Jak płachta na byka działa na mnie sformułowanie „start-up”. Widać chyba, że moja intuicja była słuszna, bo podziela ją jeszcze inna osoba. Mowa o Coreyu Peinie, amerykańskim dziennikarzu, który pewnego dnia spakował plecak i wyprawił się do sławnej bądź osławionej Doliny Krzemowej, Mekki i Ziemi Obiecanej wszystkich maniaków komputerowych lub cyfrowych dzieci ślipiących niczym zombie w swoje ajfony. Wizyta w tej części Kalifornii nauczyła go jednej rzeczy: nic nie dzieje się przypadkiem, a sukces w branży IT osiąga się o wiele trudniej niż przedstawiają to media. Stąd również tytuł jego reportażu – „Nowy dziki Zachód”. W czasach gorączki złota pokutowało zdanie, że wystarczy udać się w miejsce, w którym pozyskuje się ten cenny kruszec, aby napchać sobie kabzę i zostać milionerem. Przy czym wydaje się mi, że wtedy było jednak łatwiej. Prościej siedzieć z sitem przy potoku i liczyć na łut szczęścia, niż szukać go w świecie nowych technologii, łudząc się, że kolejna aplikacja zrewolucjonizuje rynek i uczyni człowieka sławnym i bogatym.

Po tę właśnie sławę pojechał do San Francisco Corey Pein, tworząc przy okazji reportaż uczestniczący. Autor porusza się po sławnym Bay Area, niegdyś znanym z wysypu świetnych kapel thrashmetalowych, a dzisiaj z setek korporacji, które poszukują Świętego Graala, czyli apki, która ponownie dokona przełomu, tak jak zrobił to Facebook, Google, Twitter czy Instagram. Przede wszystkim reporter jasno tłumaczy, że cyfrowi giganci stali się sławni i bogaci nie za sprawą swojego geniuszu, ale raczej finansowych wałów i naginania prawa. Nie jest to wiec żaden powód do chluby. Tu można zaznaczyć, że Pein jest lewicowcem, mocno krytykującym kapitalizm i niektóre jego diagnozy bywają jednostronne i krzywdzące. Coś jest jednak na rzeczy, zwłaszcza gdy rzuca się okiem na przeszłe i dzisiejsze działania firm z branży IT. To przede wszystkim szkoła manipulacji odbiorcą, który dzięki obcowaniu z konkretnymi produktami uzależni się od nich i będzie wiedział tylko tyle, na ile pozwolą mu algorytmy, a raczej kryjący się za nimi władcy marionetek. Wizerunek cyfrowych gigantów nie jest w „Nowym Dzikim Zachodzie” pochlebny. To nie pomocne dłonie internetu wyciągnięte do użytkowników, ale twarde narkotyki.

Ciekawy jest również socjologiczny portret pracowników tych wszystkich firm, zarówno tych wielkich, jak i aspirujących do tej wielkości. Tą megalomanią zarażeni są również zwykli wyrobnicy mieszkający w wynajętych norach, którzy dniami i nocami przerzucają cyfrowy gruz, marząc przy okazji o genialnej aplikacji, którą z pewnością kiedyś wynajdą. Mogą oni całymi dniami nie dojadać czy gnieździć się w kilkunastu w polowych warunkach. Ważna jest idea, która ich spaja niczym nowa świecka religia. Bogiem tej religii jest Osobliwość (Singularity), czyli tak naprawdę nie wiadomo co, coś w rodzaju efektu alchemicznego. I niech ktoś teraz powie, że żyjemy w epoce rozumu. Ci, trochę szaleni naukowcy, a trochę sekciarze, mają nawet swoją uczelnię – Singularity University - która jest ich domem, kościołem i placówką naukową w jednym. Nadejście tej Osobliwości miałoby zupełnie zmienić oblicze nauki, dzięki czemu człowiek mógłby wejść w erę posthumanizmu. Przypominam, że wszystko dzieje się w Kalifornii, gdzie w latach 60. hipisowskie sekty także oczekiwały końca świata. Jak widać, czasy lubią się powtarzać.

Z jednym tylko nie jestem w stanie się zgodzić z autorem „Nowego Dzikiego Zachodu”. Pisze on bowiem o zagrożeniach płynących z mediów społecznościowych (tu zgoda) i widzi je na prawicy. Boi się nacjonalizmów, Donalda Trumpa, racjonalnej polityki imigracyjnej i oskarża nowe media internetowe o suflowanie konserwatywnej, a nawet faszystowskiej wizji świata odbiorcom. Być może w USA jest inaczej i tam treści prawicowe równoważą się z liberalnymi, przykład Europy, a nawet Polski, pokazuje jednak, że sytuacja jest nie taka, jaką przedstawia Corey Pein. Przecież z fejsbuka znikają treści katolickie czy narodowe, a nie słyszałem jeszcze, aby ktokolwiek zdjął stamtąd treści afirmacyjne wobec LGBT, gender  czy jawnie antykatolickie. Rozdział poświęcony tym problemom jest jedynym słabym  punktem tej książki; pozostałe warte są przeczytania.

Z czym więc wyjeżdża autor z krainy start-upów oraz internetowych aplikacji? Przede wszystkim nie ma złudzeń co do tego, czym jest cyfrowy świat i sukces w nim osiągnięty. Za tym wszystkim stoi, jego zdaniem, wyrachowany człowiek, który nie cofnie się przed niczym, gdy chodzi o kontrolę obywateli, bo przecież do niej sprowadza się większość cyfrowych pomysłów. Czy będzie to świat „Czarnego lustra”, czy może jeszcze gorsza wizja, której nie jesteśmy sobie w stanie wyobrazić, naturalnie nie wiadomo. Ale już dzisiaj większość obywateli zachodu oddało za bezcen swoje dane osobowe, informacje o miejscu zamieszkania czy prywatności. Media zaglądają nam nawet do łóżka i toalety, ale części z nas ta wizja nie przeraża. Jesteśmy w stanie oddać królestwo (albo cnotę) za lajki i zasypiamy ze smartfonami przy poduszce. Corey Pein stwierdza, że świat dał się tanio kupić kilku macherom, którzy nie są żadnymi cudotwórcami ludzkości, ale zwykłymi szujami.

Corey Pein, Nowy dziki Zachód. Zwycięzcy i przegrani Doliny Krzemowej, tłum. B. Gutowska-Nowak, wyd. Uniwersytetu Jagiellońskiego, Kraków 2019, ss. 270.