Druga połowa ubiegłego roku upłynęła pod znakiem społecznej akcji oznaczonej hasztagiem #metoo. Oto bowiem kolejne gwiazdy filmu zwierzały się po latach, że były molestowane. Moralne rozpasanie Fabryki Snów jest raczej tajemnicą poliszynela i kwestią czasu było, kiedy na jaw wyjdą skrywane przez długi czas sekrety jej ważnych osobistości. Akcja ta była w dodatku osobliwym połączeniem oskarżeń i autopromocji niektórych aktorek, którym przypomniało się, że do łóżka szły nie do końca z własnej woli. Niechaj Szanowny Czytelnik mi wybaczy i nie pomyśli, że broń Boże naśmiewam się z ofiar molestowania seksualnego, ale niech i przyzna, że w całym tym cyrku było coś żałosnego. W końcu nie o gwałty chodzi, lecz o dobrowolne spółkowanie w zamian za profity w świecie filmu. Podobne wrażenie nieszczerości miałem przy lekturze reportażu Jona Krakauera „Missoula. Gwałty w amerykańskim miasteczku uniwersyteckim". Pozycja ta, jako żywo, przypomina mi pisaninę dwóch polskich reporterów, którzy znani są z tego, że robią z igły widły. Mowa o Marcinie Kąckim i Marcinie Wójciku. Ich książki pisane są pod określone tezy; to samo zrobił Krakauer, z miejsca dając wiarę tylko jednej stronie konfliktu. „Missoula” opowiada o zjawisku gwałtów towarzyskich na kampusie lokalnej uczelni w północnym stanie Montana.

Czym jest gwałt towarzyski i skąd w ogóle taka nomenklatura? W odróżnieniu od stereotypowej napaści seksualnej, w której agresor jest ofierze nieznany i działa z zaskoczeniu, termin ten określa przekroczenie granic intymności w znanym kobiecie środowisku i przez znanego sprawcę: kolegę czy partnera. I takie dwa przypadki opisuje Krakauer. Pierwszą wspomnianą przez niego parą są Alison Huguet oraz Beau Donaldson. Tych dwoje młodych ludzi przyjaźniło się od wczesnego dzieciństwa i razem dorastało w siedemdziesięciotysięcznej Missouli. Wydawało się, że tej bezpiecznej relacji mało co jest w stanie przeszkodzić. Jednak pewnej nocy, co potwierdzili śledczy, Donaldson zgwałcił Huguet, wykorzystując sytuację, że ta spała. Drugą parę stanowią natomiast Cecilia Washburn oraz Jordan Johnson. Ten gwałt miał miejsce w nieco innych okolicznościach, gdyż dziewczyna sama zaprosiła partnera do łóżka, a dodatkowo oboje pili wcześniej alkohol. I jak zeznała ofiara, mężczyzna, nie zważając na jej obiekcje, wykorzystał ją seksualnie. W obu przypadkach ważną rolę gra również fakt, że obaj studenci byli zawodnikami lokalnego klubu futbolu amerykańskiego. Jak pisze autor, Missoula hołubi swoich zawodników, a rozgrywki z ich udziałem zawsze są ważnymi momentami w życiu miasta oraz uczelni. Tak więc konflikt przebiegał między miejscowymi celebrytami a anonimowymi studentkami.

Konflikty takie jak te bardzo trudno rozwiązywać, ponieważ zazwyczaj mamy w nich wyłącznie słowo przeciwko słowu. Kobieta twierdzi, że mężczyzna zgwałcił, bo przekroczył granice przyzwolenia, ten zaś uważa całkowicie na odwrót. Warto wspomnieć, że z podobną kabałę wplątał się pod koniec 2017 roku polski deathmetalowy zespół Decapitated. Mianowicie podczas trasy koncertowej po Stanach Zjednoczonych pewna młoda kobieta oskarżyła członków kapeli o gwałt zbiorowy. Muzycy zostali aresztowani i groził im poważny proces. Na szczęście okazało się, że domniemana ofiara to notoryczna konfabulantka i muzyków wypuszczono na wolność. Przez pewien czas jednak sprawa rysowała się ponuro. Czytając „Missoulę”, przypominałem sobie tamten epizod i nie mogłem opędzić się od myśli: a co, jeżeli jeden z tych studentów (drugi został uniewinniony) został osadzony tylko dlatego, że jego przyjaciółka minęła się z prawdą? Przecież nie tak dawno, bo w latach 90. USA przeżywały histerię na temat molestowania seksualnego w dzieciństwie. Nagle znaleźli się psychologowie, gotowi udowadniać każdemu, że w wieku pacholęcym przeżył traumę, której – rzecz jasna – nie pamięta. Przez sądy przeszedł więc pochód skazanych, słusznie bądź nie, wyimaginowanych oraz rzeczywistych sprawców. Historia z gwałtami towarzyskimi każe myśleć, że w tej sprawie może być podobnie.

Jon Krakauer dał się poznać jako sprawny narrator w „Pod sztandarem nieba”, w której to książce opisywał powstanie i rozwój ruchu mormońskiego w USA. Natomiast w „Missouli”, zwłaszcza pod koniec reportażu, pojawia się dojmujące uczucie nudy. Autor relacjonuje, dość drobiazgowo, przebieg procesu sądowego, a potem jego skutki prawne. I nie wynika z tych opisów nic konstruktywnego – tezę przecież znamy już na początku lektury. W jej myśl największym złem jest biały mężczyzna, a w dodatku sportowiec. Niewinną ofiarą jest zaś kobieta i to ona zawsze ma rację. Przykro mi, ale z tego dobrze zapowiadającego się tomu pod koniec wyziera teatralny grymas Krakauera, który zdaje się mówić: jestem feministą, więc z definicji wierzę kobietom, i co mi zrobicie? Nie bagatelizuję bynajmniej opisanego przez autora zjawiska, bo jest ono poważne i jak najbardziej godne napiętnowania. Mierzi mnie za to specyficzny sposób relacjonowania faktów, dzięki któremu od razu wiemy, kto jest winny, nawet gdy wysoki sąd postanowi inaczej. I jeszcze ten tytuł, podobnie jak „Białystok” Kąckiego. Autor w ten sposób stawia pod pręgierzem całe miasto; Missoula jest więc, podobnie jak stolica Podlasia, winna wybrykom jego mieszkańców. Oczywisty to dowód, że dzisiejszą prozą tendencyjną jest właśnie reportaż, na czele z Kapuścińskim i jego „Cesarzem”.

Jon Krakauer, Missoula. Gwałty w amerykańskim miasteczku uniwersyteckim, tłum. S. Tekieli, wyd. Czarne, Wołowiec 2018, ss. 429.

Mało jest historii tak zakłamanych jak oficjalne dzieje Republiki Południowej Afryki. Kraj ten, w mniemaniu szerokiej opinii publicznej, to ziemia Czarnych, odzyskana po wielu wiekach białej supremacji. Że tak nie było, jest jasne, i wystarczy chociażby lektura „Ostatniej walki Afrykanerów” Grzegorza Bębnika. Natomiast to, co dzieje się z białymi farmerami, kazałoby raz na zawsze zakończyć eksperyment, jakim jest rządzona przez Murzynów RPA. Kraj ten bowiem od zawsze był własnością przybyłych doń Europejczyków; w momencie zasiedlania ziemie te nie należały do nikogo. Zakłamana jest również tak zwana walka o wolność, w której Nelson Mandela ukazywany jest niczym święty, który bez przemocy został politycznym przywódcą Południowej Afryki. Jak zwykle, rzeczywistość jest bardziej złożona, bo Mandela miał komunistyczną i naznaczoną terroryzmem przeszłość. Zdarzało mu się również śpiewać rasistowski hymn czarnych mieszkańców RPA „Zabij Bura, zabij farmera”. Pamiętać też należy, że mimo polityki apartheidu Republika Południowej Afryki była najbogatszym państwem kontynentu, do którego w poszukiwaniu pracy, mimo kontrowersyjnych przepisów prawnych, migrowała spora część Afrykańczyków. Nie taki diabeł straszny? To zaś, co dzieje się dzisiaj w RPA, można nazwać błyskawicznym wyścigiem ku nędzy i komunizmowi.

W tymże kraju, jeszcze na początku lat 90., przyszłość nie była jednoznacznie określona. Biali zaczynali łagodzić swoją politykę wobec Czarnych, a Czarni zdobywać władzę. Nelson Mandela został laureatem Pokojowej Nagrody Nobla, a oczy całego świata zwrócone były ku RPA – państwu, które jeszcze niedawno było na cenzurowanym wszystkich liberalnych demokracji świata. Patrząc w kierunku Południowej Afryki, nie sposób było przeoczyć pewnego tajemniczego zabójstwa, którego głównym aktorem był Polak – Janusz Waluś. Ofiarą był zaś Chris Hani, współtowarzysz Mandeli, oskarżany o komunizm i skrajnie rasistowskie poglądy na temat białych mieszkańców kraju. Hani zginął przed własnym domem i momentalnie stał się męczennikiem walki z apartheidem. Waluś za to pół godziny po morderstwie był już aresztowany. Sprawą zabójstwa Haniego, jak i samego Janusza Walusia, zajął się dziennikarz Michał Zichlarz, znany z nieco innej tematyki. Mianowicie, jako reporter sportowy, zajmował się Mundialem, który RPA organizowała osiem lat temu. Mało znane nazwisko, brak związków z „Gazetą Wyborczą” – te dwa fakty dawały nadzieję na obiektywny tekst. I tak się w istocie stało. „Zabić Haniego” nie kłania się ani tym, dla których Waluś jest bohaterem walki z międzynarodowym komunizmem, ani tym, dla których jest czarnym charakterem, ponieważ podniósł rękę na człowieka o innym kolorze skóry. Ideologii w tym reportażu nie ma, i bardzo dobrze.

Zichlarz pyta za to, jak to się stało, że spokojny imigrant został zabójcą, który zlikwidował jedną z ważniejszych osób w politycznym teatrze RPA lat dziewięćdziesiątych XX wieku. Waluś przybył bowiem do Południowej Afryki pod koniec 1981 roku, niespełna dwa miesiące przed ogłoszeniem stanu wojennego. Jak wielu, uciekał przed niewolą komunizmu, dodatkowo szukając okazji do lepszych zarobków, niż w pogrążonej w kryzysie Polsce Ludowej. Jego brat przyjechał tam pięć lat wcześniej, więc Janusz zaczął robić z nim interesy. Potem pracował na własny rachunek w firmie transportowej. Zaczął również interesować się polityką i wszedł w orbitę Partii Konserwatywnej, która nieufnie odnosiła się do likwidacji apartheidu. Mózgiem tej partii był Clive Derby-Lewis. To z nim Waluś współpracował przed dokonaniem zabójstwa. Lecz jaka tak naprawdę była jego rola, nie jesteśmy w stanie się dowiedzieć. Zabójca bowiem milczy, podając tylko oficjalną wersję wydarzeń, według których nie było żadnego spisku, a on podjął decyzję wspólnie z Derby-Lewisem. Trudno więc powiedzieć, co tak do końca w tej historii jest prawdą. Póki co jesteśmy skazani na jeden wariant zdarzeń i całą masę domysłów. 

Autor, aby te domysły potwierdzić lub nim zaprzeczyć, kilkakrotnie na potrzeby tej książki spotkał się z Januszem Walusiem. I w myśl dziennikarskiej rzetelności nie dopowiadał sobie innych wersji niż ta, którą usłyszał. Można powiedzieć, że to nieco asekurancka postawa, ale chyba lepiej pisać w ten sposób, niż naginać fakty i dopowiadać sobie według własnego widzimisię. Tak, zdaniem Walusia, wyraźnie rozżalonego postawą reportera, postąpił Wojciech Jagielski. A z jaką gazetą Jagielski jest związany? Mądremu dość, jak mawiał klasyk. Michał Zichlarz niczego więc nie nagina, ale przedstawia losy Walusia na tle najnowszej historii Republiki Południowej Afryki. Kraj ten jest o tyle ciekawy, że z najbogatszego państwa Czarnego Lądu awansował do kraju o jednym z najwyższych poziomów przestępczości. Codziennie w RPA popełnia się 50 morderstw, co oczywiście tworzy czarną legendę, z którą pewnie nie zgodzi się wielu turystów. Cóż, mieli szczęście.

„Zabić Haniego” jest interesującym spojrzeniem w historię i teraźniejszość Południowej Afryki, tym bardziej, że w mediach niewiele się mówi na jej temat. Czasem tylko usłyszymy o kolejnych zamordowanych białych farmerach, albo coś na temat wyborów parlamentarnych. Dobrze więc, że Michał Zichlarz zabrał się za ten temat, opowiadając o dziejach Janusza Walusia i Chrisa Haniego, a tak naprawdę przedstawiając obraz RPA wolny od politycznej poprawności. Temat ten, ugryziony przez Jagielskiego, Tochmana czy Ostałowską, byłby bowiem ukazany w jedyny słuszny sposób.

Michał Zichlarz, Zabić Haniego. Historia Janusza Walusia, wyd. Replika, Zakrzewo 2013, ss. 307.