Przez długi czas nie byłem w stanie przypomnieć sobie pewnego tytułu filmu. Chodziło o naparzankę w stylu wschodnich sztuk walki, która nakręcona była zgodnie z ideologiczną linią partii komunistycznej. Naturalnie, chodziło o obraz północnokoreański, a oglądałem go podczas jednego ze szkolnych wyjść do kina, organizowanych w podstawówce. Potem zachodziłem w głowę, kto mógł nakręcić film opowiadający o dzielnych wojownikach kung-fu, lub innych zbliżonych do nich sztuk walki, i w niemal surrealistyczny sposób wpleść w nieskomplikowaną, opartą na mordobiciu akcję, akcenty komunistyczne. Sprawa wyjaśniła się niedawno, podczas lektury debiutanckiego reportażu Paula Fischera zatytułowanego „Kim Dzong Il. Przemysł propagandy”.

Już pierwszy komunistyczny zbrodniarz, Włodzimierz Iljicz Lenin, stwierdził, że film jest najważniejszą ze sztuk. Ten brodaty, chorujący na kiłę zwierzchnik rewolucji miał niebywałą intuicję. W czasach, gdy inteligencja czytała książki, miast oglądać ruchome obrazy, wypowiedzenie takiego zdania miało prorocze konotacje. Jednak już wtedy, w początkach rozwoju przemysłu filmowego, wiedziano, jakie potężne narzędzie stanowi kamera i taśma filmowa, za pomocą której ożywały sekwencje obrazów. Za pomocą filmu można bowiem manipulować, jak mało którą dziedziną sztuki. Doskonale wiemy to dzisiaj i równie doskonale zdawał sobie z tego sprawę inny masowy morderca i komunistyczny satrapa – Kim Dzong Il. Znany był on nie tylko ze swoich okrutnych rządów, ale również z filmowej pasji, która nakazywała mu kolekcjonować kasety wideo i filmy DVD, szczególnie z Zachodu. W swojej (jak twierdzi Fischer) naiwności zwykł on brać przygody Jamesa Bonda za opowieści niemal dokumentalne. Sceny porwań, samochodowych pościgów brał za prawdę objawioną. Zasmakowawszy w filmach akcji i szpiegowskich obrazach, zapragnął upiec dwie pieczenie na jednym ogniu. Pierwszą z nich było porywanie ludzi na potrzeby północnokoreańskiego reżimu. Drugą – porwanie konkretnej osoby związanej z przemysłem filmowym własnego południowego sąsiada.

Tą osobą był Shin Sang-Ok, południowokoreański reżyser i producent filmowy, bardzo znany w swojej ojczyźnie, ceniony i często nagradzany za swoją twórczość. Został zwabiony przez ludzi Kim Dzong Ila i porwany do Korei Północnej. To samo przydarzyło się kilka miesięcy wcześniej jego byłej żonie – Choi Eun-Hee, aktorce grającej w filmach małżonka. Mieliśmy więc do czynienia z bezprecedensowym zdarzeniem. Porwano mianowicie osoby publiczne, a potem, trzymając pod pistoletem, zmuszono do nakręcenia szeregu filmów. Jednym z nich był wspomniany na początku Hong Kil Dong, obraz, którego tytuł przypomniał mi dopiero reportaż Fischera. Był to jedyny północnokoreański film popularny w całym bloku sowieckim, chętnie oglądany przez widzów, z uwagi na wartką akcję i liczne sceny walki wręcz.

Pobyt Shin Sang-Oka i jego partnerki Choi Eun-Hee w Korei Północnej można określić mianem pasma licznych paradoksów. Z jednej strony oboje trzymani byli z początku pod kluczem, a z drugiej zgodnie z praktyką syndromu sztokholmskiego przyzwyczajali się do swoich prześladowców. Zdania o Kim Dzongu Ilu, które wygłaszali, nigdy nie stały się jednoznacznie negatywne. Innym paradoksem był fakt, że Shin w państwie Kimów po dłuższej przerwie ponownie stanął za kamerą i absolutnie nie odgrywał Konrada Wallenroda, ale autentycznie angażował się w proces twórczy. Jego pierwszy nakręcony w tym państwie film, „Emisariusz bez powrotu”, stał się sensacją, bo o lata świetlne bił artyzmem inne północnokoreańskie obrazy – przede wszystkim ideologiczne produkcyjniaki o znikomej wartości artystycznej. Ten, kręcony w Korei i w Europie film, zachwycił Wielkiego Wodza na tyle, że ten całkowicie zaufał reżyserowi i dawał mu nieograniczone fundusze na realizację kolejnych dzieł.


Niestety, przebywając nawet poza granicami państwa-więzienia, reżyser i jego żona nie byli w stanie oddalić się samotnie, nie mówiąc już o ucieczce. Ochrona była tak silna, że skutecznie uniemożliwiała obojgu to, o czym usilnie marzyli. Shin zrealizował w Korei Północnej siedem filmów, w tym również nawiązujący do „Godzilli” obraz zatytułowany „Pulgasari”. Dzieło to dostąpiło wątpliwego zaszczytu bycia w zbiorze najgorszych filmów wszech czasów. Film był nudny, a dodatkowo tytułowy potwór, zrealizowany za pomocą skromnych środków technicznych, śmieszył, co więcej – angażował się w walkę klasową. Tego było już za wiele. Publiczność Korei Północnej zjawiała się na projekcjach chętnie, reszta świata zaś oceniła „Pulgasari” jako niezamierzoną groteskę.

Łatwo domyślić się jednak, że reżyserowi i jego żonie udało się uciec. Gdyby nie to, Fischer nie miałby materiału na swoją książkę. A ta, oprócz faktu, że opisuje burzliwe i dramatyczne dzieje dwojga bohaterów, nakreśla szerokie tło społeczne i polityczne obu Korei. W tym więc stanowi kolejną cenną, nieprzegadaną pozycję dotyczącą państwa, o którym wie się niewiele.

Paul Fischer, Kim Dzong Il. Przemysł propagandy, wyd. Sonia Draga, Katowice 2015, ss. 389.

W medialnym szumie informacyjnym dotyczącym uchodźców wszelakim obrońcom praw człowieka i obywatela umyka jedna zasadnicza kwestia. Chodzi o pytanie, kto tak naprawdę do Europy przyjeżdża i kto tak naprawdę pomocy potrzebuje. Bo gołym okiem widać, że ci, którzy za uchodźców w dużej mierze chcieliby uchodzić, przybywają nie z nękanej wojną domową Syrii lub niespokojnego Libanu, ale z obozów przesiedleńczych w Turcji. Szukają nie bezpiecznego schronienia, bo to znaleźli w kraju rządzonym przez Erdogana, ale socjalu, a co chyba ważniejsze – terenów do głoszenia muzułmańskiej misji religijnej, zgodnie z teorią i praktyką hidżry. Jeśli wyciszyć ten medialny wrzask, okaże się, że prawda jest zupełnie inna. Dzisiaj grupą, która jest najbardziej prześladowana z uwagi na swoje poglądy, nie są muzułmanie (śmiechu warte), ni tak zwane mniejszości seksualne, czy ateiści, ale chrześcijanie. I nie trzeba chrześcijaninem być, aby ten problem zauważyć. Jakoś tak dziwnie się składa, że tych prześladowanych wyznawców Chrystusa wcale tak wielu do Europy nie przyjeżdża. Powodem nie jest tylko brak funduszy.

Dariusz Rosiak, dziennikarz i reporter znajduje tę przyczynę, rozmawiając z chrześcijanami z Turcji, Egiptu, Libanu, Iraku, Izraela i Zachodniego Brzegu. Część z nich wyjeżdża, to fakt, ale ci, którzy zostają, mają przeświadczenie, że znajdują się na własnej ziemi. A skoro są u siebie, nie ma powodu, aby opuszczali swoje domy. Bo jeśli oni wyjadą – mówią – to kto pozostanie? Czytając „Ziarno i krew”, trudno nie zauważyć tego, powtarzanego wielokrotnie przez rozmówców Rosiaka, zdania, które ustawia się w kontrze do dzisiejszych imigrantów i emigrantów z różnych stron świata. Skoro jest źle, szuka się szczęścia gdzie indziej. Wielu z bohaterów książki tak nie myśli. Kierują się oni heroizmem, poczuciem przyzwoitości, przyzwyczajeniem? A może po prostu miłością do własnych ojczyzn, w których powoli stają się elementem niepożądanym. Statystyki pokazują, że tylko w ubiegłym roku życie z powodu wiary straciło ponad sto tysięcy chrześcijan na całym świecie. Z tego powodu nikt nie organizował marszów milczenia, nie przyoblekał zdjęcia na fejsbuku w tęczową albo trójkolorową flagę, nikt również nie grał „Imagine” – hymnu ludzi bez własnej tożsamości religijnej i narodowej.

Oddajmy zatem głos bohaterom reportażu Dariusza Rosiaka. Na początku autor wysłuchuje ich w Szwecji, dokąd niektórzy z nich udali się na emigrację. Jest ich jednak o wiele mniej niż imigrantów muzułmańskich. Tym, co daje się od razu zauważyć przy lekturze „Ziarna i krwi”, są podziały i sojusze. Wśród chrześcijan znajdują się bowiem i Asyryjczycy, i Chaldejczycy. Ci pierwsi nie chcą, aby mylono ich z Aramejczykami. Aramejczycy zaś nie poczuwają się do wspólnoty z Asyryjczykami. Z zewnątrz waśnie te wyglądają nieco groteskowo, bo przecież i jedni, i drudzy wyznają praktycznie tę samą odmianę swojej religii. Diabeł tkwi jednak w szczegółach. Wspólnota chrześcijańskich imigrantów w Szwecji wydaje się więc zatomizowana i nieskora do zjednoczenia. A na obczyźnie trudno bez konsolidacji utrzymać własne wartości. Takiego obrotu rzeczy boją się zapewne ci, którzy zostają w domach, mimo coraz większego zagrożenia terrorystycznego czy państwowych represji dotykających tych, którzy nie wierzą w Allaha.

Represje te narastają w Turcji, Libanie, czy irackim Kurdystanie. Pierwsze z państw, rządzone przez Recepa Tayyipa Erdogana, coraz mocniej radykalizuje muzułmański przekaz. To, nie tak dawno, liberalne państwo, w którym religia nie wchodziła w politykę, staje się powoli miejscem, w którym innowiercy stają w obliczu coraz większych, stopniowo zauważalnych represji. Liban z kolei, jedyne chrześcijańskie państwo na Bliskim Wschodzie, jest non stop wstrząsany politycznymi i militarnymi wybuchami, a rosnąca w nim w siłę islamska społeczność staje się coraz większym zagrożeniem dla topniejących w liczbach chrześcijan. Natomiast w Kurdystanie słychać bez ustanku echo toczonej w Syrii wojny domowej i czuć na karku oddech Państwa Islamskiego. Nie są to warunki życia, do których przyzwyczailiśmy się w sytej i bezpiecznej (coraz mniej jednak) Europie.

Warunki te wprost proporcjonalnie przekładają się jakość wiary i jej istnienie. Że w Europie Zachodniej, rozpieszczonej po II wojnie światowej planem Marshalla, chrześcijaństwo przegrało, jest truizmem. Natomiast tam, gdzie prześladowania, strach przed jutrem i niepewność przyszłości, wiara i religia trzymają się dobrze. Jasne również, że byle jaki psycholog w pół minuty znajdzie banalne rozwiązanie tego problemu, ale kto powiedział, że to psychologowie mają rację? Na Bliskim Wschodzie ta kurcząca się fizycznie wspólnota chrześcijańska przeżywa swoją wiarę w sposób mistyczny, z towarzyszącymi wszem i wobec cudami i przekonaniem, że te istnieją. Rosiak, jako rasowy reporter, przede wszystkim słucha, nie mądrzy się za pomocą uniwersyteckich komunałów. Nie pozostawia nas autor w optymistycznym nastroju. Nietrudno bowiem wyobrazić sobie, jaki los czeka tych ludzi, jeśli tylko oblicze islamu nie stępi swojej brutalnej retoryki.

Dariusz Rosiak, Ziarno i krew. Podróż śladami bliskowschodnich chrześcijan, wyd. Czarne, Wołowiec 2015, ss. 410.

Nieodżałowaną stratą była śmierć Pawła Paliwody, która nastąpiła prawie trzy lata temu, w styczniu 2013 roku. Ten związany z polskimi mediami publicysta słynął z ciętego języka oraz z ewolucji poglądów, które zaobserwować mógł każdy czytelnik śledzący jego felietony i artykuły krytyczne regularnie ukazujące się na łamach „Życia”, „Ozonu” (jedynej dobrej rzeczy, jaką zrobił Janusz Palikot), „Gazety Polskiej”, „Nowego Państwa” czy na stronach prawica.net. Paliwoda, na początku swojej drogi rozwoju antyklerykał i agnostyk, zawsze jednak antysocjalista, przechodzić zaczął sukcesywnie na drugą stronę barykady. Nie stał się w związku z tym socjalistą (i bardzo dobrze), ale świadomym własnej wiary katolikiem, który umiejętnie i z pozycji filozoficznych potrafił bronić własnych przekonań, dokładając przy okazji swoim adwersarzom. Bo był Paweł Paliwoda niezwykle inteligentnym, błyskotliwym historykiem filozofii, zaprawionym w bojach publicystą oraz polemistą, któremu niestraszne były hydry liberalnej demokracji, którą to demokrację z lubością atakował i obnażał jej słabości.

„Kambei Shimada” to właśnie zbiór artykułów – raz dłuższych, raz krótszych – poświęconych jednemu głównemu wątkowi, którym są filozoficzne, społeczne czy religijne (a raczej antyreligijne) mielizny liberalnej demokracji: systemu, który przez nowoczesne salony uznany jest za jedyne rozwiązanie w naszym kraju. Z lektury tych tekstów wynika, że to nieprawda. Nie jest wcale liberalna demokracja systemem jedynym słusznym, co więcej – jest systemem wadliwym, który czym prędzej należałoby obalić. Tu zgadzam się w całej rozciągłości z nieżyjącym już publicystą. A co proponuje w zamian Paweł Paliwoda? 1. Bandyci na szubienicach. 2. Socjaliści w drodze na Kubę. 3. Uczciwie zarobione na wolnym rynku pieniądze w mieszkach prawowitych obywateli. 4. Małżonkowie złączeni heteroseksualną miłością – w łożnicach. 5. Pan Bóg w sercach. Prosty to program dający zamknąć się w haśle: własność, tradycja, rodzina. Prosty, a jednocześnie powodujący agresję czy wręcz furię w lewicowo-liberalnym establishmencie III RP. Bo przecież im bardziej nienormalnie, tym lepiej – zdają się wrzeszczeć przeróżne pajace z opiniotwórczych środowisk profesorsko-artystycznych. Czyli wykształciuchy, jak powiedziałby Aleksander Sołżenicyn, ojciec tego określenia.

Nienormalność tę tropi więc Paweł Paliwoda i używa do tego polowania narzędzi wyprowadzonych z racjonalnej filozofii, klasycznej logiki oraz zdroworozsądkowego podejścia do rzeczywistości, tak obcego przeróżnej maści antropologom kultury, socjologom i psychologom. Zresztą, nieco prowokacyjnie, stwierdza niejednokrotnie na łamach swoich tekstów, że wymienione wyżej dyscypliny są tylko paranaukami, którym sporo brakuje do tego, aby móc nazwać je mianem poważnych dziedzin wiedzy. Ciekawe stwierdzenie, z którym nie sposób się nie zgodzić. „Kambei Shimada” zawiera więc wyselekcjonowane z bogatego dorobku Paliwody artykuły, pogrupowane w odpowiednie działy odnoszące się do filozofii, kryzysu cywilizacji, elit III RP, sądownictwa, nieprawidłowości społecznych oraz religii. Spaja je prorockie wołanie na puszczy, którego – nie mam w tej kwestii wątpliwości – syci i zadowoleni z siebie hedoniści współczesnych czasów nie wezmą do siebie. Jest więc „Kambei Shimada” smutnym zapisem walki współczesnego Don Kichote’a, który paradoksalnie musi istnieć. Istnieć musi jak samotny wojownik, który z całym złem tego świata nie wygra, ale przynajmniej przysłuży się dobrej sprawie.

Ta dobra sprawa to przede wszystkim sprawnie działające i oparte na zdrowych zasadach moralnych społeczeństwo, w którym fakt, że jest się na przykład artystą, nie będzie zwalniał od dobrego obyczaju nieobrażania drugiego człowieka za to, że ten posiada poglądy konserwatywne. W społeczeństwie takim istnieć powinna zdroworozsądkowa zasada mówiąca, że pewnych rzeczy się nie robi w imię dobrych obyczajów, a jeśli komuś ten fakt się nie podoba, zawsze istnieje cały wachlarz krajów zachodnich, w których takie zachowania razić nikogo nie będą i do których można sobie wyjechać. Niejednokrotnie więc autor przywołuje nazwiska pseudoartystów, których pseudodzieła zatruwają współczesne galerie sztuki. Mówi o zdegenerowanych feministkach, o kryzysie męskości, o dyktaturze mniejszości czy opacznie rozumianej tolerancji. Ironizuje ze świętych III RP, takich jak telewizyjni filantropi zbierający „na chore dzieci”, a którzy promują moralny nihilizm i kult lewicowego libertynizmu. Broni zaś przede wszystkim zwykłego człowieka, którego nazywa „bożym prostaczkiem”.

W czasach, w których jedyny normalny program dotyczący Polski i naszego społeczeństwa proponuje prawica, lewica zaś próbuje go albo zawrzeszczeć (zaKODować), albo zasłonić tęczowymi wizjami liberalnych ziemskich rajów pełnych parad tolerastów i kolorowych współczesnych Młodziaków, teksty Paliwody są niczym drogowskaz normalnego, zdrowego, polskiego myślenia. I ciekawe, co dzisiaj powiedziałby autor na tę naszą siermiężną rzeczywistość? Co powiedziałby na narastające tendencje samobójcze współczesnej Europy, na fale nachodźców ze smartfonami w rękach, na obłudne, podszyte lękiem o uciekające stołki, histeryczne reakcje byłej już władzy? Jedno pewne – trzeba kroczyć drogą wojownika, dla mądrości z sercem, dla głupoty z pogardą.

Paweł Paliwoda, Kambei Shimada. Pisma wybrane, Teologia Polityczna, Warszawa 2015, ss. 494.