Podobno istnieje gatunek prawicowych historyków. Epitet ten, będący pewnym naddatkiem, w odróżnieniu od historyków zwykłych, ma piętnować badaczy znajdujących się mentalnie zbyt blisko IPN-u i operujących w swej pracy danymi wywiadowczymi. Teczkami po prostu. Historyk prawicowy dyszy nienawiścią i nie rozumie delikatnej materii dziejów. Podważa uznane autorytety moralne, nie ma litości dla tych, którzy mają swoje miejsce na kartach encyklopedii. Zwłaszcza dla koncesjonowanych bohaterów. Takich jak Lech Wałęsa. Były przewodniczący Solidarności, prezydent i specjalista od politycznych intryg. Gdybym nie znał wcześniej opisanych przez Cenckiewicza, Gontarzyka i Zyzaka haseł, gdybym w czujny sposób nie obserwował polskiej sceny politycznej lat 90., nie uwierzyłbym, że ikona Solidarności z Matką Boską jest taka, jak opisał ją autor omawianej książki.

W Świętego Mikołaja przestałem wierzyć w dzieciństwie, w bohaterów nieco później. Skoro nawet święci mieli na sumieniu grzechy, trudno uwierzyć w to, że politycy byliby od nich wolni. Fascynację Solidarnością i Wałęsą przeżywałem na przełomie szkoły podstawowej i liceum. Ta choroba na szczęście nie trwała wiecznie i obecnie nie pokładam wiary w magiczną moc ani Harry’ego Pottera, ani Okrągłego Stołu. W Noblistę tym bardziej. Sławomir Cenckiewicz również dawno stracił tę ufność i z tego powodu jego najnowsza pozycja jest tak gorzka i nie pozostawia złudzeń. Naturalnie, można spierać się o historyczne fakty, można szukać różnych dla nich interpretacji. Można domniemywać, co kierowało młodym robotnikiem, gdy w grudniu 1970 roku  podczas przesłuchania przez Służbę Bezpieczeństwa podpisywał on pewne dokumenty. Zastanawiamy się, czy chodziło o bliskich, czy może był to moment słabości podyktowany bardziej przyziemnymi pobudkami. Z drugiej strony wielu w czasie konfrontacji z SB się nie załamało. Jedną sprawą jest więc podpisanie lojalki, a zupełnie innym problemem pozostaje to, co stało się z tymi zapiskami. Jak wiadomo z innych źródeł, Wałęsa jako prezydent RP wypożyczył sobie teczki z donosami Bolka i już ich nie zwrócił. Skoro nie on był Bolkiem, jak twierdzi, co było celem tego działania?

Dowiadujemy się z książki Cenckiewicza sporo na temat wczesnej młodości Wałęsy: jego nieślubnego syna i dziewczyny, którą zostawił, gdy ta była z nim w ciąży. Poznajemy przyszłego przewodniczącego Solidarności jako lokalnego watażkę i cwaniaka, który umie się ustawić we własnym środowisku. Najbardziej chyba zwraca uwagę umiejętność mimikry, lawirowania między dwiema opcjami. Charakterystyczne jest, że Wałęsa nigdy oficjalnie nie występował przeciwko władzy, zawsze chciał mieć z nią poprawne relacje. Wił się jak piskorz, kluczył i podawał dziesiątki wersji wydarzeń. To również dość znamienne. Cenckiewicz bez litości zestawia odmienne warianty faktów, które Wałęsa przytacza w różnych momentach swojego życia. Wyłania się z nich obraz człowieka słabego, który tylko przypadkiem znalazł się na dziejowym zakręcie.

Niczym Nikodem Dyzma, bohater powieści Dołęgi – Mostowicza, Lech Wałęsa jawi się jako prosty przechodzień, który wszedł na bal dobroczynny, pohałasował i nabrał zebranych na nim naiwnych ludzi na swoją charyzmę. Tak, to dobre porównanie. Książkowa postać owija sobie wokół palca coraz większe grono dygnitarzy, manipuluje nimi i bez litości obraża, gdy zachodzi taka potrzeba. Umie również zagrać na cudzych emocjach, a przy tym jest nieznośnym bufonem. Czy to kogoś państwu nie przypomina? W filmie Grzegorza Brauna „Plusy dodatnie, plusy ujemne” znajduje się scena, w której Wałęsa pytany przez dziennikarza o autentyczność esbeckich donosów Bolka, wpada we wściekłość i wypala, że zbrodnią jest nawet pomyśleć, że on, człowiek, który obalił komunizm, mógł współpracować ze Służbą Bezpieczeństwa jako tajny agent. Doskonale obrazuje ona stan człowieka, który czegoś się boi. Człowieka, który panicznie nie chce ujawnienia prawdy.

W życiorysie Lecha Wałęsy, niczym w curriculum vitae każdego bohatera romantycznego, znajduje się spora liczba białych plam. Na szczęście Noblista to nie Konrad Wallendrod, a historia co jakiś czas, niczym morze, wypłukuje kolejne fakty, które tworzą interesującą mozaikę. Z romantyzmem nie ma ona niczego wspólnego, raczej ze wspomnianym już wyżej Nikodemem Dyzmą. Były prezydent na kartach „Człowieka z teczki” przypomina także postać groteskową. Taką, co to jest za, a nawet przeciw. Postać, która gasi sierpniowy strajk po obietnicy spełnienia drugorzędnych postulatów, a za moment – przyciśnięta do muru – rozpacza, że zrobiła coś głupiego. Być za, a nawet przeciw to symbol zachowania się i myślenia Lecha Wałęsy, bohatera tragikomicznego, który sam na własne życzenie uwikłał się w dwuznaczne sytuacje, a w korzystnych momentach, zamiast z nich wyjść, brnął w nie jeszcze głębiej. Dzisiejszy Wałęsa to straszno – śmieszny dziadunio, który stracił kontrolę nad rzeczywistością. Taki portret jest naturalną konsekwencją faktów opisywanych przez Sławomira Cenckiewicza. I dałby się wytłumaczyć przez każdego średnio rozgarniętego psychiatrę.

Książka młodego historyka nie jest metodyczną, naukową rozprawą na temat kontrowersyjnej postaci. Jej cięty oraz ostry język każą ustawić ją bardziej po stronie publicystyki politycznej, nawiązującej również do dzisiejszych wydarzeń. Cenckiewicz co rusz konfrontuje prawdę czasów z prawdą ekranu Andrzeja Wajdy, któremu zawdzięczamy filmowego gniota, na który spędzana zostaje szkolna dziatwa z terenów całej III RP. Na końcu tekstu, jako dodatek, został umieszczony stenogram rozmowy Wałęsy z bratem, pochodzącej z czasów internowania przewodniczącego Solidarności. Wulgarny język, niestroniący od obraźliwych zwrotów, megalomania i chęć zysku to chyba obraz bardziej prawdziwy od tego, który lansowany jest w niektórych mediach. Niczym podstarzały Edek z Mrożkowego „Tanga”, Wałęsa nie jest żadną ikoną. Te pozostawmy prawosławnym.

Sławomir Cenckiewicz, Wałęsa. Człowiek z teczki, wyd. Zysk i S-ka, Poznań 2013, ss. 447.

Wyobraźmy sobie blokowisko, szare, ponure, bez zieleni. Takie, jakich pełno w naszych miastach. W Kielcach, Krakowie, Poznaniu i we Wrocławiu. Szczególnie w tym ostatnim miejscu, gdyż dzieją się tam niesamowite rzeczy. Nie wiedzieć dlaczego, zwykłe, postkomunistyczne osiedle mieszkaniowe ulega metamorfozie. Ściany budynków czernieją; zachowując się niczym lustra, odbijają świat wokół nich. Mieszkańcy wpadają w automatyczny wir pracy: kują mury, zrywają tapety, wyrzucają wszystko za okna. Zaciekawieni wrocławianie, wchodząc na teren przemienionego blokowiska, znikają bez śladu. Wszyscy pytają, co się dzieje, ale nikt nie zna odpowiedzi. Efekt Hitchcockowskiego trzęsienia ziemi został osiągnięty. Temperatura musi zacząć rosnąć.

Tropy się mnożą, zagadka goni zagadkę, akcja intryguje. Wartka fabuła jest dodatkowym walorem „Świętego Wrocławia”. Mamy więc powieść, która nawiązuje do urban fantasy, a z drugiej strony zahacza o literaturę grozy, pozostawiając czytelnikowi otwartą furtkę do własnej interpretacji. Książka zaczyna się od mocnego uderzenia. Wrocław dostaje w darze przemienione osiedle. Budzi ono strach i zainteresowanie. Na miejsce przybywają dziennikarze, ciekawscy gapie, rodzi się również religijna sekta. Na tym tle Orbitowski, jak to ma w zwyczaju, snuje opowieść obyczajową. Małe problemy, i te większe, nakładają się na siebie, tworząc barwną mozaikę. Charakterologiczne typy postaci dodają smaczku powieści; bohaterowie przeżywają swoje rozterki, często zmęczeni są życiem, w większości przypadków raczej nie są sympatyczni. To takie grubo ciosane kołki, które jednak można zrozumieć, bo życie przytłoczyło je swoją szarością. A może sami nie mieli na nie pomysłu? Pojawia się więc Święty Wrocław, zjawisko metafizyczne, fantastyczne i fantasmagoryczne, które zaczyna ich angażować. W zetknięciu ze Świętym Wrocławiem wrodzy wobec siebie ojciec i przyszły zięć Małgosi zaczynają współpracować, a puste, plastikowe dziewuchy z elitarnego liceum popadają w obłęd.

Fabularne zagadki, którym tropem podążamy wraz z bohaterami, są równie ciekawe, jak obyczajowe tło rysowane piórem młodego prozaika. A może to ta druga warstwa jest bardziej interesująca? Jest pan Marian, wierzący w spiskowe teorie, popadający w paranoję, jest jego mało rozgarnięty syn Kuba, którego mózg zlasował się od marihuany. Jest Tomasz Benet – dentysta – zmęczony życiem, agresywny pijaczek, niekochający własnej żony, za to córki strzeże on jak oka w głowie. Jest też Adam, licealny geniusz, który zamiast ścieżki naukowej wybiera raczej subtelne szaleństwo, które w dniach Świętego Wrocławia wybucha z nadspodziewaną siłą, a nieszkodliwy dziwak staje się sekciarzem z mesjanistyczną misją.

Na dziwne osiedle reagują media. „Gazeta Wyborcza”, Radio Maryja, „Dziennik” (już nieistniejący), TVN. Jak to zwykle u Orbitowskiego bywa, narrator swobodnie porusza się w gąszczu współczesnego świata i trafnie charakteryzuje jego elementy: mesjanizm mediów toruńskich, tabloidyzację „Wyborczej”, postmodernizm „Przekroju”. Dla tych czujnych obserwacji również warto przeczytać „Święty Wrocław”. Mniej czujnie robi się, gdy autor porywa się na analizę genezy nowego ruchu religijnego, jakim jest sekta wyznawców czarnych bloków. Niby wszystko jest w niej na miejscu: sekciarski zapał, mesjanistyczne, płomienne kazania, zbiorowe halucynacje, agresja wyznawców. Ale z drugiej strony pojawia się naiwność opisu, pieśni śpiewane przez neofitów Świętego Wrocławia są parafrazami pieśni katolickich, ich modlitwy również wydają się podobne, jak te odmawiane w kościołach. Śmiem wątpić czy można aż tak łatwo inkorporować wpływy oficjalnej religii do oddolnie powstałego kultu. Tym bardziej, że chodzi w nim o zupełnie inną kwestię niż osobowy Bóg. Tutaj główną rolę gra niewiadoma, do której bardziej pasowałaby duchowość spod znaku New Age, albo nawet jakaś okultystyczna maniera. Zamiast tego jest katolicyzm w wersji świętowrocławskiej, a rzesze pielgrzymów jako żywo przypominają Rodzinę Radia Maryja albo miłośników warszawskich marszów z pochodniami z klubów Gazety Polskiej, nota bene również owładniętych sekciarską mentalnością.

Orbitowski nie daje odpowiedzi, czym jest Święty Wrocław, nie daje jej również narrator, zawieszony gdzieś w próżni, poza ziemskim światem. Ja także tej odpowiedzi nie dam, chociaż mam pewne domysły, własne interpretacje tego, czym może być to miejsce. Ważniejsze jest chyba to, jakie emocje budzi ten miejski obszar i do czego prowokuje ludzi. „Święty Wrocław” daje za to wiele odpowiedzi na tematy socjologiczne, opisując sekciarską mentalność i narodziny nowego kultu (chociaż czyni to nie dość sprawnie, jak pisałem wyżej), snując refleksje na temat specyfiki blokowisk. Te, powstałe między latami 50. a dzisiejszymi czasami, których lata rozkwitu przypadły na środkowy i późny PRL, są specyficzną przestrzenią krajów dawnego Bloku Wschodniego. Zachód zna je również, ale raczej jako siedliska imigrantów i biedoty. W Polsce, Czechosłowacji, na Węgrzech i w Rosji blokowiska zamieszkiwane były przez cały przekrój społeczny: od pucybutów do milionerów, chociaż ani jednych ani drugich system komunistyczny nie generował. Skąd więc znamy mroczne, nocne wędrówki między blokami, ucieczki, szwendania się bez celu? Bo życia nie zna, kto nie mieszkał w bloku – chciałoby się powiedzieć, parafrazując znaną piosenkę o marynarce.

I chyba również dlatego tak dobrze czyta się tę książkę. Zło nie musi czaić się w stuletniej kamienicy, nie musi kryć się w piwnicach gotyckiego zamczyska, czy zamieszkiwać angielskiego pałacu z wielkim ogrodem. Wtedy będzie czymś książkowym, literackim, bo przecież wiadomo, że większość ludzi tak nie mieszka. Dopiero między prostopadłościennymi wieżowcami możemy ujrzeć jego moc i poczuć na własnej skórze jego działanie. Bo logicznie myśląc, skoro straszy w średniowiecznym zamku, dlaczego ma nie straszyć na gierkowskim osiedlu?

Łukasz Orbitowski, Święty Wrocław, wyd. Literackie, Kraków 2013, ss. 295.

Biorę udział w wyzwaniu "Polacy nie gęsi".



Czasem zdarza się, że przeszłość łapie za gardło i dusi. Ta dalsza i ta bliższa. Powoduje, że nie możemy zasnąć w nocy i dopiero nad ranem zapadamy w krótki, nerwowy sen, z którego budzimy się jeszcze bardziej niewyspani niż wieczorem. Pojawiają się też duchy, widziadła oraz inne złe poczwary. Dzieje się tak najczęściej w książkach, zwłaszcza tych z kręgu literatury grozy. Myślimy, niczym Makbet, który ujrzał swojego zmarłego, zabitego przez niego przyjaciela, że coś złego zmierza w naszą stronę. Something wicked this way comes, niczym w tytule klasycznej płyty Iced Earth. Przeszłość może mieć oblicze nieznanego epizodu powstańczego z II wojny światowej, albo ubeckich tajemnic zamkniętych w ponurych kazamatach. Może być sekretem księżycowej podróży, albo czymś bliższym, wpadką, o której chce zapomnieć niekochana kobieta.

Pięć opowiadań i pięcioro głównych bohaterów tomu tekstów Orbitowskiego, znanego na rodzimej scenie fantastyki grozy, łączy właśnie przeszłość. I jak to w opowieściach z dreszczykiem bywa, łączy się ona z mniej lub bardziej niesamowitymi wydarzeniami. Trzeba powiedzieć, że od pierwszych słów pierwszego tekstu Popiel Armeńczyk zaczyna się robić ciekawie. Postmodernistycznie połączone motta z Króla Ducha Słowackiego i piosenki Reni Jusis to znamienny znak czasów. Nie ma świętych krów. Słowacki bredzi podobnie jak gwiazdka popu. A może oboje są ważnym wkładem w kulturę. Nie wiem, ale mistyczne wizje naszego wieszcza niespecjalnie mnie przekonują, ale dobrze wyrażają to, co dzieje się w pierwszym opowiadaniu. Co jest nie tylko dla tego tekstu charakterystyczne, to fakt, że Orbitowski, pisarz młody, jeszcze przed czterdziestką, lubi starych narratorów. Niczym główna postać Popiela Armeńczyka, wspominająca tajemnicze wydarzenia z roku 1939, gdy wydawało się jeszcze Polakom, że będą mogli z ojczyzny Fryca przepędzić. Albo jak ojciec narratora tytułowego, chyba najlepszego z całego tomu, opowiadania. I to on, a nie główny opowiadacz, nota bene również niemłody, staje się najważniejszą figurą tekstu. Stary ubek, jedną nogą znajdujący się w grobie to osiedlowy dziadek – kombatant, których z każdym rokiem coraz mniej, walczący z Niemcami w czasie ostatniej wojny, a potem wchodzący, niczym nóż w masło, w tryby nowego systemu. Nadchodzi to tekst o niepogodzeniu się z losem, opowiadanie o życiu w cieniu wyjątkowo podłej przeszłości, a antypatyczna postać byłego ubola potęguje nieprzyjemne wrażenia, których doznajemy podczas lektury.

Orbitowski sprawnie porusza się w gąszczu własnych opowieści, przy czym pisze czujnie, trzymając rzeczywistość za puls, za jaja. Nie od dziś uważam, że to fantaści, traktowani przez mądrali z wydziałów polonistyki, za niedobrych pisarzy, są w tym lepsi niż tak zwani głównonurtowcy. Bo aby pisać dobrą fantastykę, trzeba stać dwiema nogami na ziemi. Taki paradoks, taka sytuacja. Halucynacje i proszki zostawmy przemądrzałym lalusiom w szaliczkach. Kolejnym paradoksem jest fakt, że Orbitowski, którego pióro poznałem najpierw w metalowych zinach, to agnostyk, ale nieatakujący Kościoła katolickiego. Co więcej, w tle jego tekstów widać te budynki i czuć oddech tej instytucji. I można pisać o tym bez podśmiechujek, co również jest przewiną wielu naszych literatów. Po takiego Dehnela nie sięgnę, bo zniesmaczył mnie facet swoimi żarcikami ze Smoleńska. Nie bardzo więc interesuje mnie fakt, co ma do powiedzenia ów elegancik.

Snuje więc Orbitowski swoje narracje, a że fabuła tych tekstów niejednokrotnie jest dziwna, czyta się je więc z zainteresowaniem. I tylko zostaje pytanie, co jest tutaj bardziej wartościowe, umiejętnie kreowana atmosfera niesamowitości i osaczenia, czy obyczajowe wtręty opisywane ze znawstwem i będące rezultatem dobrego nosa. Zgryźliwe komentarze pod kątem zniewieściałego rodu męskiego w Popielu Armeńczyku, smutne konstatacje dotyczące wolnych związków bez zobowiązań w najbardziej psychodelicznym opowiadaniu Strzeż się gwiazd, w dymie się kryj, lub różne złamane i zakłamane typy niczym polonista Wawryk z Cichego domu – to wszystko wynika raczej z celnych obserwacji współczesnego życia, niż z klasyki grozy. Ta amerykańska oparta jest na własnych założeniach, polska niechaj polską pozostanie. Bo gdzie, jak nie w Polsce można spotkać bohaterów tak przeciętnych, bezbarwnych, że aż ciekawych? Kolejny paradoks. Kłania się mały realizm: pijaczkowie Nowakowskiego, neurotycy Iredyńskiego, może jeszcze robociarscy okrutnicy Madeja.

Nawet loty w kosmos, jak w Zatoce Tęczy, owiane są słowiańską melancholią i naszą, a może już rosyjską niedbałością. Tekst ten, jako jedyny, wychodzi poza Ziemię i najmocniej porusza tematykę metafizyczną. Jednak jest ona najsłabszą częścią i tego opowiadania, i całej książki. Jak jest z tym Bogiem? Czy istnieje życie po śmierci? To wszystko pytania ważne i, nie oszukujmy się, odpowiedzi na nie nie zostaną nam udzielone, ale pomysł, jaki wykorzystał Orbitowski, nie przekonuje mnie, chociaż utwór jest interesujący, gdy akcja pozostaje na naszej planecie. Powyżej zaczynają się księżycowe mielizny.

Co więc z tą grozą? Ta czai się w jesiennych lasach, w czasie potyczek i bitew II wojny. W umyśle Popiela Armeńczyka, w szpitalnych korytarzach, w których swoje gabinety mają lekarze o groteskowych nazwiskach. W lesie, gdzie zakrzywia się przestrzeń i skąd nie można uciec. W pociągu, do którego wsiada tajemniczy pasażer, zabity kilka dni temu na szosie. Ale przede wszystkim kryje się ona w zakamarkach umysłu, który boi się śmierci. Ta zaś zbiera swoje żniwo owocnie, podobnie jak jej kuzynka – szaleństwo. Czym są wędrujące domy, martwe anioły, niekończące się puszcze? Wytworem obłędu, a może to one same ten obłęd powodują? Wiemy jedno, to nadchodzi. Czy odważymy się z tym zmierzyć?

Łukasz Orbitowski, Nadchodzi, wyd. Literackie, Kraków 2010, ss. 401.

Biorę udział w wyzwaniu "Polacy nie gęsi".

Królobójstwo zawsze jest traumą. Nawet w przypadku, gdy władca sprawuje swe rządy w iście tyrański sposób. Dyktator Rumunii Nicolae Ceauşescu, nazywany Słońcem Karpat i najgenialniejszym przedstawicielem narodu rumuńskiego, będącego połączeniem żywiołu Daków i Rzymian, został – wraz z małżonką Eleną – zabity po błyskawicznym procesie w pierwszy dzień świąt Bożego Narodzenia 1989 roku. Katharsis nie zostało osiągnięte, wręcz przeciwnie, niczym po mordzie założycielskim burżuazyjnej Francji wieku XVIII, naród został poturbowany i złożywszy w grobie swoje groteskowe małżeństwo Makbetów, zapadł w postkomunistyczny letarg. Trudno o bardziej pesymistyczną diagnozę, ale na przykładzie Rumunii widać całą złożoność i – niestety – fałsz transformacji ustrojowej.

Nie wiem, czy autorka „Bukaresztu” zgodziłaby się z powyższą historiograficzną interpretacją, ale da się ten smutek dziejów wyczytać z kart jej książki. Debiutująca na polu reportażu Małgorzata Rejmer skonstruowała swój tekst z pozornie niepasujących do siebie, drobnych fragmentów, w których przeszłość, ta międzywojenna i komunistyczna, składa się z teraźniejszością w patchworkowy panoptikon. Rumunia jawi się w niej jako kraj okaleczony, dogięty do ziemi, najpierw flirtem z nazistami, a potem kilkudziesięcioma latami komunizmu w najbardziej radykalnej odmianie. Ceauşescu zapatrzył się w Koreę Północną, idąc za jej wzorem, postanowił urządzić Rumunom podobny eksperyment. – Jaka jest różnica między Auschwitz a Rumunią? – pytali mieszkańcy Bukaresztu. – W Auschwitz był gaz – brzmiała prawidłowa odpowiedź. Im okrutniejszy system, tym czarniejszy humor? Może tak, ale autorka próbuje dotknąć charakteru narodowego mieszkańców Rumunii, sięgając głębiej niż do drugiej połowy wieku XX. Fataliści, katastrofiści z tendencją do makabry, których komedie zamiast śmieszyć zmuszają do skrzywienia ust w grymasie niesmaku. Jak widać, nie tylko Skandynawowie kręcą smutne komedie i dramatyczne aż do przegięcia dramaty.

Przeciętnemu zjadaczowi chleba Rumunia kojarzy się z Cyganami i Drakulą. Z tym pierwszym mitem nie zamierzam polemizować, dla w miarę inteligentnego człowieka jasnym jest, że Rom i Rumun to dwie zupełnie inne nacje. O tych pierwszych można posłuchać u Braci Figo Fagot. Natomiast Drakula to nikt inny, jak Vlad Palownik, okrutny hospodar wołoski znany z upodobania do nabijania na pal swoich przeciwników politycznych. Jeśli istnieje coś takiego, jak spójny charakter narodowy poszczególnych nacji, to w przypadku Rumunów da się jego cechy zauważyć właśnie w postaci tego ponurego bohatera historycznego, który zainspirował Brama Stokera do napisania klasycznej powieści gotyckiej o wampirze o diabelskim imieniu. Bo Dracul to w języku rumuńskim diabeł. Grecki drakon to również smok. Nie Eragon, tylko ten z Apokalipsy św. Jana. Współczesna bestia Rumunii to wspomniany już Nicolae Ceauşescu – szewc z Scorniceşti, mało błyskotliwa, przeciętna miernota, która wiedząc, gdzie i jak się przyczaić, przejęła w 1965 pełnię władzy. Jak żył, tak umarł, z rozchlapanym mózgiem pod murem w Târgovişte. I mogła bardzo chcieć Joanna Szczepkowska, mogła dziesięć razy powtarzać, że komunizm się skończył. Ion Iliescu, który objął władzę po krwawym szewcu, również był członkiem Rumuńskiej Partii Robotniczej. I całą rewolucję szlag trafił. To, co ukryło się w ładnych opakowaniach w III RP, w Rumunii leżało na wierzchu.

Smutny to kraj, o którym pisze Małgorzata Rejmer. Smutni ludzie, niczym wraki z przetrąconym kręgosłupem. I jeśli oznaką dżumy są tysiące szczurów wyłażących na ulice miast, w stolicy Rumunii ich miejsce zajmują bezdomne psy. Chude, chore na wściekliznę, niekiedy dokarmiane, nierzadko żyjące w symbiozie z mieszkańcami ponurych, betonowych osiedli, ale częściej niebezpieczne, atakujące przechodniów. Czasem śmiertelnie raniące lub rozszarpujące swoje ofiary. Co symbolizują? Autorka nie odpowie, ja także nie, ale ich widok jest znamienny. Psy w Bukareszcie są wszechobecne, podobnie jak brzydota. Nazywana Paryżem wschodu rumuńska stolica napisana jest chaosem. Chaosem, który składa się z wielu warstw. Chaosem, który niczym palimpsest z odrapaną farbą odsłania przed nami kolejne warstwy, wydawałoby się, że zupełnie zapomniane. Lecz niektórych elementów Bukaresztu nie da się odtworzyć. Na przykład starej dzielnicy Uranos, która została zburzona przez Słońce Karpat po to, aby na jej miejscu wybudować Dom Ludu, budynek administracyjny, o którym mówią, że jego wielkość przewyższa jedynie Pentagon. Z chińskim rozmachem godnym maoistowskiej rewolucji kulturalnej zrównano z ziemią kilkanaście kościołów różnych wyznań, kilka szpitali i całą masę zabytkowych, dziewiętnastowiecznych willi. Było w tym coś azjatyckiego z jednej, a diabelskiego z drugiej strony. Tepesowskiego.

Ten międzywojenny Bukareszt również jest intrygujący. To tygiel, w którym gotuje się nowy człowiek, żelazny Übermensch. Autorka zaledwie sygnalizuje tę tematykę, opisaną dokładniej i bardziej dobitnie przez Dašę Drndić w „Sonnenschein”. Są tu dziarscy chłopcy z Legionu Michała Archanioła i dokonywane przez nich pogromy ludności żydowskiej, w tym jeden najbardziej zwichrowany i chory, w rzeźni. Okrucieństwo w czystej postaci. Jest również, ale już po wojnie, osławione więzienie w Piteşti, o którym także wspomina wymieniona wyżej chorwacka pisarka. Nasze ubeckie katownie wydają się przy nim bardzo mało wyrafinowanymi, wręcz prostackimi miejscami. Dopiero w Rumunii tortury zyskały wyższy poziom wirtuozerii. Czyżby znów budził się duch Vlada Palownika? A może to już Drakul?

I może powie ktoś, że Małgorzata Rejmer napisała książkę jednostronną, w której optymizmu jest niewiele. Może paru czytelników odłoży reportaż autorki na półkę, spodziewając się opisów zabytków czy bardziej zobiektywizowanej narracji. Te obrazki zebrane pod wspólnym tytułem „Bukareszt: Kurz i krew” nie mają usypiać ani nie są łatwą lekturą. One jątrzą i zmuszają do niełatwej refleksji nad nami samymi. W końcu ludzie ludziom gotują taki los, nie piekielne stwory z dantejskiej krainy wyobraźni.

Małgorzata Rejmer, Bukareszt: Kurz i krew, wyd. Czarne, Wołowiec 2013, ss. 269.

Biorę udział w wyzwaniu "Polacy nie gęsi".