Nad kryzysem migracyjnym wylano już tyle samo łez, co wypowiedziano zachwytów. A to znaczy, że ani jedna, ani druga strona sporu o imigrantów nie ustąpi o krok. Zwłaszcza zwolennicy dzisiejszej polityki sprowadzania uchodźców do Europy nie dadzą się przekonać, że nie mają racji. Co więc mają powiedzieć ci, którzy widzą zagrożenie, ale nie są w stanie przekonać adwersarzy permanentnie noszących różowe, proimigranckie okulary? Może czują frustrację, może bardziej rozumieją biblijne słowa Chrystusa o smutnym losie proroków w ich rodzinnych krajach? Zwłaszcza kiedy ci (a prorocy zwykle właśnie to robią) przestrzegają współczesnych przed skutkami ich działań. W niewdzięczną rolę profety wszedł Douglas Murray, angielski autor, który swoje tezy ubrał w książkę zatytułowaną „Przedziwna śmierć Europy”. Dwa słowa tytułu są jak najbardziej zrozumiałe, jak natomiast podejść do pierwszego przymiotnika? Na czym ma polegać ta przedziwność śmierci naszej cywilizacji, którą wieszczy Brytyjczyk? Może na tym, że większość społeczeństw w ogóle jej nie zauważa? Czyżby imperia upadały bezgłośnie? Może rację miał Thomas Eliot, który w „Ziemi jałowej” stwierdził, że świat wcale nie skończy się spektakularnym hukiem. W każdym razie Douglas Murray idzie śladem symptomów upadku i nie zostawia nam wielu złudzeń. Czeka nas więc pesymistyczna lektura.
I to wcale nie kryzys migracyjny jest źródłem największego pesymizmu w omawianej publikacji. Autor ryzykuje stwierdzenie, że nawet nasilona migracja nie byłaby większym problemem, gdyby Europa nie miała kłopotów z tożsamością. A kłopoty te widać gołym okiem. Tak ekspansywna religia jak islam, napotkawszy na swojej drodze silne i pewne siebie chrześcijaństwo, z pewnością nie przeszczepiałby się tak łatwo na nasz kontynent. Zdaniem Murraya, to słabość tożsamości religijnej Europejczyków jest większym zmartwieniem. Do tego dodaje również kiepską dzietność starego kontynentu, która jest kolejnym słabym punktem naszej cywilizacji. Na deser zaś zostawia nienawiść. Nie tę rasową, skierowaną ku przybyszom z Afryki i Azji, lecz do samych siebie. Europa, zdaniem autora, nienawidzi własnych wartości, i nie jest to wcale błędny wniosek. Wystarczy spojrzeć tylko na przedziwną preambułę do konstytucji Unii Europejskiej, w której ojcowie założyciele powołali się na grecki antyk i oświecenie, celowo pomijając cywilizacyjny wpływ chrześcijaństwa. Czy nie jest to przynajmniej niechęć do jednego z najważniejszych fundamentów naszej kultury? Autor bacznie przygląda się tej nienawiści, a w zachęcie do sprowadzania obcego żywiołu spostrzega praktyczne jej działanie. Tą nienawiścią przepełnione są prawie wszystkie siły polityczne w Europie.
Jej genezą jest między innymi kolonializm, który – jak widać – skutecznie przetrącił kręgosłup narodom starego kontynentu i bardziej destruktywny niż dla podbijanych narodów okazał się dla spadkobierców imperiów. Europa więc przeprasza. Wszystkich za wszystko. Nieustannie, jakby wciąż było mało kajania się. Najgorsze, że przepraszają nie ci, którzy ewentualnie mieliby za co. I chociaż Murray widzi absurdalność tej sytuacji, stara się bagatelizować kolonialne podboje. Rzecz jasna, nie wszystkie niosły za sobą ludobójstwo, ale trudno zgodzić się, że odbywały się w pokojowej atmosferze. Tylko, że autor przytomnie zauważa, że walka silniejszych ze słabszymi jest naturalnym elementem historii politycznej. Sami Afrykańczycy też się nawzajem najeżdżali i wprowadzali niewolnictwo, zanim na ich terenach pojawił się biały człowiek. Trawieni poczuciem winy Europejczycy nie widzą również błędów logicznych w swoim rozumowaniu. Nie ma dla nich niczego zdrożnego w sformułowaniu „czarna Afryka”. „Biała Europa” kojarzy im się już jednoznacznie źle. Póki nie przełamiemy tego wstydu za naszą historię, będziemy upadać.
Pojawia się jednak pytanie, czy jest to jeszcze możliwe do zrobienia. Autor, aby poznać na nie odpowiedź, podróżuje po całym kontynencie, od południa aż po północ. Pojawia się wszędzie tam, gdzie pojawili się uchodźcy i imigranci. Dziwi się niefrasobliwości Niemiec i Szwecji, które prowadzą politykę otwartych drzwi. Rozmawia nie tylko z rdzennymi mieszkańcami państw Europy, lecz także z migrantami, którzy często nie wyrażają żadnych chęci integracji. Dochodzi do wniosku, że to nie terroryzm jest największym zagrożeniem. On faktycznie jest spektakularny, ale największe zło dzieje się po cichu. A ci, którzy próbują to zło nazywać po imieniu, zostają nazywani faszystami czy nazistami. Zupełnie bezpodstawnie, bo przecież obrona tradycyjnych wartości oznacza konserwatyzm, nie zaś system oparty na lewicowych marzeniach o idealnych społeczeństwach. Tylko jeśli znamy Biblię, wiemy, jak kończą prorocy. Czy więc nadzieja na opamiętanie się Europy jest tylko czekaniem na cud? Wszak te w Piśmie Świętym występują obok niesłuchanych profetów.
Douglas Murray, Przedziwna śmierć Europy, tłum. Tomasz Bieroń, wyd. Zysk i ska, Poznań 2017, ss. 431.