Weterani wypinają piersi z medalami, słuchając ze wzruszeniem frontowych opowieści. W prywatnych rozmowach chwalą wojenny geniusz marszałka Żukowa, a co chwilę pada z ich ust mityczna formuła „Za rodinu, za Stalina!”. Niosą się melodie żołnierskich pieśni, leje się strumieniami wódka, z oczu płyną łzy. – Daliśmy łupnia faszystom! – krzyczy pijaniutki już Iwan. – Spieprzali przed nami jak króliki – dodaje Wania i zakąsza krążkiem cebuli. Jeden z nich służył we frontowej kuchni, drugi kręcił się na tyłach Armii Czerwonej, prochu prawie wcale nie wąchając. Lecz to właśnie oni dopisali sobie legendę walecznych i niezwyciężonych pogromców niemieckiego faszyzmu, którzy uratowali pół Europy. Wtem w towarzystwie pojawia się niepozorny staruszek i znienacka wali pięścią w stół. – Panowie, nie tak było! – stwierdza. I tym opowiada ta książka.

Wspomnienia Nikołaja Nikulina powstały już w 1975 roku, 38 lat temu, ale wówczas nie mogłyby się ukazać z wiadomych przyczyn, a i autor miałby z ich powodu nieliche nieprzyjemności. Mit Wielkiej Wojny Ojczyźnianej w komunistycznym Związku Sowieckim był niezwykle silny i jakiekolwiek próby jego podważenia skończyłyby się dla Nikulina wyrokiem skazującym. Nawet dzisiaj niewygodne są w Rosji takie książki, ponieważ pokazują one nihilizm wojny i do absurdu sprowadzają weterańskie gadki o dzielnych żołnierzach Armii Czerwonej, co to szlak bojowy od Leningradu do Berlina przeszli. Owszem, przeszli, ale nie ci, którzy zaczęli ten marsz. Dziewięciu na dziesięciu nie dożyło. A reszta, która, podobnie jak Nikulin, posmakowała wojennej pożogi, niespecjalnie miała ochotę się nią chwalić. Legendy powstawały w głowach tych, którzy siedzieli w wygodnych ziemiankach, albo umieli się urządzić gdzieś w bezpiecznych pieleszach ariergardy. Inni leczyli psychiczne i fizyczne kalectwo, popadając w pijaństwo, albo próbując wyprzeć z pamięci traumatyczne przeżycia. Nie myśleli o pisaniu książek.

„Sołdat” to książka ważna i w pewien sposób pionierska. Znane są naturalnie pozycje Piaseckiego, chociażby „Zapiski oficera Armii Czerwonej”, ale to jednak beletrystyka. Znamy również relacje historyków, które demitologizowały działania ZSRS w czasie II wojny światowej, i już dawno wiemy wiele na temat gwałtów i grabieży, których dokonywali żołnierze sowieccy w czasie tak zwanego wyzwolenia. Ale czym innym są wspomnienia jednostki, która przeszła cały szlak bojowy i dotrwała w niemalże cudowny sposób aż do Berlina. Pod koniec książki Nikulin przytacza relację ze spotkania z pewnym dowódcą dywizji artylerii, który w 1943 wysłał jego i cały oddział na pole minowe w celu zabrania stamtąd  działa przeciwpiechotnego. Wówczas autor, jako jedyny z kilkunastoosobowej grupy, przeżył, odniósłszy jedynie powierzchowne rany. Były dowódca, nie mogąc uwierzyć, że ktokolwiek z tamtego oddziału został przy życiu, oskarżył Nikulina o kłamstwo. Takich historii jest w „Sołdacie” więcej. Cudownych ocaleń, zranień i pobytów w szpitalach frontowych. Więcej jest jednak opisów bezmyślnego okrucieństwa i głupoty dowodzących. Standardowym działaniem w czasie działań wojennych stało się wysyłanie tysięcy ludzi na zatracenie, tylko po to, aby zalać atakujących Niemców morzem ciał. Tego typu decyzje zapadały w cieple ziemianek, albo w sztabach, gdzie lał się spirytus i harcowały półnagie dziwki. Obraz dowódców, który rysuje Nikulin, jest cyniczny i pozbawiony złudzeń. Żołnierze to nawóz, który zwierzchnictwo sypie w żyzną glebę. Nie ma tu romantyzmu i męskiej przygody oficjalnych wspomnień frontowych, które autor nazywa w jednoznaczny sposób: kłamstwo.

Co widział „uczciwy pisarz” Simonow? Przepłynął się łodzią podwodną, poszedł do ataku raz z piechotą, raz ze zwiadowcami, popatrzył na przygotowanie artyleryjskie – i już „wszystko zobaczył”, i „wszystkiego doświadczył”! Pisał wzniośle, a wszystko to upiększone łgarstwo.

Wojna przygodą nie jest, a na pewno nie kształtuje charakterów. Jakkolwiek nie zabrzmiałoby to banalnie, zdaniem autora jest ona piekłem. Co chwila pojawiają się w „Sołdacie” opisy zmasakrowanych trupów, zwisających z gałęzi, rozczłonkowanych na polach, czy używanych jako podkłady kolejowe. Obrazy te, zamiast wykuwać męstwo, epatują frenetycznym okrucieństwem rodem z obrazów Hieronima Boscha, czy plastynatów Gunthera von Hagensa. Autor, jako historyk sztuki, po wojnie pracujący w leningradzkim Ermitażu, był wyjątkowo wyczulony na obraz, i plastyczność jego opisów jest dodatkowym atutem snutych przez niego wspomnień.

Pojawia się jednak w pewnym momencie pytanie: wierzyć do końca Nikulinowi, czy pozostać nieufnym w jego wersję wydarzeń? Szczególnie wówczas, gdy weteran opisuje działania nierozerwalnie związane z „wyzwalaniem” terenów pruskich. Nie szczędzi on opisów gwałtów, które na tych terenach  groziły wielu niemieckim czy pruskim kobietom. Ale sam pisze, że się do nich nie przyłączał. Na ile to prawda, a na ile chęć zamaskowania niewygodnej prawdy, nie będzie nam dane ocenić. Jedno jest pewne, zdarzały się w morzu podłości ludzkiej jednostki, które postępowały w sposób etyczny. Nikulin wspomina nawet o kilku niemieckich kobietach, które uratował od ponurego losu. Dać wiarę, czy nie? Może nie ma podstaw do tego, aby nie wierzyć? W końcu historia to nie gra o sumie zerowej, w której istnieją tylko źli i dobrzy.

Nikulin, opisując swoją armię, popada nieraz w idealizm. Pisze on, że żołnierze sowieccy dopiero po wkroczeniu Niemców stali się bezlitośni i podobnie, jak najeźdźcy z zachodu, bestialscy oraz okrutni. Nie wybiela on zbrodni, których dokonywali jego rodacy na terenach podbijanych, tak zwanych wyzwalanych. Potępia je z całą mocą i jednoznacznie nazywa złem. Ale nie widzi, lub nie chce widzieć tego, że nic takiego jak Wielka Wojna Ojczyźniana nie miało miejsca. Działania wojenne ZSRS były częścią II wojny światowej, Związek Sowiecki, obok III Rzeszy, był głównym agresorem tego konfliktu, a działania radzieckich sołdatów na terenach zagrabionych II Rzeczpospolitej nie przypominały czynów anielskich. To jednak typowa rosyjska narracja tamtych czasów. Na szczęście Nikulin nie przemilcza reszty. Piętnuje dowódców, rzucających na rzeź swoich żołnierzy. Odziera wojnę z niepotrzebnego sentymentalizmu i rozprawia się z mitem dzielnego weterana, dowodząc, że piersi do medali najczęściej wypinali cwaniacy, wiedzący, jak się ustawić, aby przeżyć wojnę w cieple i z pełnym żołądkiem.

Nikołaj Nikulin, Sołdat, tłum. A. Knyt, wyd. Carta Blanca, Warszawa 2013, ss. 319.

Co to znaczy nazistowski obóz pracy? Kim byli tajemniczy naziści? Czyżby przybyszami z obcej planety? Trzeba przyznać, że Niemcy wzorowo wykonali robotę, która oddzieliła ewidentną winę ich narodu od działań nazistów, którzy zostali przysłowiowym czarnym ludem II wojny. A Niemcy to biedni wypędzeni. Fakt, że w większości głosowali na NSDAP, jakoś ucieka w pomroce dziejów. Z drugiej strony mówi się o polskich obozach zagłady, bo przecież znajdowały się one na terenach Polski. Budowali je nie Niemcy, tylko naziści. Sprytnie sobie to wszystko wykoncypowano.

Książka Christophera Browninga „Pamięć przetrwania” wpisuje się w taką ponowoczesną narrację dotyczącą wydarzeń lat 1939 – 45. Pojawiają się w niej, rzecz jasna, Niemcy, ale dla przeciwwagi mamy wspomnianą Armię Krajową, która dla amerykańskiego historyka jest organizacją nacjonalistyczną i ma na swoim koncie rasowe zbrodnie na Żydach. Pokłosie Grossa. Pojawiają się w „Pamięci przetrwania” również czarne charaktery z NSZ, dla przeciwwagi również z AL. A Polacy są różni, z czym nie da rady się nie zgodzić. Bo przecież prezentowali oni bardzo odmienne od siebie postawy, co nie znaczy, że wszystkie domniemane akty agresji kierowane przeciwko przedstawicielom narodu mojżeszowego były prawdą. Weźmy „Malowanego ptaka” Kosińskiego i jego bezlitosną demitologizację, której dokonała w doskonały sposób Joanna Siedlecka w swoim „Czarnym ptasiorze”. Sporo gromów spadło na jej głowę, a obecnie panteon dyżurnych autorytetów moralnych oskarżających tych, co antysemityzm z mlekiem matki wyssali, do Kosińskiego odwołuje się nader rzadko..

Pozycja Browninga jest jednak interesująca z innych przyczyn. Mianowicie, stanowi ona monografię jednego obozu pracy, znajdującego się w Wierzbniku na Kielecczyźnie. Autor metodycznie, w chronologiczny sposób, przedstawia dzieje wierzbnickiej społeczności Żydów, przywołując impresje sprzed wojny, a potem rysując powolne narastanie grozy, która zaczęła się wraz z wybuchem wojny. Historyk opisuje dzielenie się społeczności ze względu na działania Niemców, powstawanie Judenratu, formowanie się policji żydowskiej, której członkowie mogli odroczyć sobie wyrok śmierci w obozie. Jednak los ich dopadł, zostali najprawdopodobniej zabici w transporcie do Birkenau. Getto wierzbnickie było specyficzne, ponieważ nie posiadało muru, co było dużym ułatwieniem dla hipotetycznych uciekinierów. Ponadto, w zamian za kosztowności, ukraińscy strażnicy wypuszczali czasem więźniów do miasteczka, aby ci mogli zakraść się do własnych domów, które zostawili po aresztowaniu, i przynieść z nich ukryte precjoza.

Potem mamy opis stosunków panujących w obozie, co nie jest żadnym novum w literaturze dotyczącej tego tematu. Jednak wierzbnicki lager, w odróżnieniu od analogicznego w Birkenau, nie był obozem śmierci, ale obozem pracy. I w związku z tym faktem Żydzi, zwłaszcza ci pracujący w tartaku, mieli nieco lepsze warunki niż w Sobiborze czy Majdanku. Ale nie oszczędza autor również opisów chorób, szczególnie tyfusu, życia seksualnego, gwałtów, oszustw i codziennego kombinowania. Wychodzą różnice między bogatymi a biednymi, w takiej strukturze są one nakreślone jeszcze mocniejszą linią. Ci ostatni mieli najmniejsze szanse na przeżycie. W warunkach ekstremalnych wychodzi ludzka podłość, albo szlachetność. Niestety, z narracji Browninga wynika, że ta pierwsza występuje częściej. Świat w miniaturze – obóz pracy.

Bohaterem zbiorowym książki amerykańskiego badacza jest jednak pamięć. Ta zbiorowa i ta indywidualna. Pisze autor, że po latach wspomnienia ulegają wykrzywieniu, co pokazuje doskonale sytuacja pewnej domniemanej egzekucji, która opisana zostaje z perspektywy kilkunastu świadków. Punktem wspólnym jest pewien moment, w którym młoda dziewczyna, doprowadzona do ostateczności, atakuje niemieckiego żołdaka. Potem nie zgadza się nic. Co uderza najbardziej to fakt, że każdy z rozmówców przekonująco udowadnia, że jego percepcja jest słuszna. Posłuchawszy wyizolowanej opowieści, bylibyśmy w stanie uwierzyć na słowo, bo przecież indagowana jest tutaj ofiara. Przyzwyczajono nas do tego, że świadek makabrycznych wydarzeń ma rację i przez szacunek dla jego wspomnień nie powinniśmy ich podważać. Browning nie podważa niczego. Niczym chłodny analityk zestawia te kilkanaście zeznań, czym udowadnia, że pamięć ludzka, zwłaszcza narażona na skrajne emocje i skrajne przeżycia, ulega odkształceniom. Dla historyka nie powinna być ona ostateczną instancją.

W świetle tych wniosków, do których dochodzi również Browning, dziwić musi fakt, że w przypadku prawdziwie lub domniemanie złych stosunków polsko – żydowskich przed wojną autor pozostaje jednak bezkrytyczny. Dopuszcza myśl, że makabryczna sytuacja z młodą Żydówką i jej niemieckimi oprawcami może mieć kilkanaście wersji, a z drugiej strony nie bierze pod uwagę faktu, że negatywne wspomnienia związane z Holokaustem nakładają się na te przedwojenne. Nie twierdzę, że wszystko układało się idealnie. Daleki jestem od idealizowania moich rodaków, wiedząc, że postawy, jakie prezentowali, były bardzo różne. Jednak przedstawiając sytuację w tak jednoznaczny sposób, kłamiąc na dodatek o rzekomym nacjonalizmie AK, można coś zgubić i wpisać się w Grossowską wizję rzeczywistości. Łatwy do zamazania jest fakt istnienia tych postaw heroicznych, o których opowiada między innymi film Gołębiewskiego i Pawlickiego „Rodzina Kowalskich”. Za ukrywanie Żydów w Polsce można było stracić życie i o tym zdają się nie pamiętać krytycy zachowań naszych rodaków w czasie okupacji. Wystarczy zajrzeć na witrynę instytutu Yad Vashem, by zobaczyć, jaka nacja najliczniej w czasie okupacji ratowała przedstawicieli narodu żydowskiego.

Gdy odsiejemy te ewidentne uproszczenia i subiektywizmy, książka Browninga zyska na wartości. Po pierwsze dlatego, że jest ona monograficznym przedstawieniem pewnego mikrokosmosu, na którym można w doskonały sposób uzmysłowić sobie tragedię, jaka była udziałem Żydów w latach 1939 – 1945. Po drugie, autor nie mitologizuje swoich bohaterów. Pokazuje różne postawy, szlachetność i małość, a najczęściej biologiczną chęć przetrwania. Po trzecie, zadaje pytanie o sprawiedliwość, odwołując się do powojennych procesów, w których sądzeni byli zbrodniarze odpowiedzialni za ponury los mieszkańców Wierzbnika. A Temida w tym przypadku była bardzo wybiórcza.

Christopher R. Browning, Pamięć przetrwania: Nazistowski obóz pracy oczami więźniów, tłum. H. Pustuła - Lewicka, wyd. Czarne, Wołowiec 2012, ss. 463.


Kolonializm nie ma obecnie dobrej prasy. Jednak na przełomie wieku XIX i XX był opisywany niczym cudowne panaceum na niedole Afryki. Biedne Murzynki musiały dostać przysłowiowe paciorki od białego pana. Biały pan pilnował, aby nikt nie handlował niewolnikami. Biały pan inwestował zagraniczny kapitał i obsadzał urzędy swoimi ludźmi. Na końcu biały pan wyprowadzał z podbitego kraju gotówkę. Czy nie tak działa Eurokołchoz w stosunku do krajów Europy Środkowo – Wschodniej? To już refleksje niedotyczące książki Hochschilda, ale ciekaw jestem, jaka historiografia dotycząca naszego rejonu kontynentu będzie dominować w przyszłym dyskursie naukowym. My się tego nie dowiemy, ale przykład Kongo Belgijskiego pokazuje, że to, co było uznawane za niesienie kaganka postępu, po latach okazuje się zwykłym szwindlem.

Wszyscy znamy „Jądro ciemności” i opisaną w niej historię Kurtza, szalonego kolonizatora, biznesmena, który wyprowadzał z Afryki kość słoniową, aż w końcu uwierzył w to, że jest bogiem dla czarnego luda. Ten Conradowski psychopata, niewątpliwie niezwykle inteligentny, ale równie okrutny, miał swojego protoplastę. Nazywał się Leon Rom i podobnie, jak jego literacki naśladowca, „ozdabiał” swoją posiadłość uciętymi głowami nieposłusznych autochtonów. Był również, niczym Kurtz, wrażliwym intelektualistą, malował pejzaże, kolekcjonował motyle, napisał nawet książkę. Intelektualiści, mówiąc nawiasem, to ciekawa kasta. Zawsze fascynowali się oni dawaniem w mordę, jednostkowym, jak i systemowym praniem po pysku. A takie pranie – mówiąc eufemistycznie – urządzali Kongijczykom ich biali, starsi i cywilizacyjnie wyżej stojący, bracia z Europy. Notabene, z Brukseli. W wyniku ich działań mogło zginąć nawet pięć milionów tubylców. Czyżby ludobójstwo? A dlaczego? – zdziwi się jakiś pięknoduch ze stolicy Belgii, z wysokości swojego siedzenia w holenderskim rowerze i popedałuje dalej, myśląc, iż przecież w szkole uczono go, że ten termin zarezerwowany jest dla zupełnie innego narodu.

Sporo budynków znajdujących się w centrum Brukseli, wśród których znajduje się chociażby monumentalny Łuk Pięćdziesięciolecia, nie powstałoby, gdyby nie rabunkowa polityka króla Leopolda II – głównego bohatera tego historycznego reportażu. Zapóźnienie cywilizacyjne krajów dawnych demoludów w stosunku do państw Zachodu to nie tylko kwestia pięćdziesięciu lat rządów komunistów, nieumiejętnie kierujących gospodarką. Powód leży również w kolonializmie, który polegał na tym – najkrócej mówiąc – aby jak najmniej zainwestować, a jak najwięcej ukraść. A czarny lud wszystko kupi, bo jest przecież naiwny. Przypominam, to działo się jeszcze przed Leninem, Stalinem i Hitlerem.

Działania Leopolda – króla Belgów – jako żywo przypominały dzisiejsze akcje humanitarne, poparte dziesiątkami sympozjów i kongresów. Władca, chcąc posiadać swoją kolonię, bo przecież Kongo Belgijskie pozostawało własnością brukselskiego rządcy, musiał zamydlić oczy swoim współczesnym i wysłać tam ludzi w jakimś szlachetnym celu. Cel się pojawił od razu. Byli nim arabscy handlarze niewolników. Oświeceni kolonizatorzy wyprawiali się więc do jądra ciemności po to, aby z nimi walczyć. Tak przyjął to papier i tak przyjęły to kongresy. Leopold zaplanował stworzenie konfederacji wolnych republik murzyńskich, których prezydent zamieszkiwałby na Starym Kontynencie i z niego rządził tą niezwykle humanitarną misją. A faktem jest, że żadnych arabskich handlarzy niewolników nie zamierzano karać. Chodziło o to, co zwykle. O rabunkową gospodarkę, aby żyło się lepiej. O zabicie paru opornych, o pokazanie władzy absolutnej wobec tubylców.

Perkal i paciorki? Oczywiście. Pieniędzy za zdobywaną kość słoniową oraz kauczuk mieszkańcy Kongo nie ujrzeli w ogóle, ale za to europejski pan wprowadził im nową walutę – drut miedziany. Stał się on oficjalnym środkiem płatniczym i głównym pieniądzem kraju. A jeżeli ktoś się buntował wobec tej światłej polityki, zawsze mógł skorzystać z łaski bycia ukaranym. Chłosta za pomocą chicotte, bata zrobionego z wysuszonej skóry hipopotama, była częstą karą, którą piętnowano nieposłusznych. Chociażby tych, którzy mieli czelność zaśmiać się w obecności białego. Ponad dwadzieścia pięć uderzeń powodowało utratę przytomności, od setki mógł nastąpić zgon.

Hochshild, unikając taniego moralizatorstwa, ukazuje niezwykle plastyczny i mroczny obraz końca wieku XIX – belle epoque. Europejska wersja tej pięknej epoki była okresem bez wojen i z ustabilizowanym życiem politycznym, afrykańska była czasem świszczącego bata - chicotte. Ukazuje amerykański autor psychopatyczną i narcystyczną osobowość króla Belgów, Leopolda II. Władca ten owinął sobie wokół palca dużą część ówczesnej Europy tak, że ta jadła mu z ręki, wierząc w jego kłamstwa. Są w „Duchu króla Leopolda” również pozytywni bohaterowie. Tacy jak Edmund Dene Morel i sir Roger Casement. Dzięki ich uporowi świat powoli dowiadywał się prawdy na temat radosnej twórczości Europejczyków w Kongu. O tym, ile warta jest ich męska przygoda, przez którą miliony ludzi poszły do piachu. Natomiast happy endu tutaj nie ma. Ostatni rozdział książki nosi tytuł „Wielkie zapominanie” i rozpoczyna się pewnym porównaniem. Z jednej strony mamy Muzeum Rewolucji w Moskwie, zmienione po pierestrojce (jednak można!), z drugiej Królewskie Muzeum Historii Afryki Środkowej, w którym nie znajdziemy żadnej wzmianki o prawdziwym celu misji Leopolda. Bo przedstawienie musi trwać.

Adam Hochschild, Duch króla Leopolda: Opowieść o chciwości, terrorze i bohaterstwie w kolonialnej Afryce, tłum. P. Tarczyński, Świat Książki, Warszawa 2012.


Miłość tyrana. Łatwo się jej pozbawić, niczym Senator Nowosilcow w swoim śnie. Im człowiek wyżej na szczeblach władzy, tym bardziej musi uważać, bo pańska łaska na pstrym koniu jeździ. Tym bardziej, gdy jest to koń północnokoreański. Kim Yong doznał wielu względów. Pracował w Agencji Bezpieczeństwa Narodowego Korei Północnej jako wysoko postawiony oficer. Jednak przeszłość, którą człowiek ten chciał ukryć przed władzami, znalazła go i w kilku chwilach zdegradowała, powodując uwięzienie w obozie pracy, a de facto śmiertelnym łagrze, z którego nie było możliwości ucieczki. Determinacja Kim Yonga spowodowała fakt, że niemożliwe stało się osiągalne. I o tym jest ta książka.

Dzieciństwo spędzone w zastępczej rodzinie, nauka w Szkole Rewolucyjnej, krwawe bójki między rówieśnikami – autor spędził w najwcześniejszych latach swojego życia szczęśliwe dni, które mimo swojego dramatyzmu były niczym w stosunku do tego, co wycierpiał później. Prawdziwa matka Kima umieściła go w sierocińcu, gdy syn skończył trzy lata. Niebezpiecznym byłby fakt, gdyby wychowywał się on z nią, gdyż jej męża po wojnie koreańskiej stracono jako szpiega. A to jeden z najpoważniejszych zarzutów, które może w państwie totalitarnym usłyszeć jego obywatel. Ludzie, wśród których dorastał Kim Yong, byli beneficjentami systemu, osobami majętnymi i żyjącymi wśród bogatej warstwy społecznej. To przybrana matka wydobyła z domu dziecka młodego Koreańczyka.

Cała młodość bohatera to pięcie się po drabinie socjalnej. Życie w bogatej, odizolowanej dzielnicy Phenianu, nauka w elitarnej szkole, naturalnie indoktrynacja będąca ordynarnym praniem mózgu. Autor wspomina swoją pierwszą wizytę w pewnym muzeum. To w takich placówkach kultywowano zakłamaną wersję wojny koreańskiej i to właśnie tam uczono się nienawiści do Amerykanów. Nienawiści większej niż ta, którą egzorcysta darzy szatana. „Amerykanie to nasi arcywrogowie” – głosiło jedno z haseł umieszczonych w placówce. I aby stworzyć manipulatorski kontrapunkt, odwołano się do paternalistycznej legendy Kim Ir Sena. Ojciec narodu, wielki wódz uratował Koreańczyków i otoczył ich miłością. Z nim żaden imperialista nie będzie groźny i nie spali więcej żadnego koreańskiego dziecka. I pomyśleć, że większość mieszkańców tego kraju wciąż jeszcze tak myśli!

Potem pierwsza praca, rozwijanie pasji sportowej i ślub. Mariaż z Y. (imienia z pewnością nie wolno było autorowi ujawnić), absolwentką szkoły wojskowej, tak samo mocno wierzącą w ideały dżucze (samowystarczalności gospodarczej będącej oficjalną wykładnią północnokoreańskiego podejścia do ekonomii) i Wielkiego Wodza, jak autor. Potem dzieci, cementujące związek Bezpieczeństwo w piekle, życie w odgrodzonej enklawie, poza którą narastają problemy rynkowe. Jako funkcjonariusz Agencji, Kim Yong miał stały dostęp do dóbr deficytowych, których nie mieli zwykli mieszkańcy kraju. Na szczytach władzy panował kapitalizm, co nie powinno dziwić nikogo, kto zna realia geopolityczne powojennego świata. Władza, aby zdobywać niedostępne dla społeczeństwa dobra, handlowała miedzy innymi z Japonią.

Nawet lata 90., które były okresem wielkiego głodu, uratowały rządzących oraz ich popleczników przed klęską. Natomiast nie mogły ich uchronić przed informacjami. Chociażby tymi o kanibalizmie. Kim Yong wspomina przypadek człowieka, który wykopywał zwłoki z cmentarza i marynował je w ogromnych słojach. Pisze o staruszce, która oszalała z głodu i ugotowała we wrzątku głowę swojej wnuczki. Te przerażające historie to jednak zapowiedź piekła, którego za chwilę doświadczy autor, gdy wypadnie z łaski Wielkiego Wodza. Sam za kilkanaście miesięcy zje w obozie surowego szczura. Jak powie – mięso będzie smakowało niczym miód.

Prawda zaczęła wychodzić na jaw. Faktyczne pochodzenie Kima stało się kamieniem, który ściągnął go w dół, z miejsca, w którym czuł się absolutnie bezpiecznie, do obozu śmierci. Normą były tortury, klasyka totalitarnego więzienia. Normą – wielogodzinne przesłuchania, coś, czego doświadczyli penitencjariusze chyba wszystkich zakładów odosobnienia na całym świecie, zwłaszcza tych umieszczonych w państwach totalitarnych. Przez wiele lat takie miejsca, w których przebywał autor, pozostawały owiane tajemnicą. Nikt nie zdawał sobie sprawy z istnienia Obozu Numer 14 Kaechon, czy Obozu Numer 18 Bukchang. To między innymi dzięki technice satelitarnej świat dowiedział się o tych azjatyckich łagrach. Nie tylko praca i brak pożywienia wykańczały więźniów. Kazano im krytykować na piśmie samych siebie oraz innych osadzonych, i to cztery razy w tygodniu.

Relacja Kim Yonga jest unikatowa. Autor opisywanej historii widział Koreę z dwóch stron. Jako aparatczyk, żyjący z dala od problemów, w sztucznym świecie, obracający się wśród podobnych mu ludzi. Ale później stał się pariasem, wyrzutkiem społecznym, ponieważ wyszło na jaw jego prawdziwe pochodzenie. Stał się wrogiem ludu, najgorszym elementem, który należało zutylizować, niszcząc go poprzez katorżniczą pracę w kopalni, przez absurdalne zabiegi samokrytyki oraz głodowe racje żywnościowe. Jest w tej książce jednak pewien – co prawda trudny – optymizm. Determinacja i opór mogą dokonać niemożliwego. Jednak wydaje się, że bez drugiego czynnika, jakim jest szczęście, albo Opatrzność (autor zaczął wierzyć w Boga), nie udałoby się Yongowi wydostać poza druty i uciec z niegdyś kochanego, a teraz znienawidzonego państwa.

Kim Yong, Długa droga do domu: Wspomnienia uciekiniera z północnokoreańskiego piekła, tłum. U. Markiewicz, Świat Książki, Warszawa 2012, ss. 239.

Gerard Depardieu kocha Rosję. Daniel Olbrychski kocha Rosję. Mariusz Wilk kocha Rosję. Wszyscy kochają Rosję, aż się leje krew. To tylko parafraza „Pokoju i krwi” Dezertera, ale dobrze tłumaczy ona stosunek, jaki do Rosji przejawiają wszyscy pożyteczni idioci rozprawiający o rosyjskiej demokracji, o przewodnictwie Rusi w peletonie Słowiańszczyzny, o czystych rękach Putina i samych Rosjanach – szlachetnych dzikusach Rousseau, którzy kochają na zabój, jak to określił aktor Piotr Gąssowski. A Robert Mazurek, dziennikarz, powiedział niedawno, że od dziennikarzy głupsi są tylko aktorzy.

O największym państwie świata napisano ostatnio sporo książek. Pożytecznych i ciekawych, jak trzy pozycje Jacka Hugo – Badera, albo głupich i płytkich jak „Ruski ekstrem” Borisa Reitschustera. Jednak wydaje mi się, że nawet te dobre książki niekoniecznie odkrywają przed czytelnikiem to, co zwiemy rosyjską duszą, a w każdym razie nie robią tego tak dobitnie, jak uczynił to Wojciech Grzelak. Nasz stosunek do Rosji można określić mianem ambiwalentnego. Z jednej strony patrzymy na naszego wschodniego sąsiada jak na barbarzyńcę, który pije na umór. Z drugiej fascynujemy się kulturą i słowiańską melancholią tego narodu. A Grzelak mówi stop i twierdzi, że nie ma się czym fascynować. Wykształcenie historyczne Rosjan pozostawia wiele do życzenia nawet przy porównaniu do jego analogicznego poziomu w naszym kraju. Mieszkańcy Federacji, a na pewno ich zdecydowana większość, żyją w micie Wielkiej Wojny Ojczyźnianej, rozpad ZSRS uznają za klęskę ich cywilizacji, a do Polski i innych krajów byłej demokracji ludowej żywią pretensje, że te odrzuciły karmiącą rękę Matuszki Rosji.

Wojciech Grzelak, piszący niezwykle ciekawe felietony do „Najwyższego Czasu”, niegdyś zrezygnował z osiedlenia się na stałe w Federacji Rosyjskiej, a jak wielu z nas, przeżywał okres fascynacji tym – przyznać trzeba to uczciwie – ciekawym krajem. Jednak okazał się on ciekawy z pewnego dystansu, a w sytuacji stałego pobytu ta ciekawość zmieniłaby się pewnie w piekielną niedogodność. Bo Rosjanie to inna planeta, co potwierdzają fakty zebrane w książce Grzelaka. Składa się ona z kilkudziesięciu tekstów, które są i reportażami i felietonami, i oboma naraz. Autor, co podaje informacja na okładce, dzieli miejsce zamieszkania między Beskidy i leżący na Syberii, tuż przy granicy z Kazachstanem, Ałtaj. Walor tych opowieści bierze się z przeżycia faktów, z bliskiego kontaktu autora z opisywanymi ludźmi, z setkami litrów wypitej wódki i tysiącami kilometrów przejechanych tras.

„Rosja bez złudzeń” to nie jest więc książka z cyklu „Jak spędziłem najdziksze dwa tygodnie mojego życia w Rosji”, albo „Jak studenciaki pojechały Koleją Transsyberyjską”. A fakty, które w niej się pojawiają, po pierwsze, mogą skutecznie osłabić miłość do Federacji, po drugie zaś, dotyczą przeróżnej tematyki. Autor, jako pracownik naukowy, styka się między innymi ze studentami polskiego pochodzenia, potomkami zesłańców, którzy chcieliby kontynuować naukę w Polsce. Niestety, obserwacje Grzelaka nie napawają optymizmem. Rzeczpospolita Polska bardzo często utrudnia tak prozaiczne sprawy jak integracja polonii z macierzą. Albo Katyń. Ta, pisana jeszcze przed katastrofą smoleńską, książka nie pozostawia złudzeń również w tej kwestii. W najlepszym przypadku rzeź polskich oficerów w czasie II wojny światowej to dla Rosjan takie samo wydarzenie jak każde inne. Najczęściej jednak zupełnie nieznane. Przecież wojna rozpoczęła się w roku 1941!

Kolejna sprawa. Rządy Putina i tak zwana demokracja. Autor widzi, że rządy demosu i praktyka Rosji to zupełnie dwie inne sprawy. Pokazuje również, jak mieszkańcy Ałtaju (i całego imperium) wcale tej demokracji nie potrzebują. Car na ziemi, Bóg na niebie. Chociaż z tym drugim też za wesoło nie jest. Mówi się ostatnio sporo o odrodzeniu się prawosławia w Federacji. To tylko rzekomy renesans. W rzeczywistości Rosjanie wierzą najczęściej w gusła, zabobony i chińskie horoskopy.

Stosunek Rosjan do innych to przedziwna mieszanka kompleksów i manii wielkości. Mieszkańcy Rosji to potomkowie pogromców faszyzmu (faszysta to jedno z gorszych wyzwisk), ale i nieudacznicy, którzy korzą się przed władzą. Doskonale pokazuje to Grzelak na przykładzie milicji drogowej, której boją się wszyscy miejscowi kierowcy. Milicjanci z kolei lękają się prokuratora. Wracając z Polski, Rosjanie są pod wrażeniem naszej obsługi w sklepach, uprzejmych przechodniów i kierowców, przestronnych hal hipermarketów, ale zaraz po przekroczeniu granicy wyłazi z nich zawiść. Twierdzą wtedy, że i tak u nich jest lepiej, bo „naszo”.

Nie brakuje w „Rosji bez złudzeń” absurdu. Ale nie jest to taki, po studencku wykładany absurd w stylu „Pośmiejmy się z >>Misia<<”, albo „Powspominajmy PRL, chociaż go nie pamiętamy, tak wesoło się żyło”. Ten absurd to nieodłączna cecha rosyjskiej rzeczywistości i nie ma on niczego wspólnego ze śmiesznością. Dowodem może być sposób tankowania na tamtejszych stacjach benzynowych. Najpierw się płaci, deklarując, ile litrów paliwa potrzebujemy. Potem się wlewa, a gdy okaże się, że bak jest pełny, a my zapłaciliśmy za więcej, nikogo to nie obchodzi. Albo kwestia dróg. Dziury w nich to aksjomat. Kolej Transsyberyjska? Żadna romantyczna przygoda, tylko kilka dni nudnej podróży w śmierdzących wagonach z ludźmi dojrzewającymi niczym sery, jak obrazowo określił Grzelak indywidua zalegające w kuszetkach bez mycia (bo niby jak?). A okna w wagonach się nie otwierają, bo zaspawane. Czyta się tę książkę niczym relację z Marsa, co byłoby całkiem zabawne, gdyby nie jeden drobny szkopuł. Ten Mars leży już za naszą północną granicą i niezbyt nas lubi. W końcu kurica nie ptica...

Wojciech Grzelak, Rosja bez złudzeń: uroki demokracji suwerennej, Wyd. 3S Media, Seria Biblioteka Wolności, Warszawa 2008, ss. 302.

Biorę udział w wyzwaniu "Polacy nie gęsi".


Orwell, Huxley i Zamiatin mogliby być dumni. Chociaż każdy z nich cieszyłby się, gdyby jego pomysł pozostał na kartach powieści. Ludzie muszą jednak spróbować w praktyce każdej utopii. Począwszy od Platońskiego Państwa , skończywszy na pomysłach ideologów genderowych, pokusa tworzenia raju na ziemi wciąż jest w historii obecna. Domeną zaś artystów jest opisywanie tego stanu rzeczy. Do takich twórców należała w latach 80. rzeszowska grupa 1984, prowadzona przez Piotra Mizernego Liszcza. Zresztą kapela gra i dzisiaj. Jednak to, co stworzyła na swoim debiucie, pozostaje jej najlepszą propozycją.


Specjalny rodzaj kontrastu, debiut wydany prawie 20 lat po nagraniu i po kolejnych dwóch albumach? Można i tak. Historia mówi, że materiał nagrany przez zespół w roku 1987 zaginął i do dzisiaj go nie odnaleziono. Zostały jedynie kopie, z których odtworzono album, który, aby rzecz skomplikować, został wyprzedany i jest dzisiaj kompletnie niedostępny. Wróćmy jednak do antyutopii. Podobno nazwa zespołu nie ma nic wspólnego z Orwellowską wizją, ale o tekstach nie możemy już tego powiedzieć. Są one jak kronika ponurej egzystencji w peerelowskiej rzeczywistości zasnutej przemysłowymi dymami i zaludnionej wychudzonymi, brzydkimi postaciami, przemykającymi pod murami robotniczych kamienic. Kto pamięta lata 80., ten wie.

Rok 1986 to wybuch elektrowni atomowej w Czarnobylu. Początek końca marzeń o wielkim atomie i pokojowym wymiarze energii jądrowej. To gorzki smak płynu lugola i pierwszomajowe spędy, na które musiały iść dzieci, jeśli nie chciały mieć obniżonego sprawowania. Katastroficzne wizje były nie w smak radzieckim i polskim aparatczykom partyjnym. Trzeba było maszerować, aby udowodnić, że człowiek sowiecki jest w stanie wytrzymać wszystko. Co tam promieniowanie, jego - jak duszy - nie widać. Skoro władza nie widziała problemu, jak obywatel przez tę władzę hodowany miał sobie cokolwiek roić?

Atomowe lalki, dzieci słońca, dzieci czarnej wrony
Atomowe lalki, dzieci nocy, dzieci ciężkiej wody.

Świat realnego socjalizmu nie pozostawia na Specjalnym rodzaju kontrastu żadnych złudzeń. To miejsce, w którym wszyscy na komendę wykonują ćwiczenia gimnastyczne, klaszczą i śmieją się na rozkaz. To miejsce, w którym mieszkańcy odżywiani są dożylnie tą samą krwią z cieplarni. W którym żyje się, aby świętować urodzaj na pseudo-patriotycznych dożynkach. Wszyscy tutaj są dziećmi ciężkiej wody - wysoce toksycznego produktu potrzebnego przy produkcji broni atomowej. Czarna wrona to z kolei aluzja do Wojskowej Rady Ocalenia Narodowego, antykonstytucyjnego ciała powołanego przez Jaruzelskiego w stanie wojennym.

Pod pomnikiem głuchoniemych z megafonów ulatują barwne ptaki
Defilada jak modlitwa, niewidomi klęczą przed lustrami.

Czy potrzeba jeszcze bardziej dobitnej metafory, aby ukazać sytuację pojedynczego człowieka ujętego w kleszcze bezlitosnego systemu? Komunizm był jak religia, co ukazał Bohdan Urbankowski w Czerwonej mszy. I ta religia tworzyła sobie własne obrzędy, własnych świętych i własne piekło, którego uosobieniem były Stany Zjednoczone - kraj bezdomnych i bitych Murzynów. W raju  wszyscy uwierzyli w niebo. A niebo było na wyciągnięcie ręki. Teksty Liszcza jeszcze z jednego powodu celnie ukazują komunizm. Są ironiczne, co nadaje im dodatkowego wymiaru.

Wyhodujemy superbohaterów i dzieci mówiące wierszem
Wszystkie zwierzęta są równe, ale są zwierzęta równiejsze.

Pod względem muzycznym Specjalny rodzaj kontrastu jest równie ponury jak teksty. Post-punk, nowa fala, cold wave, ale 1984 to nie bezrefleksyjne czerpanie z wzorca Joy Division, czy The Cure. Da się naturalnie wychwycić te inspiracje, ale nie są one najważniejsze i nie stanowią o oryginalności muzyki. Jeszcze większy poziom depresji został osiągnięty przez mechaniczne, industrialne wręcz rytmy perkusyjne, czy agresywne partie wokalne, których próżno by szukać na typowych wydawnictwach nowofalowych. Ponury nihilizm Specjalnego rodzaju kontrastu to zupełnie inny poziom buntu niż śpiewane na tysiącach pijackich ognisk Autobiografie i Przeżyj to sam. A przede wszystkim warto zauważyć, kto miał pod górkę, nie Perfect i Lombard, które w PRL wydawały płyty i jeździły na trasy koncertowe, ale kapele podziemne, do których zalicza się rzeszowska formacja.

1984, Specjalny rodzaj kontrastu, Boofish Records 2003.


Wyizolować 20 milionów mieszkańców. Otoczyć ich granicą szczelną jak plastikowa folia. Wyplenić z korzeniami religię, a na jej miejsce wprowadzić kult Wodza. Wmówić ludziom, że mimo głodu, który cierpią, i terroru politycznego, którego doświadczają, są szczęśliwcami, bo reszta świata ma jeszcze gorzej. Jeśli komukolwiek udało się wydestylować komunizm w postaci czystej, są to Koreańczycy z Północy. Lewacki zamordyzm Stalina plus azjatycka brutalność i konfucjańska precyzja dały w sumie oryginalną formę, ale bodajże jedną z bardziej nieludzkich.

O Korei Północnej napisano już sporo, wystarczy wymienić Barbary Demick „Światu nie mamy czego zazdrościć”, Nicolasa Levi’ego „Korea Północna: poszukując prawdy”, czy Briana R. Meyersa „Najczystsza rasa” – jedne z najświeższych pozycji dotyczącej tematyki północnokoreańskiej. Trzeba także wspomnieć na bieżąco aktualizowany serwis Northkorea.pl. Bez tych źródeł nasza wiedza na temat tego najbardziej tajemniczego państwa świata byłaby uboższa. Od kilku lat problematyka koreańska stanowi stały element polityki edytorskiej polskich wydawnictw, z czego się cieszę. Pozycja, którą omawiam, przedstawia stan wiedzy na rok 2008, czyli zbiega się z otwarciem rodzimego rynku książki na tę tematykę. I jak pokazują następne, wydane później tomy, jest to wiedza niepełna, wymagająca komentarza.

Para francuskich dziennikarzy postanowiła wysłuchać świadków, którym udało się uciec z Północy do Korei Południowej, Chin i Japonii. Pytani byli nie tylko przeciwnicy systemu, ale i prominenci, którzy przejrzeli na oczy i postanowili pożegnać się z reżimem. Trzeba pamiętać o jednym. Ucieczka z tego państwa jest prawie niemożliwa. W najlepszej sytuacji znajdują się mieszkańcy rejonów graniczących z Chinami. Oba państwa dzieli rzeka Tumen, którą można przejść, znając odpowiednie miejsca. Najlepiej jednak zdać się na przewodników. Aby przedostać się do Seulu, należy nadłożyć drogi bez gwarancji, że operacja się uda. W optymalnym przypadku utknie się na chińskiej prowincji i do końca życia z lękiem będzie się wypatrywać policyjnego patrolu. Jedynie około dwudziestu osób rocznie, jak podają autorzy, dociera do stolicy Południa.

Znamiennym jest fakt, że nawet ci, którym udało się urządzić w kapitalistycznej Korei, tęsknią, nie tylko za swoimi rodzinami, ale wspominają z nostalgią mityczne czasy Wielkiego Wodza – Kim Ir Sena. Czasy Boga, bo taki status ma w Korei Północnej nieżyjący pierwszy prezydent państwa. „Uchodźcy...” byli napisani w momencie, w którym ster władzy dzierżył syn Ukochanego Przywódcy – Kim Dzong Il. W tej chwili i ten włodarz dołączył do panteonu. Ta kwestia jest zupełnie wytłumaczalna. Wystarczy popatrzeć na nasze podwórko i posłuchać ludzi, którzy tęsknią za epoką Jaruzelskiego, czy Bieruta. To coś jak syndrom sztokholmski w wersji obejmującej całe społeczeństwa. – Urodziłam się w Korei Północnej i jestem wdzięczna Kim Ir Senowi, gdyż to on mnie żywił, ubierał i zapewnił mi edukację – mówi jedna z uciekinierek. Pokazuje to, w jakiej zależności od państwa żyją jego obywatele. Dodajmy, że w KRLD (Koreańskiej Republice Ludowo – Demokratycznej) praktycznie nie istnieje polityka monetarna, żywność, (jeśli jest akurat dostępna), dostaje się na talony.

W książce pojawia się kilka wspólnych wątków spajających opowiadane historie. Pierwszym jest głód. Pojawił się on w połowie lat 90. XX wieku i był reperkusją upadku Związku Sowieckiego. Póki ZSRS istniał jako państwo, póty do Korei Północnej szły subwencje i wsparcie żywnościowe. Władze oficjalnie zaprzeczały temu procederowi, propagując ideę samowystarczalności, autarkii gospodarczej, zwanej dżucze. Rozpad Imperium Zła spowodował, że kurek został zakręcony. Prezydent Federacji Rosyjskiej Borys Jelcyn nie widział powodu, dla którego miałby wspierać niegdyś bratnie państwo. I zaczęło się. Najpierw zjedzono zwierzęta domowe, potem żaby, myszy i szczury, a następnie notowano akty kanibalizmu. I to wszystko przy płynącym strumyku pomocy humanitarnej z Zachodu, która zaspokajała jedynie prominentów, albo była sprzedawana na czarnym rynku.

Drugim elementem tej skomplikowanej układanki jest obecność terroru i obozów śmierci. Porównywane są one do tych niemieckich z okresu II wojny światowej. Dokonuje się w nich eksperymentów na ludziach oraz wyniszcza się ich poprzez katorżniczą pracę. Gdyby nie systemy satelitarne Google Earth, rządzący państwem mogliby wciąż kłamać o ich nieistnieniu, a cały świat brałby ich łgarstwa za dobrą monetę.. Trzeba pamiętać również, że za przestępstwo polityczne ukarany zostaje nie tylko sam sprawca, ale i cała jego rodzina w dwóch pokoleniach. Stawia to uciekinierów w jeszcze gorszej pozycji. Do końca życia będą oni zastanawiać się, co stało się z ich bliskimi w kraju, z którym obecnie nie mają żadnych kontaktów. Były strażnik graniczny Park, opowiadając o osadzeniu w jednym z łagrów, wspomina, że z tysiąca dwustu osób osadzonych w czasie jego pobytu przeżyło tylko siedem.

Trzecią częścią niemal każdej opowieści jest opisanie życia przed ucieczką lub aresztowaniem. Czasy Kim Ir Sena urastają w nich do niemal mitycznego okresu, w którym może i było siermiężnie i biednie, ale człowiek nie głodował, mając świadomość, że opiekuje się nim Ukochany Przywódca – Kim Ir Sen. Po śmierci Wodza wszystko się zmieniło. Jednak, wsłuchując się w te historie, zauważamy, że wiele elementów rzeczywistości było tak opresyjnych, jak w okresie stalinizmu. A niektóre z nich okazywały się jeszcze bardziej absurdalne. Od 1972 roku każdy obywatel musiał obowiązkowo nosić odznakę z obliczem prezydenta KRLD. Zgubienie powyższej było powodem aresztowania i osadzenia w obozie resocjalizacyjnym.

To tylko początek układanki, i to niepozbawiony wad. Forma, jaką jest bezpośredni wywiad, pozbawiony chłodnej analizy, zawsze musi posiadać pewne odkształcenia. Rzecz w tym, że to badawcze spojrzenie jest na razie mocno ograniczone poprzez sam system. Drugą wadą jest pozorna obiektywność, która każe Morillot i Malovicowi położyć na równoważnych szalach propagandę Korei Północnej i antykomunistyczny wymiar przekazu medialnego Korei Południowej. Ale to poniekąd wytłumaczalne, gdyż Francuzów do lewactwa ciągnie i to nie od dziś.

Juliette Morillot, Dorian Malovic, Uchodźcy z Korei Północnej, tłum. K. Bartkiewicz, wyd. WAB, Warszawa 2008, ss. 365.