Wszystkie drogi prowadzą do Londynu. Nawet jeśli to nieprawda, to ta parafraza starego porzekadła mówi sporo o dzisiejszej rzeczywistości. Stolica Wielkiej Brytanii już od wielu lat stała się jedną z wielu ziem obiecanych, do której nieprzerwanym sznurem podążają imigranci ekonomiczni oraz robotnicy sezonowi. I jak każde ważne miejsce, ma Londyn swoją mitologię. Tę jasną i tę mroczną. Według jasnych, optymistycznie nacechowanych współczesnych legend Londyn jest miastem, do którego wystarczy pojechać, aby w jego kosmopolitycznym klimacie zrobić karierę. Wyznają go rzesze otwartych na świat i tolerancyjnych młodzieńców i dziewcząt, dla których to miasto jest antytezą ich rzekomo ksenofobicznej i zaściankowej Polski. Wystarczy więc tam pojechać, aby tęczowe marzenia stały się ciałem. Ta druga legenda mówi zaś o Londynie jak o współczesnej wieży Babel, w której łatwo się zagubić nie tylko fizycznie, ale i stracić duszę. Miejsce to łudzi szansą łatwej odmiany losu, po czym ściąga brutalnie na ziemię, na dodatek nie chcąc puścić. Tę właśnie wizję stolicy Anglii przedstawia w „Nowych londyńczykach” Ben Judah, rodowity mieszkaniec tego miasta, zadziwiony, jak zmieniło ono swoje oblicze.

Bo Londyn od wielu dziesięcioleci był kosmopolityczny, ale to, co stało się podczas ewolucyjnego procesu metamorfozy miasta, można nazwać podmianą etniczną. Mianowicie biali Anglicy stanowią już mniejszość mieszkańców metropolii, a pozostałe grupy, składające się z napływających pracowników oraz bezrobotnych czerpiących garściami z socjalu, wciąż powiększają swoją liczebność. Judah, pisząc o tym dzisiejszym Londynie, koncentruje się na tych, którym się nie udało, bo ci albo ledwie wiążą koniec z końcem, albo zajmują się koczowaniem i żebraniną. Takie ujęcie tematu może być zimnym prysznicem dla tych niepoprawnych optymistów, którzy w emigracji widzą swoją jedyną (i spełnioną) szansę na rozwój. Bo marzenia mają nie tylko licealiści z elitarnych szkół, którym wydaje się, że skoro znają angielski, to już chwycili pana Boga za rogi. Judah udowadnia, że marzą również ci bez znajomości języka obcego, słabo wykształceni i niepewni siebie. Ci emigranci łudzą się równie silnie jak polska złota młodzież (cytat za zespołem Dezerter). Równie mocno tęsknią za lepszym światem, który da im upragnione pieniądze oraz poczucie sprawiedliwości. Bohaterowie tych reportaży stoją jednak w miejscu. Szczytem ich możliwości w Londynie jest uczęszczanie do słabo płatnej pracy, z której większość uposażenia wydaje się na jedzenie i wynajęcie przestrzeni mieszkalnej (celowo nie używam słowa „mieszkanie”, bo mało kogo stać na uiszczenie opłat za całość).




Londyn w reportażach Bena Judaha to przestrzeń tak brzydka, że Łódź i Sosnowiec wydają się piękne. To skupisko blokowisk zaludnionych przez anonimową multikulturową masę, bliźniaczo podobnych do siebie parterowych domków, brudnych ulic, obskurnych szyldów oraz torów kolejki przecinających nieużytki. W tej przestrzeni poznajemy bohaterów książki: Rumunów, Polaków, Cyganów, Arabów, mieszkańców Azji oraz Afryki, z których wszyscy mają do opowiedzenia jakąś ponurą historię. Spotkawszy na swojej drodze dziennikarza, który niejednokrotnie wciela się w podobne do nich postacie, otwierają się i chcą mówić. Mówią więc chętnie, niczym bezdomni przysiadający się do człowieka na ławce w parku. Żalą się na swój los, na złe traktowanie, a przodują w tym mieszkańcy naszego kawałka Europy, chociażby Rumuni. Narzekają na to, że spogląda się na nich mniej przychylnie niż na Hindusów czy Pakistańczyków. Jeden z bohaterów mówi: Nie cierpię tutejszej pogody. Nie cierpię wilgoci. Wszystko jest tu szare i brzydkie. Nie cierpię kobiet. Są strasznie brzydkie. Praca jest ciężka. Wszędzie pełno czarnuchów. Ceny są straszne (…). Szczerze mówiąc, jedyna rzecz, która mi się podoba, to pieniądze.

Wydaje się jednak, że jeszcze gorsze życie wiodą w Londynie filipińskie służące, które pracują u bogatych obywateli Bliskiego Wschodu. Bywają traktowane nieludzko, a uciec jest im bardzo trudno. Ci z kolei aranżują małżeństwa ludziom w bardzo młodym wieku. I jedni, i drudzy znajdują się niejako poza prawem. I tu leży pies pogrzebany, bo Judah opisuje Londyn, który w zasadzie wyłączył się z zachodniej cywilizacji. Jego miasto składa się z szeregu enklaw i gett, w których ani prawo, ani policja, ani ludzie dobrej woli nie są w stanie wyegzekwować niczego. To jakby gonić za duchami. Miasto pęcznieje więc i wypycha Brytyjczyków z dzielnic, które jeszcze do niedawna były zamieszkiwane przez klasę średnią. Na ich miejscu zjawiają się „nowi londyńczycy”.

Ben Judah, Nowi Londyńczycy, tłum. B. Gutowska-Nowak, wyd. UJ, Kraków 2018, ss. 382.