Niedawno zdarzyło mi się opisywać pewien poświęcony syberyjskim szamanom reportaż napisany przez dwójkę dziennikarzy, Jastrzębskiego i Morawieckiego. Tak się jednak stało, że przed jego lekturą przeczytałem inny tekst, autorstwa Wojciecha Grzelaka, już na tym blogu recenzowanego. Mowa o wydanym kilka lat temu zbiorze reportaży zatytułowanym „Szamani, mumie, ałmysy”. Z początku planowałem dokonać ich porównania, ale postanowiłem opisać każdy z osobna. Również dlatego, że to, co napisał Grzelak, jest lepsze od szerzej promowanego dziełka wyżej wymienionych twórców. Ci ostatni na Syberii byli przez kilka tygodni, Grzelak zaś dzieli swój czas pomiędzy Polskę a Republikę Ałtaj, gdzie przez sześć miesięcy w roku mieszka i pracuje. Choćby z tego względu jego teksty są bardziej wyraziste. Autor może pozwolić sobie na odwiedzenie miejsc i ludzi, których Jastrzębski i Morawiecki z pewnością by nie spotkali. Widać, że porusza się po Ałtaju jak u siebie i dzięki temu łatwiej przenosi nas w ten nieznany nam świat.

Ten autentyzm powoduje, że nie czyta się „Szamanów, mumii, ałmysów” jak zapisków zabłąkanego turysty, czy przechwalającego się mitomańskiego „kolosa”, który nie ruszał się nigdzie bez reklam na sportowej kurtce. Grzelak jest w Ałtaju zadomowiony. A tam, z tego co pisze, mogą nas spotkać przeróżne dziwne przygody. Sam nie wiem, jak traktować te wszystkie cudowności, które opisuje autor. Zaczyna się od tytułowego ałmysa, czyli syberyjskiego yeti. Ten śnieżny człowiek ma podobno zdolności telepatyczne i potrafi wywołać u spotkanych osób paniczny, niedający się wytłumaczyć racjonalnie lęk. Grzelak opisuje historię tajemniczej łapy mogącej należeć właśnie do ałmysa. Ten znaleziony fragment ciała nieznanego zwierzęcia czy yeti został przesłany do jednostki badawczej w Moskwie i już się nie odnalazł. Współczesna legenda? Fantazja opowiadających? Zbiorowa hipnoza czy po prostu wyssane z palca bzdury? Rzecz absolutnie nie do zweryfikowania, aczkolwiek napisana niezwykle sugestywnie zgodnie ze wszystkimi regułami reporterskiego rzemiosła.

Ważne są również mumie, które archeolodzy odnajdują w starodawnych kurhanach. Na przykład tajemnicza ałtajska księżniczka, z której powodu niektórzy – jak głosi inna legenda – udali się na tamten świat. Wystarczy przypomnieć sobie historię klątwy faraonów. No i szamani, którym poświęca autor również sporo miejsca. Ci z kolei przeżywają renesans własnej religii, do lat 90. tłumionej przez władze sowieckie. Teraz odżyli i mogą praktykować swoje rytuały. Dla zachodnich racjonalistów ich występowanie to dowód schorzeń psychicznych; objawy kamłania (czyli szamanienia) przypominają epilepsję, w dodatku szamani są z natury pobudzeni i znerwicowani. Dla niejednego mieszkańca Syberii ich obecność jest oznaką występowania świata duchów. Religioznawca Mircea Eliade, na którego powołuje się Wojciech Grzelak, twierdził, że szamanizm jest specyfiką Syberii i środkowej Azji. Fakt, to bardzo stara religia, jedna z najstarszych na świecie, tajemnicza i niebezpieczna dla tych, którzy będą chcieli się za jej pomocą bawić w magię.

Oprócz opisywania tych fenomenów, obok których sygnalizuje jeszcze UFO i tajemnicze znaki na górach zapowiadające wypadki, autor niejednokrotnie schodzi na ziemię. A gdy to czyni, nie ucieka przed krytyką współczesnej Rosji, do czego przyzwyczaił czytelników w „Grze z Rosją” czy „Rosji bez złudzeń”. Z zainteresowanego starymi kultami reportera przeistacza się w trzeźwo patrzącego na naszego wschodniego sąsiada dziennikarza. Dziś, gdy nawet Depardieu z Moskwy ucieka, a nasi dyżurni rusofile jakby ucichli, głos Grzelaka wydaje się mniej niepoprawny politycznie jak parę lat temu. W tych realistycznych obrazkach mamy opisane pełne spektrum wad: azjatycki „bardak”, nepotyzm, specyficzne podejście do człowieka i natury, a przede wszystkim uleganie historycznym mitom, w myśl których Rosja zwyciężyła faszyzm, a wszyscy naokoło powinni być wdzięczni ZSRS za pięćdziesiąt lat żelaznej kurtyny i tłumienia wolności w Europie Środkowej. Miejsce poświęca autor również potomkom Polaków, którzy utknęli dawno w tych „najdalszych kresach”.

„Szamani, mumie i ałmysy” nie są więc tylko reportażem poświęconym syberyjskiej religijności pogańskiej, ale opowiadając o niej w głównej mierze, rozgałęziają się w przeróżne dygresje. Melchior Wańkowicz zdefiniował reportaż jako mozaikę faktów, co doskonale widać w tym zbiorze. Fakty przenikają się między sobą, tworząc barwny kobierzec, w którym znajdziemy opisy współczesnej Rosji, tajemnicze opowieści i obyczajowe obserwacje z życia zwykłych ludzi. Pisanie Wojciecha Grzelaka jest również współczesnym odczytaniem romantycznej ballady: dziejącej się na prowincji niesamowitej historii, w której to natura rządzi człowiekiem, nie na odwrót. My, ludzie Zachodu, zatraciliśmy w dużej mierze symboliczne i metaforyczne spojrzenie na rzeczywistość, co jest na Syberii normą. I to albo my jesteśmy ślepi i głusi, albo tamci są przesądni i zabobonni. Innej możliwości nie ma. Bo jak mówi stary szaman, cytowany przez autora: Są miejsca, gdzie lepiej nie przebywać w pewnych momentach. Są w wielu częściach Ziemi, ale na Ałtaju potrafią szczególnie dać się we znaki (…). Można je wyczuć, ale nie zobaczyć. Nie wszystkie są dobre.

Wojciech Grzelak, Szamani, mumie i ałmysy. Tajemnice z serca Azji, wyd. KOS, Katowice 2006, ss. 302.

Jesteśmy mniejszością. Wymieramy, a co więcej, nie da rady odwrócić tego procesu. Mimo że jest nas coraz mniej, wstydzimy się własnej tożsamości. Bo jesteśmy biali. Być białym to wstyd i obciach. Być białym, to hajlować w zaciszu własnego mieszkania. Być białym, to tłumaczyć się kolorowym, dlaczego tacy się urodziliśmy. Aby nie być faszystą, będąc białym człowiekiem, należy przy każdej nadarzającej się okazji bić się w piersi i przepraszać. Murzynów, Latynosów, Hindusów, nie zaszkodzi również Marsjan i mieszkańców innych galaktyk (jeśli tacy istnieją). Tylko wtedy można zrzucić z siebie klątwę bycia członkiem rasy białej. Zaraz, zaraz, postępowcy twierdzą, że podobno nie ma ras. A skoro tak mówią, to dlaczego przepraszamy za coś, czego nie ma? Jeśli zauważasz różnice w wykształceniu między białymi a czarnymi, na korzyść tych pierwszych, jesteś plugawym naziolem i z pewnością zainteresuje się Tobą najbliższa bojówka Antify. Bo nie ma ras. Jeśli z drugiej strony twierdzisz, że biali powinni przepraszać czarnych, wtedy jesteś postępowy i każdy lewak poda Ci swoją wrażliwą dłoń. Pomimo faktu, że przecież nie ma ras.

A co by się stało, gdyby nagle do granic naszego kontynentu zapukał milion śniadych uchodźców? Co byśmy zrobili, gdyby jednego dnia u wybrzeży Francji pojawiło się sto statków? Na każdym dziesięć tysięcy ludzi – biednych i zdeterminowanych, aby pożywić się naszym dobrobytem. Ucieklibyśmy w panice, czy podali biedakom pomocną dłoń i wyrzekli poprawną politycznie chrześcijańską formułę „dobrze, że jesteś bracie”? Nie musimy się nad tym dylematem zastanawiać, bo już wpuściliśmy do Europy nie milion, ale dziesiątki milionów obcych, którzy nie uszanowali swoich gospodarzy, ale kazali im wstać od stołów i sami zajęli ich miejsce. To już się stało, a o zagrożeniu tym pisze w „Obozie świętych” Jean Raspail. Ten francuski pisarz, ekscentryk, monarchista i dandys, rocznik 1925, jest obrońcą wiary katolickiej (w trydenckim rycie i dalekiej od ekumenizmu) i wartości konserwatywnych. Może dlatego nie jest tak znany w naszym kraju: nieliczne polskie tłumaczenia jego powieści to mały odsetek jego dorobku.

„Obóz świętych” rozpoczyna się wieścią, że oto od wybrzeży Indii wyruszyły okręty wiozące całą masę uchodźców. Kierują się do Europy, gdzie trwa karnawał oczekiwania na dobroczynność. Festiwal ten, pełen szlachetnych słów i deklaracji, podsycają media. Dziennikarze, politycy, aktywiści społeczni z pokolenia 68 (powieść powstała w 1973 roku) prześcigają się w pięknych słowach o altruizmie, humanitaryzmie i tolerancji. Następuje cała seria biczowań za grzechy białego człowieka. Milion uchodźców to wyrzut sumienia tych, którzy jeszcze niedawno kolonizowali i narzucali innym nacjom swoją religię, filozofię życia i systemy gospodarcze. Oferowali perkal i paciorki za bogactwa naturalne. Raspail ironizuje z podobnego humanitaryzmu, uznając go za oznakę słabości i symptom śmierci cywilizacji. Rysuje groteskowych w swojej lewicowej wrażliwości bohaterów, od których nie jest wolna nawet armia. Bo ta, zamiast strzelać, rozpierzcha się na cztery strony świata. Oficerowie zalewają się łzami, widząc martwe ciała tych, którzy wcześniej zagrażali integralności państwa. Politycy są niewładni, wszystkie decyzje pozostawiając na ostatnią chwilę. Osamotniony prezydent Republiki jest zbyt słaby, aby mieć wpływ na państwowych oficjeli. Ci zaś oczarowani są społeczną solidarnością, twierdząc, że przecież wszyscy jesteśmy takimi samymi ludźmi.

Jednak mam z tą powieścią problem. Jestem biały, ale jestem też Polakiem, a my nie mieliśmy kolonii zamorskich, nie paliliśmy innowierców na stosach, nie zmuszaliśmy żydów do przyjęcia chrztu, nie wprowadziliśmy rządów monarchii absolutnej. Co więcej, nasi żołnierze w wieku XIX pomagali Murzynom walczyć na Haiti, w rezultacie czego powstała pierwsza czarna republika na świecie. Tworzyliśmy multikulturalne społeczeństwo o wiele wcześniej, niż Zachód wpadł na ten pomysł. Tworzyliśmy je o wiele mądrzej, przedkładając asymilację nad automatyczną imigrację. Polska, o czym zapominają wszyscy bijący się w piersi wrażliwcy społeczni, nikogo nie podbijała. Król Belgii, Leopold II, zabił w Kongu kilka milionów autochtonów. Anglicy, Niemcy, Holendrzy, Francuzi, wszyscy oni i inni jeszcze, mają na sumieniu zbrodnie, zniewalanie, rabunek dóbr kultury i bogactw naturalnych. Stworzyli dzięki temu społeczeństwa bogate, syte i zadufane w sobie. Postawa Raspaila, chociaż autor buduje słuszne wnioski i zauważa realny problem, z którym dzisiaj Zachód sobie nie radzi, jest pełna pychy. To bunt przeciw lewicowej wrażliwości społecznej, którą osobiście widzę jako fałsz najedzonych i uposażonych.

Lektura „Obozu świętych” nie jest łatwa, drażni i prowokuje. Autor nie pozostawia suchej nitki na słabym białym człowieku, który posiadając postkolonialny kompleks byłego najeźdźcy, pozwala na wtargnięcie do swojego domu dzikim hordom. Co więcej, ten pełen frazesów o przyrodzonej dobroci rodzaju ludzkiego obywatel, ucieka i pozostawia swoje posiadłości na żer przyjezdnych. Nie zazdroszczę zachodnim Europejczykom, bo ich sytuacja w przyszłości rysuje się tragicznie. Mają to, na co przez całe wieki pracowali. A powieść Raspaila o tym opowiada. Dzisiaj pałamy świętym oburzeniem (lecz niczym więcej), widząc, gdy żołdacy Państwa Islamskiego niszczą antyczne zabytki w Syrii i Iraku. Gdy za kilkanaście lat podobni fanatycy spalą Luwr i naszczają na ołtarz Notre Dame, zrobimy dokładnie to samo. Zawrzemy z oburzenia i uciekniemy w panice. Fakt, my biali, nie jesteśmy bez grzechu, ale przestaliśmy się bronić. Diagnoza francuskiego pisarza nie pozostawia nam złudzeń: przestaliśmy wierzyć w cuda, więc podbija nas cywilizacja, która w cuda wierzy.

Jean Raspail, Obóz świętych, tłum. M. Miszalski, wyd. Fronda, Warszawa 2015, ss. 383.

Detroit w stanie Michigan to miasto specjalnej troski. Niegdyś stolica przemysłu motoryzacyjnego, siedziba legendarnej korporacji General Motors. Dzisiaj miasto zrujnowanych fabryk i rachitycznego przemysłu. Niegdyś dwumilionowa metropolia, jankeska ziemia obiecana, do której ciągnęły pielgrzymki robotników z całych Stanów. Dziś liczące siedemset tysięcy głów upadające miasto, w którym czterdzieści procent budynków stanowią pustostany. Niegdyś przestrzeń zaludniona głównie przez białego człowieka, w której czarnoskórzy obywatele USA mieścili się w dziesięciu procentach. Dziś proporcje te zostały odwrócone, biali uciekli poza Detroit, w ścisłym zaś centrum króluje mentalność getta przyniesiona przez afroamerykańską subkulturę nic nierobienia i wyciągania zasiłków. Detroit nosi też niechlubny tytuł amerykańskiej stolicy zbrodni. Jest miastem, w którym roczna liczba morderstw jest większa niż dni podczas dwunastu miesięcy i przekracza już cztery setki. Proszę Państwa, witamy w Detroit w stanie Michigan. Udajecie się tam na własne ryzyko.

W 2013 roku miasto zbankrutowało, czym przypieczętowało swój smutny los, będący rewersem przysłowiowego amerykańskiego snu. Tutaj widać doskonale, jak ten sen może się kończyć. Zwłaszcza, gdy opiera się na polityce rozdawnictwa zasiłków, rozdmuchanej pomocy socjalnej, a lokalni przedsiębiorcy lekceważą zmiany, które dokonują się na rynku. Najpierw mieliśmy zemstę Japończyków, czyli zalew USA samochodami z Kraju Kwitnącej Wiśni. Dzisiaj – ekspansję Państwa Środka, która na całym świecie zachwiała gospodarczą pychą i pewnością, że to, co dane, będzie trwać wiecznie. Niestety, nic nie trwa w nieskończoność, o czym boleśnie przekonało się właśnie Detroit.

Niczym samotny rycerz z „Ballady o krzyżowcu”, przybywa do miasta dziennikarz Charlie Leduff, urodzony tutaj, ale przez długie lata pracujący w „New York Timesie”. Jego czyn jest tyleż szlachetny, co szalony. Wynika może ze znudzenia sytą metropolią, a może z nostalgii, tęsknoty za pozostawioną tutaj całą najbliższą rodziną. W każdym razie Leduff wraca do miasta, w którym się wychował, a my zaraz poznajemy pokręcone i tragiczne losy jego najbliższych. Dzięki temu powstaje dość specyficzny reportaż. Wiadomo nie od dzisiaj, że reporter powinien się schować za innych, pozostawać niewidoczny, nie eksponować własnego ja. Tutaj nic się nie zgadza. „Detroit. Sekcja zwłok Ameryki” na pierwszym miejscu stawia dziennikarza. Charlie Leduff, odmieniając się przez wszystkie przypadki, jest najważniejszym, obok upadającego miasta, bohaterem swojej opowieści. Ale to, co drażni u innych, o dziwo, u amerykańskiego żurnalisty w ogóle nie przeszkadza. Pewnie dlatego, że główna postać jest ironiczna, nie oszczędza nikogo, w tym siebie. Nie epatuje płaczliwością, narzekając na los biednego żuczka, który musiał wrócić do koszmaru, ale niczym u Steinbecka pisze szorstko: brutalnie i wulgarnie.

Poznajemy więc portret Detroit przefiltrowany przez spojrzenie skrajnie subiektywne, czego autor wcale nie kryje. Śledzimy z nim sprawę nieuczciwego burmistrza, który ma na koncie defraudacje publicznych pieniędzy oraz seksafery (skąd my to znamy?). Patrzymy na smutne losy rodziny Leduffa, w tym tragiczną śmierć siostry autora. Ten ostatni się nie oszczędza; jest mieszkańcem miasta, więc nie ucieka od tego, co Detroit swoim mieszkańcom zabiera. Stosunek do śmierci jest zresztą w metropolii tej znamienny. Wiele rodzin nie ma pieniędzy, aby odbierać z kostnic ciała bliskich zmarłych. W rezultacie erodują więzi rodzinne. Nie jest niczym osobliwym odnajdowanie na ulicach anonimowych zwłok, do których nikt się nie chce przyznać. Puste kwartały dzielnic są podpalane, giną w nich strażacy, którym brakuje na nowy sprzęt, a papier toaletowy muszą do remizy przynosić osobiście, bo w budżecie nie ma pieniędzy. Detroit przypomina więc bardziej miasta w RPA, niż amerykańskie, znane szczególnie z filmów obrazy ze szkła i betonu.

Czytając reportaż Leduffa, nie można jednak odgonić wrażenia, że oto autor pretenduje do bycia amerykańską Elżbietą Jaworowicz. Ta ostatnia histeryzuje i wyolbrzymia. Spojrzenie na miasto jedynie z perspektywy biedy Murzynów, podpaleń, morderstw, prostytucji i politycznych afer lokalnych nie może być siłą rzeczy kompletne. „Sekcja zwłok Ameryki” zdaje się przedstawiać obraz powiększony pod lupą, niczym w powieściach dziewiętnastowiecznego naturalizmu. Bo z jednej strony czasy mamy podobne jak ponad sto lat temu, z drugiej zaś dziś nikt w USA z głodu nie umiera, a osiem dolarów za godzinę pracy to marzenie większości Polaków. Z pewnością poziom przestępczości jest nieznany na naszym krajowym podwórku, nawet w tych miejscach, w których diabeł mówi dobranoc. Nieznane są również czarny rasizm i nienawiść Afroamerykanów do białego człowieka. Nie ma również w Polsce miast, w których prawie połowa budynków stoi pusta. To, co opisuje Charlie Leduff, nie jest jednak zupełnie obce. Upadek przemysłu, puste hale produkcyjne, bezrobocie i poczucie beznadziei to wszystko znana nam niewesoła piosenka, którą śpiewamy od czasu nastania demokracji.

Charlie Leduff, Detroit. Sekcja zwłok Ameryki, tłum. I. Noszczyk, wyd. Czarne, Wołowiec 2015, ss. 294.

Wrocławski tandem dziennikarski, Bartosz Jastrzębski i Jędrzej Morawiecki, tym razem wylądował w tajemniczej Syberii. Uprzednio ci wędrowni dziennikarze, jak sami się określają, udanie sportretowali północne miasto Rosji – Krasnojarsk. Reportaż ten łączył w sobie i historyczne rozważania, i obserwacje codzienności, z jednej strony szarej, z drugiej – mającej w sobie jakieś intrygujące pierwiastki. Nie inaczej sprawa ma się w „Czterech zachodnich staruchach”. Reporterzy wracają na północne rubieże Azji, teraz na pogranicze rosyjsko-mongolskie, gdzie szukają cudów, dziwów i szamańskich inkantacji. Ich wyprawa zatacza koło: autorzy wracają do Polski bogatsi o nowe doświadczenia, co więcej, z wiedzą, która nie mieści się w pojęciu racjonalizmu. Syberia jest bowiem krainą szamanów, w której to, co niemożliwe, styka się z banalną rzeczywistością. I tak podglądamy ten ciekawy świat.

Podróż zaczyna się od linii transsyberyjskiej, którą szybko opuszczamy, aby znaleźć się w Buriacji, w pobliżu Bajkału. To tam, na rosyjsko-mongolskim pograniczu żyją Buriaci, syberyjski lud trudniący się szamanizmem. Kraina ta jest miejscem, gdzie krzyżują się religie; obok wymienionej powyżej spotkać można tradycyjny na tych ziemiach buddyzm tybetański oraz nowe, ekspansywne chrześcijaństwo przeróżnych denominacji. To ostatnie nie jest mile widziane, co niejednokrotnie przyjdzie reporterom słyszeć. Może laicy zapatrzeni w rzekomo pokojową ideologię buddyjską zmienią zapatrywania po przeczytaniu kilku akapitów, w których autorzy cytują wojowniczo nastawionego do chrześcijaństwa mnicha. Zdania, które wypowiada, bardziej pasują do retoryki krwiożerczych imamów muzułmańskich. Ciekawy jest również fakt, że Buriaci i Mongołowie konwersję na religię Chrystusa i wiążący się z nią chrzest widzą w kategoriach przegranej. Cóż, silna religia stawia opór. Szamanizm w czasach komunizmu obecny był w podziemiu, teraz rośnie w siłę, a zajmują się nim dawni funkcjonariusze systemu, biznesmeni, czy przeróżnej maści ousiderzy.

Bo do każdego mogą odezwać się przodkowie. Poznajemy w toku narracji kilku charakterystycznych bohaterów zamieszkujących Ułan Ude – stolicę Buriacji. Jastrzębski i Morawiecki prowadzą nas przez miejskie ulice, zaglądamy z nimi do budynków administracyjnych, na uczelnię, do prywatnych mieszkań, czy zacisznych gabinetów, w których szamani prowadzą swoje interesy przez telefony komórkowe. W dodatku obserwujemy kongres zorganizowany przez związek Tengeri. Autorzy badają tych, którzy działają w mieście, nie zaglądając na prowincję, na wąskie drogi i pustkowia. Towarzyszą swoim bohaterom w metropolii, chociaż niespecjalnie dobrze czują się podczas wszystkich swoich przygód. Popełniają przy tym niewybaczalny błąd, a w dodatku o nim piszą! Rozumiem, że na celownik wzięli sobie tylko wybrane postaci, ale uciekanie przed Buriatami z knajpy do hotelu tylko dlatego, że ci są pijani i chcą zwierzać się ze swoich kłopotów, jest czymś, co bardzo mnie zdziwiło. Reporter dlatego nim został, aby słuchać, słuchać i raz jeszcze nakłaniać ucha. Kto wie, może w pijanym, zataczającym się Azjacie kryje się jakaś opowieść? Nieładnie, panowie!

Pomijając tę usterkę, trzeba zaznaczyć, że „Cztery zachodnie staruchy” intrygują. Co prawda, nie tak mocno, jak opowieści snute przez Wojciecha Grzelaka, również bywalca azjatyckiej północy. Różnica jest taka, że autorzy omawianej pozycji byli tam na chwilę, a Grzelak jeździ tam regularnie, rok dzieląc na pół między Polską a Syberią. Jastrzębski i Morawiecki również nie do końca porwali się logice tamtego świata. Wątpią, są sceptyczni, a to dla jednych jest walorem, dla drugich zaś może ochłodzić temperaturę opowieści. Często pojawiają się w reportażu tym uczeni antropolodzy, psychiatrzy, którzy próbują wyjaśnić poprzez naukowe okulary wszystkie niewytłumaczalne zjawiska. Jest to pewien sposób na interpretację zdarzeń, ale dość akademicki, trzeba przyznać. Odniosłem wrażenie, że para dziennikarzy niepotrzebnie dystansowała się od swoich bohaterów. A może to bohaterowie nie chcieli dopuścić autorów do swoich sekretów?

Wyjeżdżamy również z Jastrzębskim i Morawieckim do stolicy Mongolii, Ułan Bator. I dobrze, bo niewiele się o tym kraju pisze, a było to jedno z pierwszych państw, które obok Rosji Sowieckiej przyjęło komunizm. W Ułan Bator poznajemy rodzinę Solskich, katolickich misjonarzy, którzy współpracują z koreańską parafią, gdzie pracują na rzecz lokalnej społeczności. Widzimy też panoramę chaotycznej metropolii, w której drapieżny azjatycki kapitalizm krzyżuje się z nomadycznym trybem życia mieszkańców.

„Cztery zachodnie staruchy” mówią o religii. O jej roli w społeczeństwie i o tym, że czasy sowieckie nie tyle ją zniszczyły, co uśpiły. Teraz rodzi się na nowo, w odmiennej konfiguracji, wnosząc w tradycyjny świat szamańskich wyobrażeń zupełnie nowe elementy. Religia ta, fascynująca i zarazem groźna, zbiera swoje żniwo: choroby psychiczne, samobójstwa, szaleństwo. Zniewala swoich wyznawców, prowadzi do rozpadu osobowości. Dzięki autorom możemy zajrzeć poza naszą bezpieczną, europejską perspektywę. Co za nią zobaczymy?

Bartosz Jastrzębski, Jędrzej Morawiecki, Cztery zachodnie staruchy. Reportaż o duchach i szamanach, Fundacja Sąsiedzi, Białystok 2014, ss. 271.