzieliby pewnie coś o chatkach z bambusa, jednak nie w tym rzecz. W porównaniu do świata Europy (nawet środkowej i wschodniej) Rwanda jest, co prawda, państwem ubogim; tu może więc leżeć jeden powód braku cyfrowego uzależnienia. Ważniejszą jednak przyczyną jest miejsce i rola rodziny. W Rwandzie bowiem, jak w wielu innych państwach afrykańskich, to rodzina jest prawdziwą wartością. Część czytelników być może jest skłonna pomyśleć, że wartości religijne i rodzinne nie uchroniły tego społeczeństwa przed masowymi rzeziami. I może pomyślą o europejskiej przeciwwadze: z rozpadem rodziny i erozją wiary, ale bezpieczną i bez ludobójstwa. Sprawa nie jest jednak taka prosta jak to banalne przeciwieństwo.
Pamięć o wojnie jest o wiele trwalsza niż jej skutki gospodarcze a nawet demograficzne. Jak pokazywała historia, po wielkich konfliktach wzrastała dzietność, a zdziesiątkowane społeczeństwa wracały do odbudowywania swoich struktur biologicznych. To, co w umysłach, okazuje się trwalsze niźli aspekty materialne. „Więzy krwi” starają się więc pokazać pamięć ludzi młodych, która składa się w połowie z zasłyszanych historii i własnych wczesnych wspomnień. Mówią, że trudno przezwyciężyć niechęć do wroga, nawet w kolejnych pokoleniach. Autor wysłuchuje tych historii z wyrozumiałością, nie osądzając nikogo. Czytelnik też będzie rozumiał racje jednych i drugich. Po lekturze będzie miał szansę spojrzeć z podobną empatią również na własne podwórko. No, chyba że czyta „Gazetę Wyborczą” i uważa, że Niemców trzeba kochać, a reparacje to samo zło.
Jean Hatzfeld, Więzy krwi, tłum. J. Giszczak, wyd. Czarne, Wołowiec 2017, ss. 259.
Pamięć o wojnie jest o wiele trwalsza niż jej skutki gospodarcze a nawet demograficzne. Jak pokazywała historia, po wielkich konfliktach wzrastała dzietność, a zdziesiątkowane społeczeństwa wracały do odbudowywania swoich struktur biologicznych. To, co w umysłach, okazuje się trwalsze niźli aspekty materialne. „Więzy krwi” starają się więc pokazać pamięć ludzi młodych, która składa się w połowie z zasłyszanych historii i własnych wczesnych wspomnień. Mówią, że trudno przezwyciężyć niechęć do wroga, nawet w kolejnych pokoleniach. Autor wysłuchuje tych historii z wyrozumiałością, nie osądzając nikogo. Czytelnik też będzie rozumiał racje jednych i drugich. Po lekturze będzie miał szansę spojrzeć z podobną empatią również na własne podwórko. No, chyba że czyta „Gazetę Wyborczą” i uważa, że Niemców trzeba kochać, a reparacje to samo zło.
Jean Hatzfeld, Więzy krwi, tłum. J. Giszczak, wyd. Czarne, Wołowiec 2017, ss. 259.