Przeszłość bywa fascynująca, nie tylko ta widziana z perspektywy wielkiej polityki, ale ta spostrzegana przez pryzmat życia prywatnego. Jest to szczególnie ważne, gdy świat, który możemy w niej oglądać, odszedł bezpowrotnie wraz z industrializacją wieku XIX, dobity ponadto przez czasy komunizmu. Mowa o świecie szlacheckich dworków, ziemiańskich typów, polowań, społecznego ładu, w którym wszyscy znali swoje miejsce. Wbrew pozorom rzeczywistość ta nie była kresowym landszaftem niczym ryciny Szancera w kolekcjonerskim wydaniu „Pana Tadeusza”. Ten świat był niebywale barwny, zdobiły go przeróżne typy ludzkie, słabości i szlachetne porywy, małe grzeszki i wielkie przewiny. Tyle, że format tych ludzi, nawet gdy postępowali niesłusznie, wydaje się dzisiaj niedoścignionym wzorcem. Szczególnie w świecie, w którym ideałem jest głupiec wpatrzony w ekran swojego tableta, pozujący na ściance po kolejnym idiotycznym „iwencie”.

„Pamiętniki” Henryka Ciecierskiego, bo o nich mowa, stanowią bardzo dobry przykład opisania kresowej rzeczywistości ziemiańskiej przełomu XIX i XX wieku. Ich autor był człowiekiem nieprzeciętnym: kształcony w Poznaniu, kończący nauki już na Kresach właściciel włości nad Niemnem, podróżnik, ale i patriota, po odzyskaniu niepodległości pełen rezerwy wobec obozu rządzącego oraz Marszałka. Osobowość Ciecierskiego ukazuje się jako bogata, pełna przeróżnych warstw struktura. Wyziera z tego pamiętnika człowiek obdarzony nieprzeciętnym talentem mediatorskim, potrafiący zaradzić rosnącemu niezadowoleniu chłopstwa. Ale z drugiej strony jest Ciecierski sceptyczny w stosunku do nowej rzeczywistości, w której wszystkie warstwy społeczne mają być równe. Socjalizmem i komunizmem się brzydzi, nie dowierzając, że te systemy już wkrótce zmiotą jego dworek i tysiące innych z powierzchni Europy. Jest w jego postawie pewna wyniosłość, wcale nieoznaczająca braku szacunku dla chłopów, żydów czy robotników. To niepasująca zupełnie do naszych czasów tolerancji i powszechnego poszanowania wyższość biorąca się z poglądów o naturalnych, przyrodzonych rodzajowi ludzkiemu nierówności. I źle było? Nierówności jak były, tak są, tylko miejsce naturalnych, rozwijających się setki lat elit zajęły miejsce te ze słomą w butach, chamskiego autoramentu.

Wśród tych wszystkich nierówności świat belle epoque gwarantował swoją niezmienność. I ta niezmienność dawała poczucie bezpieczeństwa. Ważnym jego elementem, jeszcze za czasów zaborów, była walka narodowowyzwoleńcza. Ciecierski wydaje się konserwatystą; urodził się w roku klęski powstania styczniowego i wyznaje zasadę ewolucyjnej zmiany. Na razie próbuje pokojowo współegzystować z Rosjanami i Niemcami (z tymi w czasie I wojny światowej). Dużą część „Pamiętników” stanowią barwne opisy co ciekawszych osobowości, tych rosyjskich i tych niemieckich. Wyglądają z nich komicznie, ale i sprawiedliwie odmalowani jegomoście, z którymi nieraz trzeba się układać, a nieraz pokazać im, gdzie raki zimują. Swój charakter pokazuje autor chociażby w momencie konfliktu z niemieckim profesorstwem gimnazjum w Poznaniu. Opisywane w tych momentach pamiętnika harce młodych uczniów swoją pomysłowością biją na głowę dzisiejsze wyczyny nastolatków. Weźmy chociażby pływanie w beczce podczas powodzi, albo smarowanie tablicy gumą arabską, aby nielubiany profesor zostawił na niej przylepioną perukę. Fantazja jest więc jedną z cech Ciecierskiego, którą widać szczególnie na kartach „Pamiętników”. Lekkość, z jaką napisane są te wspomnienia, to kolejny atut i autora, i jego książki.

Układ wspomnień nie jest chronologiczny. Są one skomponowane według innego klucza. Ciecierski osobno opisał swoje młode lata, osobno typy różnych kresowych osobowości (oraz osobliwości), a jeszcze w innym rozdziale swoje podróże, których też było niemało. Te ostatnie spędzał z żoną Józefiną, ale w ich trakcie bywał od swojej małżonki niezależny. Dowcipny jest opis, gdy autor dwa razy z rzędu spóźnia się na prom płynący na pewną grecką wyspę. Aby dotrzeć do hotelu, raz wynajmuje łódź z miejscowymi zbirami, uprzednio dojechawszy na miejsce pociągiem i przebywszy spory odcinek na piechotę. Innym razem, płynąc w niedozwolonej porze, ryzykuje aresztowanie. Przebywając za granicami kraju, zagląda do tamtejszych antykwariatów, kosztuje miejscowego jedzenia, poznaje ludzi. Zresztą, z lekką ironią traktuje tych wszystkich turystów, którzy zwiedzają obce kraje z przewodnikami w ręku, pod dyktando i na wyznaczonej trasie. Ziemiańska fantazja bierze więc znów górę, a anarchiczny duch każe Ciecierskiemu poruszać się tak, jak on sam chce. To wszystko świadczy o wielkim formacie autora „Pamiętników”. Ciecierski uosabia wolnego duchem człowieka, który robi to, co chce, ale nie burząc istniejącego porządku.

Świat opisany w „Pamiętnikach” już nie istnieje. Autor umarł w roku, gdy Adolf Hitler doszedł do władzy, a Józef Stalin rządził już przez prawie dekadę. Za sześć lat rozpoczęła się największa wojna świata, a przemiany, jakie ze sobą przyniosła, zdmuchnęły świat ziemiaństwa. Każdorazowe spojrzenie za tę kurtynę jest spotkaniem z rzeczywistością, która – chociaż istnieje już tylko na kartach książek – nieustannie inspiruje i pozwala na zachowanie łączności z tym, co stanowi polski żywioł.

Henryk Ciecierski, Pamiętniki, wyd. Arcana, Kraków 2013, ss. 766.

Zawodowy pisarz ma przechlapane. Dobrze czy źle – pisać musi, bo rachunki z czegoś trzeba zapłacić, rodzina sama się nie wykarmi, a jedzenie nie kupi. Brzydko tak, wedle naszego romantycznego ducha, zestawiać ze sobą artyzm i mamonę. Bo pisarz przecież to ptak niebieski, który z natchnienia jeno swego tworzy, a w zamian za to noble i nagrody o imieniu bogini zwycięstwa same pchają mu się w ręce. Ale jeżeli ktoś je, pije i jeszcze jeździ, dajmy na to, samochodem, albo lata samolotem, między Danią a Polską, pisać musi czy to mu się podoba, czy nie. Łukasz Orbitowski, bo o nim mowa, przyzwyczaił nas do wysokiego poziomu swojej – bądź co bądź – rozrywkowej prozy. Autor ten, znany przede wszystkim z powieści tworzonej na przecięciu horroru i tekstów obyczajowych, tym razem pokusił się o coś zgoła innego. Źródłem powstania książki była wyprawa, a może raczej przedłużona wycieczka, do Republiki Południowej Afryki. Powstał tekst, który z jednej strony stanowi rodzaj kroniki wspomnianej eskapady, a z drugiej będący kompilacją przetworzonych autorsko legend afrykańskich.

Niestety, już na wstępie zaznaczę, że mamy do czynienia z nieudaną realizacją. Pomysł, ni to reportażu, ni gawędy turysty, bo przecież nie włóczęgi, jest ciekawy, natomiast w rezultacie jest on zbiorem zapisków laika, który sam przyznaje, że na tematyce afrykańskiej raczej się nie zna. Rasowy reporter, może nie Kapuściński, bo ten pewnie dodałby od siebie więcej niż potrzeba, ale ktoś, kto temat zgłębił, z pewnością lepiej poradziłby sobie z trudnym wyzwaniem, jakim jest opisywanie Afryki. A jeśli „Zapiski nosorożca” reportażem nie są, a raczej są tym, czym są? Jeśli miały być w zasadzie swobodną impresją na temat wycieczki krajoznawczej i związanych z nią kilku przygód? Próbowałem na ten tekst spojrzeć również i w taki sposób. Próbowałem zapomnieć, że czytałem przecież lepsze rzeczy dotyczące RPA. Chciałem ujrzeć w Orbitowskim tego, kim sam w tych zapiskach jest: turystę, podróżującego samochodem wraz z dziewczyną, po drogach i bezdrożach Republiki Południowej Afryki. Tu również przeżyłem rozczarowanie. Banalne opisy mijanych miejsc, nieliczne osobiste wtręty dotyczące poglądów na życie i literaturę, nie przekonały mnie do siebie.

RPA jest krajem niezwykle ciekawym, również z uwagi na fakt, że w rezultacie walki z apartheidem i przejęcia władzy przez Czarnych, stała się jednym z najmniej bezpiecznych państw na świecie. Orbitowski wspomina o tym fakcie tu i ówdzie, natomiast stara się zadać mu kłam. Spotykani przez niego ludzie są raczej serdeczni, nie mają wobec białych Europejczyków morderczych zamiarów. Natomiast punkt widzenia turysty zawsze będzie różnił się dość znacznie od punktu widzenia miejscowej ludności. Śladem sygnalizującym, że coś jest nie tak, są wielokrotnie grodzone, niczym twierdze, osiedla, na których mieszkają Biali w Johannesburgu. Serdeczność czarnej ludności oraz izolacja białych obywateli nie idzie jakoś ze sobą w parze. Rzecz jasna, Orbitowski spotkał z pewnością nie tych, którzy polują na białych farmerów i mieszkańców miast. Temat okazał się więc pułapką, która czyha na każdego, kto próbuje mierzyć się z tematem, który go przerasta. Nie każdy powinien pisać teksty podróżnicze, niektórzy lepiej czują się w fantastyce.

Ta druga natomiast jest obecna w tych kilkunastu legendach, które wziął na warsztat Orbitowski i nadał im własny, autorski charakter. W większości z tych niesamowitych historii można od razu zauważyć, kto się nimi zajął. Da się z nich wychwycić charakterystyczny styl, którym autor pisze swoje makabreski, począwszy od „Horror show” (niedawno wznowionego) aż po „Szczęśliwą ziemię”. Okrucieństwo zawarte w tych legendach stanowi specyfikę afrykańskich opowieści i jako żywo nadałoby się jako materiał niejednej opowieści z dreszczykiem. Nie tylko ta kwestia jest ich walorem: stanowią one świadectwo zupełnie innego myślenia o świecie i o człowieku, niż to, znane nam z cywilizacji łacińskiej, w której wszyscy żyjemy. Stanowią one oryginalne spojrzenie na rzeczywistość, ale i na literacką formę. Ich narracja niejednokrotnie męczy, zmuszając czytelnika do przyjęcia zupełnie nieeuropejskiego punktu widzenia. Te okrutne historie z krainy Dzikich są po prostu obce. I jakkolwiek się nad nimi nie pochylać, zauważyć należy, że ta obcość prymitywnej afrykańskiej kultury kreuje zupełnie inną cywilizację, nie tę opartą na prawach człowieka i chrześcijańskim poczuciu wspólnoty, ale zwierzęcą, bezlitosną, krwawą, do bólu naturalistyczną.

Zderzenie tych dwóch płaszczyzn, jakimi są podróż po drogach i bezdrożach południowej Afryki oraz legendy związane z tamtymi miejscami, mogło zaowocować oryginalnym intertekstualnym efektem. Nie zagrało: przygotowana dla wydawcy książka, kto wie – może dlatego, aby wywiązać się z kontraktu – jest efektem szybkiej pracy. Opowieści narratora współczesnego i tego legendarnego nie współgrają ze sobą, nie łączą się nijak w spójną grę pomiędzy obiema płaszczyznami fabularnymi. Szkoda, tym bardziej, że obcość tych legend jest niezwykle fotogeniczna i można było na ich podstawie pokierować narracją współczesną tak, aby wydobyć z niej pewne ślady dawnych opowieści. „Zapiski nosorożca” są niestety, jedynie relacją z banalnej podróży po powierzchni niebanalnego kraju, w którym łowca zamienił się w zwierzynę.

Łukasz Orbitowski, Zapiski nosorożca, wyd. Sine qua non, Kraków 2014, ss. 275.

Polska fantastyka leży i kwiczy. Próżno szukać w niej zjawisk na miarę Lema czy Zajdla. W większości jest ona zaludniona przez anioły, wampiry oraz inkwizytorów. Roi się w niej od smoków: kiepska fantasy straszy z księgarskich półek. Z jej kart wyłażą jacyś motocyklowi chłopcy, wybiegają zaklinaczki dusz oraz anielice obdarzone przymiotami raczej diabelskimi. Rachu, ciachu – rodzimi Potterowie czarują magicznymi różdżkami i ujarzmiają nadwiślańskich Voldemortów. Żal o tym wszystkim pisać, bo gatunek ten – niegdyś tworzony przez ludzi inteligentnych, najczęściej absolwentów studiów ścisłych, dla inteligentnych czytelników – reprezentowany jest w większości przez wyrobników na poziomie przeciętnego autora harlekinów. Są również wyjątki: przede wszystkim Huberath, Kosik i Grzędowicz. Wyjątkiem jest także Piotr Gociek, który swoim „Demokratorem” wdarł się brawurowo w nasze fantastyczne środowisko wzajemnej adoracji. Teraz poprawił prawym sierpowym w postaci zbioru opowiadań zatytułowanego „Czarne bataliony”.

Umówmy się na początku, aby nie było rozczarowań: nie należę do żadnego towarzystwa miłośników prawicowej literatury i w związku z powyższym nie daję Goćkowi taryfy ulgowej z tego powodu, że jest nasz. Gociek, jest owszem nasz, serce ma po prawidłowej, prawej stronie, ale jego druga książka, a debiutancki tom krótkich tekstów, nie jest taką rewelacją, jak chcieliby jego chwalcy. „Demokrator” ustawił poprzeczkę dość wysoko, zwłaszcza dzięki groteskowej kreacji postaci, rosyjskiemu klimatowi rodem z Bułyczowa; powodem była również trzymająca w napięciu historia, która rozwijała się logicznie i z dbałością o realia. W tym świetle „Czarne bataliony” jedynie dobrze się zapowiadają i sporo tracą. Jeśli porównamy je do Zajdla, a nawet Kosika i Grzędowicza, zobaczymy, że Gociek uczy się dopiero i stawia nieśmiałe kroki. Jego teksty zaczynają się całkiem nieźle: dobrze skreślonymi postaciami i zagadkami, które chce się od razu rozwiązać. Natomiast brakuje w nich pary pozwalającej, niczym u mistrzów krótkiej formy SF, Sheckleya i Dicka, pozostawić czytelnika ze szczęką na podłodze. Ta najpierw lekko opada, a potem szybciutko wraca na swoje miejsce. Jakby autor do końca nie był pewny zakończeń swoich opowiadań. Zbyt dużo w nich nagłych urwań akcji. Zbyt wiele razy pytamy retorycznie: a więc tylko o to chodziło?

Nie chcę natomiast porównywać Goćkowego pisania do wypocin naszych wypluwaczy kolejnych historii o smokach, aniołach i superbohaterkach. W przeciwieństwie do nich, ten pisać potrafi i lekturze jego „Czarnych batalionów” nie towarzyszy poczucie żenady. Również, gdy zestawimy te opowiadania z przeciętnym tekstem z głównego nurtu, w którym autora stać tylko na to, aby wylewać swoje wynaturzone strumienie świadomości, atakując czytelnika kolejnymi odsłonami opowieści o toksycznych rodzinach (bo jak wiadomo, rodziny są toksyczne z definicji), nie będzie tak źle. Racja, utwory te przede wszystkim posiadają ciekawe koncepty, natomiast nieco zabrakło w nich czegoś, co stworzyłoby z nich pełnokrwiste, rasowe fantastyczne rzemiosło. Pomysły te oscylują wokół aktualnych, polskich tematów: zagrożenia wojną, nierozliczenia zbrodni komunistycznych, wpływu Rosji na nasze życie polityczne. Najlepszym tego przykładem jest krótkie – i jedno z najciekawszych – opowiadanie „Gdzie jest generał”. Mowa w nim o pewnym oficerze w ciemnych okularach, który rzekomo uratował nas przed sowiecką inwazją. W tekście tym mamy i metafizyczne dreszcze, i odniesienia do duchowości, i – w końcu – klasyczny motyw zła. Inny, również bardziej udany fragment tego zbioru nosi tytuł „Dzień oligarchy”. Jasne aluzje do jednego najbogatszych Polaków, które czyni w nim Gociek, są pewnie zbyt łopatologiczne (i trącą kabaretową satyrą), ale problem, który w nim porusza autor, jest uniwersalny i stary jak świat. Chodzi o budzące się sumienie, które każe bohaterowi spojrzeć na swoje życie zupełnie inaczej niż dotychczas.

I dochodzę w końcu do ostatniej, zaznaczonej powyżej kwestii. Ta wymieniona przeze mnie satyryczność i doraźność odbiera opowiadaniom Goćka fantastyczno-naukowej powagi. Grzędowicz również pisze o dzisiejszych problemach społecznych, ale u niego jest tyle śmiechu, co potrzeba. Tutaj w niektórych tekstach tego kabaretowego humoru jest trochę za dużo. Autor zapowiada w swoistym posłowiu kolejny tom: mam nadzieję, że tym razem jego opowiadania będą powrotem do jakości pokazanej w „Demokratorze”. Że zabiją logiką, dadzą do myślenia niczym „Wypychacz zwierząt” Grzędowicza i że jeszcze bardziej zdystansują się od tej całej makulatury, która zalega półki księgarni, a czytana jest jedynie przez nastoletnich metalowców i ich nawiedzone sympatie. Bo wampiry, smoki i anielice skutecznie zatruły naszą literaturę niczym Sabaton i Nightwish muzykę metalową. A opowiadania Piotra Goćka przy odpowiednim liftingu mogą być na ten cały chłam doskonałą odtrutką.

Piotr Gociek, Czarne bataliony, wyd. Fabryka słów, Lublin 2014, ss. 407.

Wybierając przygodę, wabimy śmierć. Jadąc na drugi koniec świata, nie wiemy, czego się spodziewać. Odcinamy się od naszego dotychczasowego życia, myśląc, że nowe otwarcie pozwoli nam na zdobycie szczęścia. Mimo wszystko, nie osiągamy go. I gonimy dalej, bo za granicą, na innym kontynencie jest lepiej: inne krajobrazy, inna kultura, inni ludzie. Chwila nieuwagi i nóż w plecach, kula w piersi, lub chloroform przy nosie; zapadamy w ciemność. Tę, która jest pokarmem dla wszelkiego rodzaju zwyrodnialców, morderców, seksualnych maniaków. Drogę przygody wybrała Lucie Blackman – młoda brytyjska stewardessa; niespokojna duchem dziewczyna wyjechała do Japonii, aby zmienić swój dotychczasowy styl życia i spotkać się z czystym złem, i w konsekwencji ze śmiercią. Czy musiało do tego wszystkiego dojść? Co tak naprawdę się stało? Co działo się później, po zaginięciu Lucie? Tego wszystkiego dowiemy się z jednego z ciekawszych reportaży literackich tego roku zatytułowanego intrygująco „Ludzie, którzy jedzą ciemność”.

Już okładka przykuwa uwagę: motyw wielkomiejskiego, lekko zapyziałego zaułka i tytuł, który od razu rzuca się w oczy. Czarno-białe zdjęcie przedstawia fragment tokijskiej ulicy, na której wysokie, nachodzące na siebie budynki tworzą klaustrofobiczną atmosferę zagubienia. Tak też może czuć się człowiek, który po raz pierwszy przyjeżdża do Japonii. Podobnie obco czuła się Lucie Blackman, młoda mieszkanka Wielkiej Brytanii, która zapragnęła zostać hostessą w barze. Zawód, który uprawiała, jest dla nas Europejczyków nie do końca zrozumiały. Dziewczęta do towarzystwa kojarzymy jedynie z agencjami, bynajmniej nie pracy tymczasowej, ale tej najstarszej na świecie. Hostessy w Japonii prostytutkami nie są, chociaż po pracy zdarza im się spać ze swoimi klientami. Ich głównym zajęciem jest bawienie znudzonych biznesmenów rozmową i nieustanne przytakiwanie. Znużony wyrabianiem normy korporacyjny szczurek, spotykając się w barze z taką dziewczyną, musi wiedzieć, że nie dojdzie do niczego, co przekroczy granice nierządu. Z drugiej strony wie, że w rozmowie może posunąć się bardzo daleko. Ten dziwny świat usług seksualnych, które do końca nimi jednak nie są, fascynuje obserwatora z zewnątrz, którym jest dziennikarz Richard Lloyd Parry. Badając sprawę tajemniczego zniknięcia młodej hostessy, wkracza on w ten perwersyjny świat cielesnych uciech, relacjonując czytelnikowi z Europy jego zawiłości.

W „Ludziach, którzy jedzą ciemność” poznajemy nie tylko Japonię z jej gabinetem osobliwości. Przyglądamy się też drobiazgowo potraktowanej historii rodziny Lucie Blackman, próbując iść za dociekaniami dziennikarza. Im dalej w las, tym opowieść ta staje się mniej jednoznaczna: więcej w niej odcieni szarości i przeróżnych niuansów. Lucie brała narkotyki czy była czysta? Spotykała się po pracy z klientami czy nie? Jakie relacje łączyły ją z jej rodziną? Na te wszystkie pytania nie dostajemy jednoznacznej odpowiedzi. Jesteśmy trochę niczym badacz, który ogląda obiekt pod coraz mocniejszym powiększeniem i coraz mniej rozumie z tego, co widzi. Jak doszło do zniknięcia Lucie? Co stało się później? Czyja jest w tym wszystkim wina? Reportaż Parry’ego mógłby posłużyć za scenariusz interesującego serialu: jest w nim zagadka, jest intryga oraz kontrast między niewinnością głównej bohaterki (niczym Laury Palmer z „Twin Peaks”), a ponurym światem tokijskiego wyuzdania i zbrodni.

Motyw zniknięcia jest jednym z bardziej tajemniczych toposów pojawiających się w kulturze i z tego właśnie względu dobrze czyta się reportaż brytyjskiego dziennikarza. Chociaż zdajemy sobie sprawę, że cała historia wydarzyła się naprawdę (a może właśnie dzięki temu!), wciąga nas ona w swój splot wydarzeń i nie puszcza aż do samego końca. Zniknięcie to niespodziewana wyrwa dla całej rodziny Lucie: matki, ojca i rodzeństwa. Również dla przyjaciół dziewczyny. To doskonały motyw, aby obejrzeć różne, czasem bardzo zaskakujące reakcje bliskich. Dlaczego „Ludzi, którzy jedzą ciemność” tak dobrze się czyta? Może również dlatego, że opowieść ta jest opowieścią uniwersalną. Występuje w niej i miłość, i zbrodnia, i poszukiwanie sprawiedliwości. Jest tajemnicza kobieta, która ukrywa swoją przeszłość, jest zrozpaczona rodzina. Mamy zło, które musi zostać napiętnowane i ukarane. Jest w końcu egzotyka odległego miejsca powodująca, że siedząc w doskonale znanym sobie miejscu gdzieś w Europie, cieszymy się, że podróżujemy tylko palcem po mapie. Nawet jeśli Japonia to jedno z najbardziej bezpiecznych miejsc na ziemi, może nas ono przerażać i fascynować jednocześnie. Zewnętrznie podobne do świata zachodniego metropolie, takie jak Tokio, szokują wewnętrznym spokojem i jakąś nie do końca określoną aurą. Ciekawi nas azjatycka natura, jakże inna od europejskiej czy amerykańskiej. Ciekawią spokojni, bardzo kulturalni ludzie, którzy jeśli popełniają zbrodnie, to o wiele bardziej okrutne niż te nasze, oswojone dzięki serialom kryminalnym.

Richard Lloyd Parry stworzył reportaż, który swoim rozmachem może konkurować z największymi dziełami gatunku. Co więcej, stworzył on tekst, który nie jest tylko dziennikarskim rzemiosłem, które odkładamy na półkę, aby zaraz o nim zapomnieć. „Ludzie, którzy jedzą ciemność” porażają swoją fabułą niczym najlepsza proza kryminalna, dają do myślenia, zadając pytania na temat ciemnej strony naszej natury. Śmierć i miłość, seks i zbrodnia, zło i wybaczenie – to motywy znane z najznamienitszych dzieł literatury pięknej, tu ubrane w konwencję reportażu zmuszają do refleksji nad naszą naturą.

Richard Lloyd Parry, Ludzie, którzy jedzą ciemność, tłum. A. Sokołowska-Ostapko, wyd. Znak, Kraków 2014, ss. 457.

Przeglądając kilka dni temu „Gazetę Wyborczą” (wiem, wiem, umyłem ręce), znów natknąłem się na łzawe napomknięcie o niedoli imigrantów w Europie. Było coś o tolerancji, a raczej o jej braku, nie wiem, czy padło słowo „islamofobia”, bo postanowiłem jednak chronić oczy przed trującymi oparami z Czerskiej. Zastanawiam się od jakiegoś czasu czy Europa w postaci podobnych teoretyków tolerancji jest głupia i ślepa, czy popełnia może zbiorowe samobójstwo. Jeśli potraktować cywilizację jako jednostkę żywą twierdząc, że tak jak człowiek rodzi się ona i umiera, to dlaczego nieprawdopodobnym miałby być fakt o samobójczych tendencjach przejawiających się w jej łonie? Ale dlaczego o tym piszę? Na biurku leży właśnie przeczytana, świeża pozycja Roberta Spencera, amerykańskiego eksperta od spraw islamu. Może i jest uproszczona, o czym za chwilę, może jednostronnie spostrzega cywilizację łacińską, nie widząc pewnych niuansów. Może, ale nie należy chować głowy w piasek i udawać, że problemy, o których pisze Spencer, nie istnieją.

Problem nazywa się islam i taką tezę stawia autor już na początku tekstu. Podzielony jest on na trzy większe rozdziały. W pierwszym amerykański badacz skupia się na specyficznym charakterze religii muzułmańskiej, dowodząc, że znajduje się ona o wiele dalej od moralnych uniwersaliów, niż chcieliby wszelkiej maści ekumeniści i humanitaryści. Podaje jednoznaczne przykłady z Koranu, z których wynika, że cywilizacji chrześcijańskiej i islamskiej nie jest po drodze. Drugą część stanowi wykład dowodzący słuszności wypraw krzyżowych. Wiele o nich napisano, wiele też nakręcono filmów, w tym analizowane przez Spencera „Królestwo niebieskie”. A że nie zawsze pisano mądrze, to autor ma używanie. Przy czym jego historyczne wywody są siłą rzeczy (książka długa nie jest) dość uproszczone. Trzecia w końcu część tego opracowania dotyczy teologii świętej wojny, stosowanej przez islamistów dzisiaj. Ataki terrorystyczne, groźby pod adresem świata zachodniego – to wszystko jest aktualnym rozumieniem dżihadu – świętej wojny z niewiernymi. Opracowanie kończy się konkluzją, z której wynika, że walka wciąż trwa i chcąc lub nie chcąc, znajdujemy się w jej centrum; od nas więc zależy czy postawimy tamę agresywnemu muzułmanizmowi.

Jego agresja wynika wprost z nakazów Koranu. Mówi on: „I zabijajcie ich, gdziekolwiek ich spotkacie, i wypędzajcie ich, skąd oni was wypędzili”. Inny nakaz religii Mahometa głosi: „Prowadź świętą wojnę. Jeśli spotkasz swych wrogów, przedstaw im trzy możliwości”. Te trzy drogi wyboru to nawrócenie się na islam, przyjęcie na siebie dżizji, podatku nakładanego na niewiernych, ostatnią jest śmierć z ręki muzułmanina. Spencer dowodzi więc, że idea tolerancji jest w religii mahometańskiej obca i wynika nie z radykalnego rozumienia świętej księgi muzułmanów, co z samych wskazań w niej obecnych. I wnioskuje, że dopóki nie nastąpi radykalne odcięcie się wyznawców Allaha od wskazań Koranu (więc w pewnym sensie zaprzeczenie jądru ich poglądów), nie będzie mowy o ich pokojowym współegzystowaniu z przedstawicielami innych religii. Spencer rozprawia się z wieloma politycznie poprawnymi mitami, jak określa poglądy niedostrzegające groźnego oblicza islamu. A te, jak wskazuje autor i co wynika z obserwacji ciągu wydarzeń dziejących się na przestrzeni ostatnich kilkudziesięciu lat, są wciąż obecne i pojawiają się regularnie w prasie lewicowej.

Drugą kwestią poruszoną przez amerykańskiego uczonego są wyprawy krzyżowe. Nie jestem historykiem średniowiecza, więc nie do końca mogę odnieść się do jego interpretacji faktów dotyczących krucjat. Jedno trzeba przyznać, zachowuje on obiektywizm, widząc okrucieństwo zarówno po stronie wojowników krzyża, jak i tych spod znaku półksiężyca. Problem jest inny: kto zaczął i kto wpisał sobie agresję w podstawę własnych działań. Z faktów podanych przez autora wynika, że to religia muzułmańska, kierując się nakazami swojego proroka, ma obowiązek za pomocą miecza rozkrzewiać się po całym świecie. We wczesnym średniowieczu zaatakowała Europę południową; wyprawy krzyżowe były więc reakcją na ten fakt oraz na niedolę chrześcijan na Bliskim Wschodzie. I chociaż kwestia krucjat nie może być rozstrzygnięta tak prosto, jak stawia ją Spencer, można przyznać mu rację i stwierdzić, że gdyby ich nie było, mielibyśmy dzisiaj w Europie kalifat.

Co nie udało się w średniowieczu i w wieku XVII (chwała Sobieskiemu pod Wiedniem!), udaje się dzisiaj, przy aprobacie lewicowych mediów, które głaszczą po główkach „biednych uchodźców”, a islamofobami nazywają tych, którzy protestują przeciwko agresywnej ekspansji religii Mahometa w Europie. Przykłady są dzisiaj ewidentne. Trzecie pod względem miasto Szwecji – Malmö – jest w jednej czwartej zamieszkane przez muzułmanów. Przy czym jest to ośrodek skrajnie nieprzyjazny dla żydów. Nie wiem, czy nasze media połączyłyby oba te fakty, ale dla większości z nich nadziei nie ma – są głupie niczym but. Albo wspierają cywilizację łacińską w jej samobójstwie. Nie ma co liczyć mordowanych kobiet, które z racji tego, że przespały się z nieodpowiednim mężczyzną, naraziły swoich ojców, braci czy kuzynów na dyshonor. Islam więc, według Roberta Spencera, jest zjawiskiem skrajnie niebezpiecznym. Natomiast osobiście nie wiem, czy w Europie istnieje jeszcze wola, aby z nim walczyć. II wojna światowa skutecznie wykastrowała nasze społeczeństwa, które w walce nie widzą żadnej wartości. Gdyby istniało jeszcze silne, oparte na trydenckich wartościach nieekumeniczne katolickie chrześcijaństwo, być może by się udało. A gdy nawet Kościół katolicki umizguje się do mahometan, organizując Dzień Islamu, to znaczy, że na gałęzi, na której siedzimy, już wisi piękna, mocna pętla. Nic, tylko skoczyć.

Robert Spencer, Niepoprawny politycznie przewodnik po islamie i krucjatach, tłum. M. Jaszczurowska, wyd. Fronda, Warszawa 2014, ss. 330.

Życie muzyczne w PRL nie rozpieszczało ani artystów, ani słuchaczy. Normalizacja relacji muzyk – odbiorca zaczęła następować dopiero w latach 80., gdy za sprawą wentylu bezpieczeństwa, jakim był festiwal w Jarocinie, pojawiać się zaczęły zespoły kontestujące zastaną rzeczywistość. Bo rock and roll, który u nas pojawił się dwie dekady wcześniej, buntem wobec władzy nie był. Ta ukuła dla niego nawet grzeczniejsze, niekojarzące się ze zgniłą Ameryką imię: big beat. Czerwone Gitary śpiewające o strachu przed myszami to nie byli The Rolling Stones kontestujący zastany ład i porządek powietnamskiej rzeczywistości. A łobuzerska Karin Stanek to nie balansująca na krawędzi Janis Joplin. Mieliśmy więc własny rockandrollowy świat, rozciągnięty między Odrą a Bugiem, świat, którego zazdrościli nam mieszkańcy ZSRR, Czechosłowacji, czy NRD. Tyle, że to wciąż była namiastka. Świadkiem tamtych dni, narodzin i ewolucji polskiej muzyki rockowej (i nie tylko) jest Tomasz Jaśkiewicz, gitarzysta znany z gry u Czesława Niemena, twórca pamiętnej solówki w utworze „Dziwny jest ten świat”.

I faktycznie dziwnie było. Nie tylko z muzyką, ale z samą piosenką. Po publicznym jej wykonaniu w Opolu w roku 1967 nagrodził ją ówczesny reżimowy minister kultury Włodzimierz Sokorski. Władza, poluzowawszy artystyczną cenzurę w 1956 roku, już zawsze musiała zmagać się z grupami niepokornych grajków, ubierających się po swojemu i wykonujących hałaśliwą i niepasującą do reżimu komunistycznego muzykę. Do Jarocina świetnie sobie z tą kontrolą radzono. I Jaśkiewicz opisuje, na czym polegał los muzyka rockowego, czy mówiąc nomenklaturą peerelowską, bigbitowego. Sama nazwa była rodzajem oszustwa, ale Jaśkiewicz zaakceptował ją, a nawet i polubił. Trudno mu się dziwić, w końcu nie ma co się kopać z koniem, skoro dawało się na nim jeździć przez kilkadziesiąt lat. Dla dzisiejszej młodzieży jego opowieści mogą brzmieć niczym z kosmosu. Bo na przykład, aby grać na scenie, trzeba było przejść weryfikację przed komisją. I w zależności od jej rezultatu dostawało się pozwolenie na publiczne występy, albo nie. Lata, które opisuje Jaśkiewicz, nie były tożsame czasom dzisiejszym, w których idziemy sobie do sklepu, kupujemy instrument, aby za kilka miesięcy wynająwszy klubową salę, zagrać dla publiczności. Nic z tych rzeczy. Od słów pana z komisji zależało być albo nie być takiego grajka. Może i muzykowano po szkołach, czy salach gimnastycznych, ale zdecydowanej większości nie śniło się, że kiedykolwiek wyda się płytę z gotowym materiałem.

Inną specyficzną kwestią, która gdzieś umyka podczas oglądania archiwów na youtube, jest osobliwy wynalazek konferansjera. Takiego jak Konjo na discopolowych pląsach, ale o wiele mniej śmiesznego. Rolą takiego smutnego pana w garniturze było zapowiadanie zespołów, opowiadanie sucharów i kierowanie publiką, aby ta tylko nie wstawała z krzeseł, bo – jak wiadomo – muzyki słucha się na siedząco. Stać i szaleć można w zgniłej Ameryce, a my zgniłą Ameryką nie jesteśmy. Trudno więc było być muzykiem w PRL, a jeszcze trudniej było zarabiać na swoich piosenkach. Obie rzeczy Jaśkiewiczowi się udały. Najpierw jako gitarzyście Chochołów, później – Akwareli i Niemen Enigmatic. Same obserwacje legendy polskiej muzyki nie są w tym wywiadzie – rzece najważniejsze, chociaż dla fanów z pewnością książka ta i tak okaże się ważna. Rozmowa ta, przeprowadzona przez Witolda Górkę, znającego muzyka nie od dziś, jest skrótem całego życia artysty, począwszy od łobuzerskiego dzieciństwa, aż do ostatnich lat. Przyznać jednak trzeba, że niespełna trzysta stron nie jest jakąś powalającą liczbą.

Między innymi z tego powodu niektórych informacji w tym opracowaniu nie ma. Przede wszystkim rzuca się w oczy akcentowana kilkakrotnie apolityczność muzyka. Znamienna dla artystów, wszak nawet Szymborska pisząc peany ku czci panującej partii, polityką się nie interesowała. Niestety, wedle starego powiedzenia, brak politycznego rozeznania mści się na człowieku. Rok 1956, 1968, 1970 są w tym wywiadzie tylko tłem, które niespecjalnie obchodzi opowiadającego. Coś tam się działo, pewnie złego, ale artysta – boża krówka żył w innym świecie. W świecie, w którym zawsze dostawało się paszport, a to do NRD, do Włoch, do Norwegii nawet, aby grać po knajpach. Milczy Tomasz Jaśkiewicz o cenie takiego kompromisu, a przecież wiadomo, że wielu z tych, którzy za komuny za granicę jeździło, spowiadało się potem panom w szarych płaszczach. Ciekawy jestem, czy to również przypadek gitarzysty Niemena, ale ani on sam o tym nie wspominał, ani Witold Górka nie pytał. PRL jest więc tu systemem uciążliwym, ale tylko gospodarczo. Gitary nie można dostać, małe są stawki za koncerty. Społecznie nic takiego się nie dzieje, a w środowisku bigbitowców trwa nieustający karnawał. I nawet groupies się zdarzają. Nikt nie powinien więc dziwić się punkowcom, którzy działali co prawda w reglamentowanej jarocińskiej rzeczywistości, ale jednak potrafili zakrzyknąć przeciw systemowi, że mieli oni w pogardzie całe to środowisko dinozaurów. I mimo faktu, że Niemen wielkim artystą był, muzyka, którą grał, musiała wiązać się z wieloma daleko idącymi kompromisami. Szkoda tylko, że tak mało jeszcze o nich wiadomo.

Tomasz Jaśkiewicz, Witold Górka, Byłem gitarzystą Niemena, GW Foksal, Warszawa 2014, ss. 288.

W Dantejskim piekle ostatni krąg to ogromna, niedostępna dla reszty mieszkańców studnia, strzeżona przez przeraźliwe gigantyczne bestie. Mieszkają w niej zdrajcy przeróżnej maści, z Brutusem i Judaszem na czele. Rzecz jasna, znajduje się w niej władca piekieł, Lucyfer, zarządzający całym tym infernalnym cyrkiem. Ostatni krąg jest więc najstraszliwszy, przejmujący przerażeniem każdego, kto tylko o nim pomyśli. „Ostatni krąg” to również reportaż brazylijskiego lekarza Drauzio Varelli, który przez pewien czas pracował w jednym z najgorszych więzień na świecie, Carandiru znajdującym się w słonecznym São Paulo. W 1992 roku wybuchł tam bunt, który zakończył się policyjną masakrą; w jej wyniku zginęło ponad stu więźniów, których szczuto psami, do których strzelano, gdy ci, nadzy i wystraszeni, próbowali ukryć się w betonowych gmachach. O wydarzeniu tym wykrzykiwał w utworze „Manifest” Max Cavalera z Sepulturą (na płycie „Chaos A.D."), a sam motyw tego więzienia posłużył scenarzystom „Skazanego na śmierć”, znanego serialu telewizyjnego.

Czytając ten reportaż, udajemy się więc do piekła. Mimo faktu, że część wydarzeń przedstawiona jest w lekki sposób, bo Varella jako lekarz zaprzyjaźnił się z wieloma penitencjariuszami, to i tak mrożą one krew w żyłach. I chociaż widoki tego typu zakładów karnych spotykamy w wielu produkcjach filmowych, czym innym jest oglądanie losów fikcyjnych bohaterów, niż czytanie o prawdziwych przestępcach, którzy sami sobie takie piekło fundują. Że więzienie nikogo nie resocjalizuje, wiadomo. Nie taka jest jego rola. Chodzi raczej o odizolowanie tych, którzy burzą porządek społeczny od tych, którzy go budują. Tyle teoria. W reportażu brazylijskiego lekarza zarówno przestępcy, jak i strażnicy oraz policjanci mają swoje za uszami. Trudno orzec, czy sympatia pisarza wychyla się na stronę zbrodniarzy, ale widać, że reporter próbuje swoich rozmówców, jak i pacjentów zrozumieć. On ich leczy, nie oskarża. Próbując zapobiec rozprzestrzeniającej się pladze AIDS (homoseksualny seks oraz dożylnie przyjmowane narkotyki), dokonuje syzyfowego wysiłku. Nie teoretyzuje, ale działa i przy okazji cieszy się zaufaniem więźniów. Z tego zaufania powstanie później „Ostatni krąg” wydany w Brazylii jeszcze w zeszłym wieku, w roku 1999.

Okropne gwary, przeliczne języki, jęk bólu, wycia, to ostre, to bledsze, i rąk klaskania, i gniewu okrzyki czyniły wrzawę, na czarne powietrze lecącą wiru wieczystymi skręty, jak piasek, gdy się z huraganem zetrze – pisze w „Boskiej komedii” Dante, gdy opisuje piekielne kręgi. Trafiając do Carandiru, nie wiemy, czego się spodziewać. Wyobraźmy sobie miejsce opuszczone przez Boga i ludzi, w którym do głosu doszły najgorsze instynkty. Miejsce, w którym nikt nie mówi prawdy i w którym można zginąć z przeróżnych absurdalnych powodów, jak krzywe spojrzenie na przechodzącego współwięźnia. Jak w każdym zakładzie karnym, znajdują się tutaj strażnicy, ale pewne części więzienia wyłączone są spoza ich jurysdykcji. Przestępcy rządzą się sami osobliwym połączeniem anarchii i autorytaryzmu funkcyjnych. Niektórzy donoszą władzom, tak aby nie wiedzieli tego inni. Za pobyt w celach więźniowie płacą twardą walutą. W innym przypadku pomieszkuje się gdzieś w pomieszczeniach przejściowych. Pędzi się bimber, rozprowadza prochy, spółkuje z transwestytami i ciotami. Więzienie, jak piekło, jest zorganizowanym systemem i biada temu, kto w porę nie rozpozna jego prawideł.

Reportaż Varelli składa się z kilkudziesięciu luźno połączonych ze sobą historii, które spaja wątek lekarza. Poznajemy w nim różny sort więźniów. Są i mordercy mający na sumieniu kilkanaście istnień, są włamywacze, gwałciciele oraz drobni złodziejaszkowie. Wspomniałem wyżej o transwestytach, kwestii dość oryginalnej. Ci mężczyźni, po kuracjach hormonalnych, wyglądający i zachowujący się jak kobiety, również pełnią w Carandiru swoiste role. Jako żony, kochanki i zwykłe cioty. Ich istnienie w męskim zakładzie penitencjarnym jest dość egzotyczne i powoduje efekt groteskowości. Poznajemy sporą liczbę bohaterów, którzy bez oporów opowiadają lekarzowi o swoich losach sprzed uwięzienia. Pojawia się w nich częsty schemat: spaprane dzieciństwo, bieda, picie, a potem konsekwentne wejście na drogę przestępstwa i zbrodni. Niewątpliwie mamy więc do czynienia z ludźmi złymi, których nie zaprosilibyśmy na rodzinny obiad. Ten fatalizm każe im po odbyciu wyroku wracać na stare ścieżki. A to opchną komuś kokę, a to zemszczą się na znienawidzonym wrogu. Jak zwierzęta wiedzione swoim instynktem, pozbawione woli.

Ta bez wątpienia ciekawa pozycja może być nie tylko spojrzeniem w głąb miejsca, w którym większość z nas nigdy się nie znajdzie. Może być ona również zapisem południowoamerykańskiej specyfiki, tej charakterystycznej mieszanki okrucieństwa i sentymentalizmu, wielkich emocji – zarówno pozytywnych, jak i negatywnych. Jest świadectwem religijności Brazylii, opartej nie tyle na katolicyzmie, co rozbuchanym protestanckim ewangelikalizmie oraz pogańskim magicznym zabobonie. Ta silna emotywność Brazylijczyków również jest powodem piekielności opisywanego miejsca. Emocjom ulegają i więźniowie, gdy sztyletują się w ciemnych korytarzach, i policjanci, gdy tłumiąc bunt, rozbierają penitencjariuszy do naga i strzelają do kogo popadnie. Jedni i drudzy, przekonani o własnych racjach, będą przy nich tkwili do końca życia. Witamy w Carandiru, największym więzieniu Ameryki Południowej.

Drauzio Varella, Ostatni krąg: Najniebezpieczniejsze więzienie Brazylii, tłum. M. Lipszyc, wyd. Czarne, Wołowiec 2014, ss. 262.

Gender to słowo nadzwyczaj modne, odmieniane przez wszystkie przypadki we wszystkich krajach cywilizacji zachodniej. Ma swoich zdecydowanych zwolenników broniących go niczym wiary religijnej. Ma również przeciwników, w większości niewiedzących, czym jest ten straszny gender. Jedni myślą, że to promocja homoseksualizmu, drudzy – że przebieranie chłopców w dziewczęce fatałaszki, inni z kolei widzą w gender zamach na naród. Dość karykaturalnie to wszystko brzmi. A zwolennicy tej ideologii zacierają ręce, wprowadzając jej elementy tylnymi drzwiami, uspokajając, że chodzi tylko o prawnie zagwarantowaną równość kobiet i mężczyzn. Że nie o to chodzi, skądinąd wiadomo, ale dobrze sobie tę wiedzę usystematyzować, aby nie być jak pewien niemądry kuc, którego spotkałem kiedyś na metalowym koncercie. Usłyszawszy „gender”, zaczął pijany wykrzykiwać coś o „pedałach” i tyle było z całej rozmowy.

Opracowanie Agnieszki Niewińskiej „Raport o gender w Polsce” ukazało się w samą porę. Autorka wykonała sporo pracy, aby zebrać informacje – również od środka – o środowisku, które gender ma wypisane na swoich sztandarach. W tym celu zapisała się na podyplomowe studia z zakresu tej tematyki, coraz bardziej w Polsce popularne. Swoją zdobywaną tam wiedzę konfrontowała z opiniami naukowców i prawników. Pierwsza część tej pozycji jest więc rodzajem reportażu relacjonującego wybrane zajęcia, cytującym obficie opinie wykładowców. Na marginesie muszę wspomnieć tu o jednej rzeczy. Niewińska, wiedziona ironią albo chęcią świętego spokoju, w swojej książce konsekwentnie używa sztucznie powstałych żeńskich form typu profesora, doktora. To miecz obosieczny. Genderowcom przecież chodzi o gwałt na języku. Relacja z odbytych studiów jest ciekawa, bo pozwala spojrzeć na kadrę wykładającą tę ideologię jako na bandę ignorantów zaprzeczających podstawowym faktom naukowym. Mimo iż sami prowadzący zajęcia traktują siebie jako przedstawicieli świata nauki, przeczą swoimi arbitralnie wypowiadanymi opiniami twardej nauce, jaką jest biologia.

Warto w tym miejscu zadać sobie pytanie, czy niektóre nauki, tak zwane humanistyczne, powinny być traktowane poważnie. Mowa szczególnie o tych wszystkich antropologiach kultury i innych socjologiach płci. Skoro ich przedstawiciele nie chcą zgodzić się z obiektywnymi faktami, takimi jak wpływ hormonów na kształtowanie się cech płciowych, może warto zastanowić się nad obowiązkową maturą z biologii? Gender jest wiec jak kreacjonizm, przypomina – również sekciarską zapiekłością swoich zwolenników – bardziej zespół poglądów motywowanych religijnie. Skoro w Biblii napisano, że Bóg stworzył świat w siedem dni – teoria ewolucji jest nieprawdziwa – twierdzą kreacjoności. I podobnie myślą genderowcy: jeśli coś nie zgadza się z faktami, tym gorzej dla faktów. W tym sensie ideologia gender jest współczesnym marksizmem. Karol Marks nigdy nie był w fabryce, nie widział pracujących robotników, co nie przeszkadzało mu formułować sądów na temat dyktatury proletariatu.

Druga część tego opracowania przedstawia działania gender w praktyce, czyli relacje z kilku wydarzeń feministyczno – gejowsko – równościowych, na których poziom nienawiści i nietolerancji jest o wiele wyższy niż na pielgrzymkach Rodziny Radia Maryja. Tam, na imprezach organizowanych dla przez swoich dla swoich, widać jasno, o co chodzi w tym ruchu. Nie o równość czy poszanowanie obu płci przez siebie, ale o hegemonię zdegenerowanych feministek, rozpustnych aktywistów ruchów gejowskich i promocję wszelkiego rodzaju zboczeń. A przebieranie chłopców w różowe ubranka to pierwszy krok w celu destrukcji rodziny oraz ingerencji w naturę człowieka, w jego biologiczne uwarunkowania. Cel ten ma być osiągnięty powoli, pełzająco, poprzez przyjmowanie kolejnych unijnych aktów prawnych, ale również przez genderową edukację od przedszkoli aż po studia wyższe.

Genderowcy wydawać mogą się śmieszni, bo w ich poglądach nie ma logiki i nie opierają się one na twardej nauce. I można, a nawet trzeba się z ich opinii śmiać. Tylko, że gdyby walka z gender polegała na wykpieniu, sytuacja byłaby prosta. Natomiast, jak wiemy z historii, nawet najbardziej niedorzeczne poglądy mogą w społeczeństwie zyskać aprobatę, a w przypadku jej braku, mogą zostać narzucone sterroryzowanej większości. Tak było przecież z ideą równości, nielogiczną i wręcz szkodliwą. Tak było z dyktaturą proletariatu. Tak dzieje się dzisiaj z feministyczno – homoseksualną dyktaturą mniejszości, sprzedawaną społeczeństwom w miękkiej formie pozornie nieszkodliwej ideologii gender. Bo gdyby polegała ona tylko na socjologicznym badaniu społecznych uwarunkowań rządzących płciami, byłaby jedną z odmian nauki o społeczeństwie. Stosowana w praktyce staje się ideologią, która jest po prostu niebezpieczna.

Agnieszka Niewińska, Raport o gender w Polsce, wyd. Fronda, Warszawa 2014, ss.365.

Polacy w Anglii to temat niejednego reportażu. Wydaje się, że o naszych rodakach za granicą napisano już więcej niż o jakiejkolwiek innej kwestii społecznej. Było o zjadanych łabędziach, o przestępcach uciekających na obczyznę, z drugiej strony o tym, że dopiero w Londynie można zrobić prawdziwą karierę. Że Polska ogranicza, a Wielka Brytania daje nam skrzydła. Cóż, jednym daje, innym odbiera, jak w życiu. Mamy więc dwie skrajności. Jedni twierdzą, że emigracja to klucz do osobistego i zawodowego powodzenia. Inni patrzą w tamtą stronę z obrzydzeniem, mówiąc, że gdyby mogli, wróciliby do kraju. I nie dogadamy się, bo każdy chce mieć rację. Chwalcy mitycznego Zachodu z pogardą spoglądają na Polskę, a ci, co się sparzyli, widzą przede wszystkim wiele negatywnych stron zagranicy. Od jakiegoś czasu symbolem i archetypem emigracji stała się Wielka Brytania, nazywana w skrócie Anglią. Nasi rodacy są wszędzie, lecz myślowe uproszczenie każe podświadomie widzieć ich właśnie w tym miejscu.

„Angole” Winnickiej są drugim reportażem literackim wydanym przez autorkę. Pierwsi byli „Londyńczycy”, w których dziennikarka opisała specyfikę pierwszej, powojennej emigracji do Wielkiej Brytanii. Teraz pojawia się kolejna pozycja, w której autorski komentarz w zasadzie nie istnieje; dziennikarka oddała głos parudziesięciu Polakom, którzy z różnych powodów i z różnym powodzeniem wyjechali na Wyspy. I niekoniecznie mieszkają w Londynie, w mitycznej Anglii, ale i w Szkocji czy Irlandii Północnej. Rozmówcy Ewy Winnickiej są w różnym wieku, mają różne wykształcenie, pracują umysłowo i fizycznie. Jest lesbijka, ale i dominikanin. Są ci, którzy się na Polskę obrazili i tacy, którzy chętnie by do kraju wrócili. Jednym wyszło i ci chwalą sobie pobyt na Wyspach Brytyjskich. Inni mają dość i brak im pomysłu na siebie. Ciekawie konfrontować ze sobą ten emocjonalny i faktograficzny miszmasz. W tej mozaice faktów da się wychwycić wiele ludzkich losów, z których niektóre bywają dramatyczne, a niektóre niepozbawione humoru.

Dominuje jednak w „Angolach” kilka obserwacji, które wypływają z większości zamieszczonych w nich historii. Faktem jest, że emigracja nigdy nie ma podstaw w ekonomicznym sukcesie. U jej źródeł zawsze leży jakaś mniejsze czy większe niepowodzenie. Pomijam tu kwestię subiektywności takich odczuć, bo co dla jednego jest niskim poziomem życia, drugiego w zasadzie zadowoli. Poczucie osobistej klęski jest więc początkiem każdego wyjazdu na Zachód. A ten obiecuje raj na ziemi, pracę dla każdego, równość, tolerancję i brak tego cholernego, polskiego zaścianka, gdzie na każdym rogu kamienują gejów i lesbijki. Opowieści o zachodniej tolerancji można sobie między bajki włożyć, co dowodzi kilka historii opowiadających o brytyjskich szkołach. Zarówno te elitarne, w których uczą się dzieci middle upper class, tak zwanej wyższej klasy średniej, jak i rejonowe, w których białych ludzi ze świecą szukać (chyba, że są nimi Polacy), to siedliska prześladowań, pobić, oszustw i innych równie ciekawych przewinień. Stąd już niedaleko do stereotypu Anglika. Większość rozmówców reporterki zgodnie przyznaje, że typowy Brytyjczyk to zadęty bufon, z którym nie da się porozmawiać o niczym innym jak o pogodzie. O asymilacji i integracji można więc zapomnieć.

Innym wspólnym punktem tego szeregu historii jest istnienie pewnej bariery, która dla większości emigrantów jest kompletnie nieprzekraczalna. Wielu z nich wydawało się, że znali język. I to całkiem nieźle jak na średnią krajową. Wyjeżdżając tam, nie pamiętali oni jednak o tym, że o różnicach kulturowych świadczą pewne subtelności lingwistyczne, o których na lekcjach angielskiego nie uczą. Że diabeł tkwi w szczegółach. I że jadąc tam, trzeba tak naprawdę uczyć się od nowa. Te niewidzialne dla nas z krajowej perspektywy różnice kulturowe stają się w przypadku wielu rozmówców trudnym problemem, nieraz nierozwiązywalnym. Opisuje również Winnicka mentalne niewolnictwo dużej części emigrantów. Zamknięci we własnych gettach niczym w dramacie „Mrożka” czy w „Szczuropolakach” Redlińskiego, nadużywają alkoholu, otępiają się prymitywną rozrywką telewizyjną i przepracowują. Wpadają w zamknięty krąg, z którego nie wyjdą, ponieważ nawet nie pomyślą, że istnieje inna rzeczywistość. Nie znają języka, bo czym jest te kilka wyuczonych do matury zwrotów? Są niczym szarzy, smutni bohaterowie pozytywistycznych nowelek, których lektura powoduje depresję, ból głowy i niechęć do literatury.

Łatwo powiedzieć za tabloidową propagandą, że to tylko wina polityków. Taka teza w tekście reportażu nie pada wprost, ale widać ją między wierszami. Lesbijka narzeka na polską nietolerancję, pewien antropolog twierdzi, że się wynaradawia i jest mu z tym całkiem dobrze. Skoro jest tak świetnie, skąd wysokie odsetki samobójstw? Skąd poczucie wykorzenienia i braku przynależności? Ci, którym się udało, próbują jeszcze przed dziennikarką udawać zadowolonych ze swojego położenia ludzi sukcesu. Z tym, że badania wykazują, iż emigracja to jeden z bardziej stresujących czynników w życiu człowieka. I mogą o tym zaświadczyć ci, którym w Wielkiej Brytanii się nie udało, lub udało się średnio. A ci, którzy krzyczą głośno, że są tacy świetni i że Polska nic im nie dała, mam wrażenie, że próbują zagłuszyć własną samotność oraz poczucie bycia nieproszonym gościem w świecie, który obcych traktuje niczym bydło z innej planety.

Ewa Winnicka, Angole, wyd. Czarne, Wołowiec 2014, ss. 296.


Można o Korei Północnej pisać śmiertelnie poważnie. Można również dworować sobie z cywilizacyjnego zapóźnienia gorszego brata Południa. A co, gdyby połączyć bolesne fakty z celną ironią dziennikarskiego obserwatora? Nie jest to złe rozwiązanie, tym bardziej, że faktycznie się sprawdziło. Najnowsza polska pozycja dotycząca Wielkiego Koreańskiego Brata napisana jest właśnie w ten sposób. Jej autorem jest brytyjski dziennikarz BBC John Sweney, który – aby wjechać do państwa Kim Dzong Una – podał się za profesora. Dla kamuflażu otoczył się wianuszkiem studentów i stało się to, co dla większości śmiertelników niemożliwe: dostał się za atomową kurtynę Kimów. Tekst, który powstał, nie jest na szczęście tylko dziennikiem z podróży, ale stanowi połączenie reporterskiej roboty i analizy historii, polityki oraz życia społecznego najbardziej izolowanego państwa globu.

Dziennik z podróży niczego nowego by przed czytelnikiem nie ujawnił. W końcu wszyscy, którym udaje się wjechać do Korei Północnej, przecierają te same szlaki w Pjongjangu. Co można nowego w tej kwestii odkryć? Te obserwacje reporterskie, na które składają się opisy wizyt w szpitalu bez pacjentów, fabryce bez robotników czy w muzeum podarunków dla Kim Dzong Ila, są ciekawe, ale takie rzeczy już czytaliśmy. Owszem, dla czytelnika nieobeznanego z tematem, stanowią bardzo interesujący materiał. Polecany szczególnie dla młodej lewicy. Ale i nie tylko. Dla narodowców również. Szczególnie tych mających na ustach frazesy o czystości rasy. Jak czystość rasy wygląda w praktyce, widać doskonale na przykładzie Koreańczyków. Na ulicach nie spotyka się inwalidów, a kobiety, które zaszły w ciążę z Chińczykami, to po prostu dziwki. Proste, prawda? Reżim Kimów, co udowodnił już w „Najczystszej rasie” Brian Myers, opiera się również na idei narodowego socjalizmu, przefiltrowanego przez konfucjanizm.

W momentach wizyt w muzeach komunizmu i rewolucji wychodzi ze Sweeneya ironista. Na szczęście autor cienkiej granicy nie przekracza i nie natrząsa się zbyt wiele, gdy trzeba raczej współczuć. Pisze o swoich reakcjach na absurdalne do granic słowa przewodników, ale kłania się posągom bogów, gdy potrzeba. W końcu znajduje się w pierwszym na świecie systemie nekrokratycznym: oficjalna propaganda nazywa Kim Ir Sena wiecznym prezydentem i przywódcą. To jedyny taki system, w którym rządzi się zza grobu. Natomiast co innego motywuje mieszkańców: strach. Chociaż bariera komunikacyjna pęka, przede wszystkim na granicy z Chinami, i tak większość Koreańczyków wierzy w system, albo tak doskonale ten fakt udaje. Gdy Sweeney cofa się w retrospekcjach do czasów powstania Korei lub późniejszych, ironia znika. Dowiadujemy się za to z „Korei Północnej…” kilku ciekawych faktów historycznych.

O powiązaniach międzynarodowego terroryzmu z komunistycznymi reżimami wiemy dzisiaj sporo. Wszakże „wielki noblista” świętej pamięci Nelson Mandela również nie odmawiał władzom NRD czy Czechosłowacji, szkolił również swoje ponure rasistowskie bojówki w Angoli. Natomiast kto wiedział, że w państwie Kim Ir Sena szkoliła się IRA? Epizod ten opisuje nie do końca udany mariaż irlandzkich terrorystów ze smutnymi panami z Azji. Jak widać, swój do swego ciągnie. O Amerykanach, którzy mieszkali w Korei, również nie wiemy wiele. A tych kilka przypadków autor wyciąga na światło dzienne. I tak nie znamy całej prawdy o cudzoziemcach porywanych i przetrzymywanych przez reżim. Tyle, że rzeczeni Jankesi do państwa Kimów udali się z własnej nieprzymuszonej woli, co potęguje niewątpliwą egzotykę tej historii.

Opis wizyty Sweeneya w Korei Północnej przypomina klasyczne science fiction, na przykład „Eden” Lema. Jest sobie nieznana planeta, na której lądują astronauci. Wszystko, co widzą pionierzy kosmosu, rozgrywa się przed nimi w tajemniczy, nieodgadniony sposób. Sekrety edeńskiego społeczeństwa pozostają dla nich zakryte na zawsze. Podobnie jest tutaj. Chyba ktokolwiek, kto pojechał do państwa Kimów, zaczyna wątpić w to, co widzi. Autor omawianej pozycji niejednokrotnie opisuje swoje zdumienie niedorzecznościami, które dane jest mu oglądać. Bo czy szpital, w którym nie ma ani jednego pacjenta, nie dziwi? Czy wszechobecne oczy rządzących potworów, niczym reklamowe billboardy w cywilizowanym świecie, nie są dowodem na kompletną nieprzystawalność tego państwa, które jest jednym z największych socjotechnicznych eksperymentów na świecie. O ile nie największym.

Tytułowy wielki blef może więc śmieszyć, może dziwić, ale przede wszystkim z powodu swojej niezamierzonej groteskowości przeraża i niepokoi. Można powiedzieć, że kolejna porcja informacji z najbardziej izolowanego państwa na świecie przedostała się poza atomową kurtynę. Ale co z tego? Wiemy nieco więcej, ale jaki jest obraz całości, trudno wyrokować. Tekst Sweeneya rzuca kolejne światło na ten mroczny obszar świata, ale zanim ta orwellowska kurtyna opadnie, może minąć jeszcze kilka pokoleń.

John Sweeney, Korea Północna: Tajna misja w kraju wielkiego blefu, tłum. M. Halaba wyd. Muza, Warszawa 2014, ss. 397.



Moda na horrory oparte na „prawdziwych wydarzeniach” nadal trwa. Całe szaleństwo rozpoczęło się od „Blair Witch Project”, który był filmem, według legendy przykrojonej na potrzeby reklamy, bazującym na faktach. Mieliśmy „Obecność”, która powstała na podstawie historii pogromców duchów, małżeństwa Warrenów. Film ten faktycznie nieźle straszył, ale nie zasługa w tym ponoć prawdziwego tła fabularnego, ale solidnej rzemieślniczej roboty reżysera. Rok bieżący przyniósł nam kolejne widowisko oparte na historii prawdziwej: mowa o obrazie zatytułowanym „Zbaw nas ode złego”. A że u źródeł filmowej opowieści znajduje się pozycja książkowa, to i lepiej, bo można całej fabule przyjrzeć się bardziej wnikliwie. Policjant po godzinach ścigający demony, bo to główny wątek i obrazu kinowego i paradokumentalnej powieści, brzmi nieco absurdalnie. Ciekawe więc, co kryje się pod powierzchnią dość mocno reklamowanej historii, prawda? Tym policjantem jest Ralph Sarchie, autor omawianej właśnie historii. Na wyrost określiłem ją mianem powieści, ale tak naprawdę jest ona rodzajem fabularyzowanych wspomnień, w których rolę naczelną pełni główny bohater, twardziel z krwi i kości, który się duchom i kulom nie kłaniał.

Jestem sceptyczny, słysząc o takich historiach. Gdzieś mamy nawiedzony dom, w którym pewna rodzina nie może spokojnie egzystować z powodu złośliwego ducha, który rozbisurmania się coraz bardziej. A to krzesłem rzuci, przeklnie do telefonu albo zagrozi czymś nieprzyjemnym. Nie miałem nigdy z nawiedzonymi domami do czynienia, toteż mogę albo zaprzeczyć całej opowiedzianej przez Sarchiego historii, albo szukać dalej odpowiedzi, czy może autor ma nieco racji. „Zbaw nas ode złego” to zbiór kilkunastu paradokumentalnych nowelek, w których występują i nawiedzone domostwa, i duchy mówiące przez telefon, i inne tego rodzaju cyrki na kółkach. Sarchie wraz z kompanem dzielnie stawia czoła diabłom i innym maszkarom, uzbrojony w przeróżne poświęcone przedmioty jak różańce lub relikwie krzyża (do tych ostatnich jeszcze wrócimy). Cena, jaką płaci policjant, jest dość wysoka, bo straszyć zaczyna również u niego w domu. Żona stróża prawa co rusz widzi jakieś czarne kształty przenikające przez ściany. Co chwila z kart książki wyskakują kolejne rzeczy, które się filozofom nie śniły, i atakują mniej lub bardziej postronnych obywateli.

Jako literatura rozrywkowa „Zbaw nas ode złego” okazuje się dość nudnawa. I nawet niespecjalnie straszy, bo zanim zdążymy zaprzyjaźnić się z bohaterami kolejnych opowieści, ci umykają z końcem wątku i tyle ich widziano. Krótkie, dość reporterskie, ale pozbawione wnikliwości nowelki nie umywają się do tych napisanych przez Poe czy Lovecrafta. U Sarchiego jest nowocześnie, niczym w wiadomościach telewizyjnych – kawa na ławę, bo czeka kolejny materiał do emisji. Ani to więc specjalnie niepokojące, ani psychologicznie pogłębione, ot pieskie opowieści amerykańskiego psa, którego specyfiką jest fakt, że po godzinach zajmuje się walką z duchami nieczystymi. Pod względem poznawczym na pewno ciekawsi byli wydani około dwudziestu lat temu „Zakładnicy diabła” Malachi Martina (Sarchie odwołuje się do niego w kilku momentach). Tamte historie miały dreszczyk i opisane zostały z większą dozą talentu.

Jeśli ktoś tematyką opętań się interesuje i chciałby przeczytać coś napisanego w duchu katolickim, niekoniecznie musi sięgać po rzecz napisaną przez Sarchiego. Z banalnego powodu: sporo w tym tekście ustępów kontrowersyjnych, niedających pogodzić się z ortodoksją. A po wtóre, nietrzymających się kupy. Zacznijmy od wspomnianego na początku tego tekstu małżeństwa Warrenów. Autor je zna i z nim się przyjaźni. Specyficznym hobby Warrenów jest zbieranie przedmiotów owładniętych przez złe duchy. Naturalnie, po odprawionych egzorcyzmach. To pierwszy dyskusyjny wątek. Jeśli założymy na potrzeby tego tekstu, że przedmioty mogą być zaklęte i emanować złą mocą, w jakim celu pogromcy duchów gromadzą je we własnym domu? Drugą kwestią jest wywodząca się nie z chrześcijaństwa, ale z pogaństwa wiara w ludzkie dusze błąkające się po świecie. Domy według Sarchiego nawiedzane mogą być nie tylko przez diabły, ale i przez ludzkie duchy. I ostatnia teologiczna nieścisłość, mianowicie zrównywanie wszystkich wyznań. Zdaję sobie sprawę, że każde z nich ma monopol na prawdę i nie ustalimy, kto ma rację, ale taki rodzaj ekumenizmu w kontekście głębokiego przywiązania do ortodoksji, które deklaruje Sarchie, jest osobliwą nieścisłością.

Mamy więc do czynienia prawdopodobnie z literaturą udającą religijną lekturę, napisaną albo na potrzeby filmu, albo – bo rzecz ta ukazała się w USA kilka lat wcześniej – z horrorem, który ma się sprzedać, bo na mieście mówią, że oparty jest na faktach. A fakty przeczą zdrowemu rozsądkowi. Skąd u nowojorskiego policjanta relikwie krzyża z Golgoty? Średniowieczna nadprodukcja relikwii spowodowała, że w każdym zakątku Europy można było na takie trafić, ale przecież mówimy tutaj o fałszerstwie. Jeśli nawet znaleziono by prawdziwe szczątki drewna, to z pewnością nie dostałby ich nowojorski glina. Sarchie zmyśla również, pisząc o odcinaniu drogi duchom. Skoro te są niewidzialne i mogą przenikać przedmioty, czy nie poradzą sobie z blokadami z wody święconej? Droga ucieczki w tym momencie prowadzi w górę przez dach. Jak widać, niekonsekwentne to wszystko i raczej wymyślone, chociaż z pewnością są na tym świecie inne rzeczy, które się filozofom nie śniły.

Ralph Sarchie, Lisa Collier Cool, Zbaw nas ode złego, tłum. E. Stępkowska, wyd. Esprit, Kraków 2014, ss. 439.

Istnieją pewne grupy etniczne, które krytykę znoszą gorzej niż inne. Są również takie, które nie tolerują absolutnie żadnej negatywnej opinii, same oczywiście wypowiadając się pejoratywnie o innych zbiorowościach. Łatwo zgadnąć, że chodzi o Żydów. Antysemityzmem może być więc wszystko: stwierdzenie, że większość funkcjonariuszy UB należała do narodu wybranego, opinia, iż rok 1968 w PRL był tylko wewnątrzpartyjną rozgrywką, czy po prostu krytyka polityki Izraela. Bardzo dobrze, że głosy krytyczne wobec specyficznego charakteru Żydów pochodzą od nich samych. Mowa tu o Normanie Finkelsteinie, autorze chociażby „Przedsiębiorstwa Holocaust”, albo o twórcy omawianej pozycji, Shlomo Sandzie. Jego esej „Dlaczego przestałem być Żydem” nie stanie się ulubioną lekturą czytelników „Gazety Wyborczej”, chociaż sam Sand powiela w nim sporo stereotypów charakterystycznych dla filosemitów.

Ale od początku. Autor z początku zaznacza, że jego tekst nie jest przeznaczony dla antysemitów. Fakt, kłamstwa oświęcimskiego tutaj nie ma, ani też pseudonaukowych opinii na temat rzekomych ewolucyjnych mankamentów Żydów. To nie bibuła dla dziarskich chłopców, ale cenna rzecz, która tłumaczy, w prosty i łopatologiczny sposób, to, kim są dzisiaj Żydzi. Z tożsamością tej grupy etnicznej są problemy i to nie od dzisiaj. Shlomo Sand, jako ateista, niezwiązany nijak ani z religią ani obrzędowością współczesnego judaizmu, zadaje pytanie, czy tożsamość Izraelczyków jest w jakikolwiek sposób powiązana z czynnikami pozareligijnymi. Odpowiedź, jakiej udziela, jest negatywna. Nie mogąc znaleźć swojego miejsca w społeczności, której jedynym spoiwem jest religia, dokonuje dekonstrukcji własnej tożsamości. To jest dopiero początek. Wiadomo: są dwa sposoby, jakimi można stać się obywatelem Izraela. Pierwszym jest udowodnienie własnego pochodzenia z matki Żydówki. Drugim – przyjęcie religii.

Nim przeanalizuję rzeczony esej, kilka słów na temat przekłamań pojawiających się na jego początku. Posługując się wytartymi kliszami na temat historii Żydów, Sand omawia historię diaspory swojego narodu. Nie zauważa specyfiki I Rzeczpospolitej i faktu, że była ona państwem bez stosów. Dokąd z całej Europy uciekali Żydzi? W Polsce na poziomie państwowym nikt nie wymagał od nich zmiany religii, co działo się na zachodzie Europy. Oczywiście, że na płaszczyźnie prywatnej zdarzały się zatargi, ale pamiętać musimy o dwóch rzeczach. Primo, były to zatargi mające obopólne źródło. Secundo, nie wolno nam oceniać antyżydowskich wystąpień miarą holokaustu, a takie ahistoryczne myślenie dominuje we współczesnym dyskursie dotyczącym Żydów. O tym wszystkim Shlomo Sand nie wspomina, dając nieco krzywdzący dla gojów obraz przedwojennej rzeczywistości europejskiej.

Wróćmy do meritum tekstu. A zawiera on sporo niepopularnych, chociaż powszechnie znanych faktów. Przede wszystkim nie pasuje autorowi wyższość, z jaką Żydzi spoglądają na gojów, czyli tych, którzy Żydami nie są. Źródła takiego traktowania bliźnich znajdują się już w Starym Testamencie i Talmudzie. Tworzenie się żydowskiej diaspory miało swój początek nie tylko w wygnaniu, ale również w poczuciu moralnej i społecznej wyższości, którą czuli i czują Żydzi w stosunku do innych obywateli. Konsekwencją takiego myślenia jest agresywna polityka międzynarodowa i wywiadowcza Izraela. Polityka społeczna, której pokłosiem staje się wysyłanie młodych Izraelczyków na wycieczki do Auschwitz-Birkenau oraz podsycanie poczucia krzywdy i nienawiści, skrytykował już żydowski reżyser Yoaw Shamir w głośnym dokumencie „Defamation” (w polskiej wersji „Dezinformacja”, chociaż powinno być raczej „Zniesławienie”). Skoro i Finkelstein, i Shamir, i Sand widzą nieprawidłowości w funkcjonowaniu własnego społeczeństwa, a jest to głos żydowski, nie ma co krzyczeć o antysemityzmie, ale raczej porzucić mity narzucane przez niektórych przedstawicieli tego narodu.

Jednym z nich, rozpowszechnionym na Zachodzie, jest narracja o wyłącznie antyżydowskim charakterze II wojny światowej. Na mocy tej opowieści zdarzały się sytuacje, w których do głosu nie dopuszczano ofiar spośród Cyganów. Bo przecież na cierpienie monopol może mieć tylko jedna nacja. Inny przykład. Nie mówi się, że w obozach zagłady zginęło około 11 milionów ludzi, i że tylko połowa z nich należała do narodu wybranego. Prześledziwszy popularne publikacje historyczne ukazujące się na Zachodzie, zobaczymy, że liczba ofiar stopniała do 6 milionów, i że obecnie w kontekście lagrów niemieckich wspomina się tylko o Żydach. O skandalicznym stosunku osadników żydowskich do własnych, ocalałych z holokaustu współziomków pisał już w „Siódmym milionie” Tom Segev. Określenie „mydło” padające w stronę migrujących do Izraela było powszechne.

Konstatacją eseju staje się teza, że współczesny Izrael jest państwem ksenofobicznym, natomiast jego społeczeństwo jest jednym z najbardziej rasistowskich. Jako lewicowiec, socjalista, Shlomo Sand, nie jest w stanie zrozumieć i tolerować motywacji, jakie rządzą jego narodem. A że ten oparty jest jedynie na spoiwie religijnym, wypisuje się z niego. I może ten gest jest zanadto egzaltowany, staje się ważnym głosem w dyskusji, której głośno prowadzić nie można. Chyba, że chce się być obwołanym antysemitą. Nawet, gdy cytuje się autora, który do antysemityzmu ma stosunek jednoznacznie negatywny. Jak pisał pierwszy rabin osadniczej wspólnoty w Palestynie: różnica między duszą Żyda, z jej wiarygodnością, wewnętrznymi pragnieniami, żądaniami, jakością i postrzeganiem, a duszą wszystkich nie-Żydów, jest większa i głębsza aniżeli różnica pomiędzy duszą człowieka a duszą zwierzęcia.

Shlomo Sand, Dlaczego przestałem być Żydem: spojrzenie Izraelczyka, tłum. I. Badowska wyd. Dialog, Warszawa 2014, ss. 139.

Daleka Północ od dawna fascynowała – najpierw badaczy, potem reporterów. Życie w skrajnie nieprzyjaznych dla człowieka warunkach to wyzwanie, któremu czoła stawiali Fridtjof Nansen czy Roald Amunsen. Ten drugi zresztą zginął podczas wyprawy w okolice Bieguna Południowego. Interesujące jest przyglądać się ludziom żyjącym w takich warunkach z własnej woli. Chociaż technika przyszła im z pomocą i nie muszą oni własnoręcznie przygotowywać lamp z foczego tłuszczu, lub kryć się przed zimnem w odwróconej łodzi jak Nansen ze swoją drużyną, dzień polarny, noc polarna oraz niskie temperatury nie są dla nich naturalnym środowiskiem. Przebywająca od 2010 roku na Spitsbergenie autorka „Białego” Ilona Wiśniewska spróbowała zmierzyć się z polarną materią. Pisarka mieszka tam na stałe, w życiu prywatnym związana jest z Amundsenem Birgerem, redaktorem naczelnym lokalnej gazety; bo i taka tam się ukazuje.

Zacznę od życia prywatnego, bo to widoczny mankament tej książki. Wiśniewska wpada w sentymentalną manierę i miejscami jej reportaż niebezpiecznie zbliża się do granicy, za którą zaczyna się „Dom nad rozlewiskiem”. Życie w cieniu starszego od niej o trzydziestu lat męża może nadawałoby się na jakiś polarny romans, ale nie na tekst, który ze swojej definicji powinien być zobiektywizowany. A z pewnością już reporter ma zostać przezroczysty. Dołącza więc autorka do niesławnego pokolenia Kolosów, które przemierza świat, krzycząc następnie: ja widziałem, ja przeżyłem, ja doświadczyłem. Ja, ja, ja! Opisywany świat staje się tylko tłem dla narcystycznego ja, które staje się w opowieści najważniejszym jej elementem. A przecież nie na tym polega reporterskie opisanie świata. Może odkryję przed Wiśniewską Amerykę, ale czytelnika naprawdę nie interesują szczegóły z życia prywatnego autorki. One nie wnoszą nic do historii. Gdybym nie wiedział, że Birger to mąż reporterki, straciłbym cokolwiek? Wręcz przeciwnie, opowieść zyskałaby na obiektywizmie. A opieranie się na relacjach osoby, z którą pozostaje się w związku uczuciowym, to z pewnością jeden z grzechów głównych niedoświadczonych dziennikarek.

Opisywany w książce Spitsbergen to wyspa – azyl, na której dominują Norwegowie, ale najliczniej występującą mniejszością narodową są… Tajowie. Zaskakujący fakt. Oprócz nich licznie występują Rosjanie. I gdy myślimy o tych ostatnich, powinniśmy wzorem Związku Sowieckiego, poszukać opuszczonych miast. Naturalnie, takie również na wyspie się znajduje, a nazywa się Piramida. Jest także obecny akcent rodzimy w postaci Polskiej Chatki, do której od kilkudziesięciu lat przyjeżdżają ekipy badawcze. Nie obyło się od akcentów polityczno – historycznych; o wprowadzeniu stanu wojennego uczeni dowiedzieli się dopiero kilka dni później. Jeden z nich momentalnie uciekł, prosząc w Norwegii o azyl. Największe miasto Spitsbergenu Lonyearbyen liczy sobie około czterech tysięcy dusz, co również może dziwić laików. Rodzą się dzieci, wypełniają się przedszkola, od czasu do czasu odbywają się koncerty, w tym cykliczne bluesowe i jazzowe festiwale. Tylko szkoda, że black metalu nie ma (albo autorka nie odrobiła pracy domowej i o niczym nie wie, czemu bym się nie dziwił), bo kolebka drugiej fali tego gatunku i sroga zima powinny być naturalnym środowiskiem dla tej stylistyki. Jazz, blues i muzyka elektroniczna – hipsterstwo pełną gębą nawet na Spitsbergenie, ale trudno dziwić się takiemu spojrzeniu, gdy sponsorem książki jest radiowa Trójka (przez złośliwych nazywana Trujką).

Te anegdotyczne historie stanowią jasny punkt „Białego”. Widać, że autorka parę zim na wyspie przeżyła i rozmawiała już z niejednym jej mieszkańcem. Natomiast, czytając reportaż, nie mogłem wyrzucić z pamięci innego tekstu. Mowa o relacji Macieja Wasielewskiego i Marcina Michalskiego z pobytu na Wyspach Owczych, która kilka lat temu ukazała się pod tytułem „81:1”. Gdy zestawimy ze sobą te dwie książki, jasno ukaże się nam, kto w tym pojedynku wygrywa. Brakowało mi w opowieści Wiśniewskiej większego zagęszczenia świrów, którzy przecież daleką Północ wybierają. Nie było wódki, więc nie było historii. Autorka do tematu podchodzi grzecznie, niczym licealistka. Kulturalnie rozmawia, pyta i otrzymuje odpowiedzi, najczęściej czyni to z cienia męża, który na Spitsbergenie jest już instytucją. I potem te grzeczne odpowiedzi łączy w reportaż, w którym absolutnie nie ma flaków, nie ma żadnej duchowości, jest tylko opis świata młodej hipsterki, która dostrzega tylko to, co na powierzchni. Dlaczego nie ma w tej opowieści religii? Kościół jest, więc wystarczyło wejść i powęszyć. Dlaczego autorka poświęca tak niewiele miejsca na opisanie prywatnych pasji i pokrętnych życiowych dróg swoich rozmówców? W końcu ludzie wybierający z własnej woli mieszkanie w tych rejonach nie są typowymi zjadaczami chleba. Uciekają przed czymś, chcą zapomnieć, zacząć nowe życie, albo w spokoju doczekać do śmierci. Ale trzeba pytać, a nie występować jako żona sławnego męża.

Ilona Wiśniewska, Białe: zimna wyspa Spitsbergen, wyd. Czarne, Wołowiec 2014, ss. 205.

Jeśli czytał ktoś „Rzeźnię numer 5” Vonneguta albo „Paragraf 22” Hellera, może zapadło mu w pamięć nazwisko tłumacza. Lech Jęczmyk, bo o nim mowa, nie jest znany tylko z translacji klasyki powieści amerykańskiej XX wieku. To również postać związana przez długie lata z redakcją „Fantastyki” oraz „Nowej Fantastyki”, współtworząca ten znamienity miesięcznik od początków jego istnienia. Ten urodzony w Bydgoszczy, ale związany z Warszawą człowiek, jest również twórcą dwóch cyklów felietonów, a może i krótkich esejów, wydanych pod wspólnym tytułem „Nowe średniowiecze” i „Jeszcze nowsze średniowiecze”. Uprawiał również judo! Powiedzieć by można, człowiek renesansu. I jeśli chcemy mówić o polskich elitach umysłowych, a nie mamy ochoty wymieniać „autorytetów moralnych” spod znaku mediów jedynie słusznych, możemy śmiało wskazać nazwisko Lecha Jęczmyka.

„Dlaczego toniemy, czyli jeszcze nowsze średniowiecze” czytałem już kilka lat temu i w związku z oryginalnym podejściem ich twórcy do tematów polityki, religii, światowych spisków czy historii ucieszyłem się, że wydał on wspomnienia. Pierwsza myśl: dlaczego takie krótkie? I jeżeli omawiana pozycja posiada jakieś wady, to właśnie jej objętość może być jedyną z nich. A tak naprawdę poza wziętą w cudzysłów kwestią lakoniczności tych memuarów nie ma się do czego przyczepić. Chłonie się te wspomnienia od samego początku do ostatnich stron. Jęczmyk to nie tylko znawca literatury współczesnej, czego daje niejednokrotnie swój wyraz, jest on człowiekiem religijnym, ale po przejściach, jest patriotą, ale nie patrzy w oczywistym kierunku, jest prawicowcem, ale bez pakietu poglądów, które koniecznie trzeba wyznawać, gdy nim się jest. Te drobne różnice stanowią o tym, że nazwałem go jednym z członków polskiej elity umysłowej. Dzieje się tak, ponieważ autor „Światła i dźwięku” jest człowiekiem posiadającym niezwykle szerokie horyzonty, oryginalny zestaw poglądów, a nie wyuczonych klisz, powtarzanych przez akolitów pewnych stronnictw politycznych czy religijnych. Jego podejście do materii polityki, religii i historii jest wynikiem autentycznych, pogłębionych procesów myślowych, nie zaś wytresowanym odruchem.

Co ciekawe, Jęczmyk twierdzi, że ma bardzo dobrą pBlogger jest bezpłatnym narzędziem oferowanym przez firmę Google, służącym do publikowania blogów i łatwego dzielenia się swoimi przemyśleniami z całym światem. Blogger ułatwia publikowanie tekstu, zdjęć i filmów w blogu osobistym lub blogu zespołu.amięć i potrafi przywołać mnóstwo wspomnień od momentu bycia dwuletnim pacholęciem. Nie wiem, na ile w tym kokieterii rzucanej w stronę czytelnika, a ile prawdy. Nie mam jednak powodu, aby autorowi nie wierzyć. Nasi intelektualiści, zwłaszcza ci z lewej strony politycznej barykady, zwykli są wynosić się ponad motłoch i nauczać go z mównicy. Lech Jęczmyk w „Świetle i dźwięku” niczego takiego nie czyni. Nie narzuca, nie perswaduje, nie podpowiada czytającym, że szczęściem jest przyjęcie jego spojrzenia na świat. Skromnie opisuje swoje życie, począwszy od wczesnego dzieciństwa, w czasie którego obserwował działania wojenne. Pisze o trudnej egzystencji w czasach stalinizmu, o znajomości własnego ojca z rotmistrzem Witoldem Pileckim, przypomina fakty, które dzisiaj zostały zapomniane, na przykład mówiąc o powojennej wysyłce polskiej żywności do biednej Anglii. Wszystko to przyprawia celnymi spostrzeżeniami dotyczącymi dzisiejszego życia społeczno-politycznego.

Czytając „Światło i dźwięk”, nie sposób oprzeć się wrażeniu, że autor jest tym typem człowieka, którego zwykło się nazywać realistą. Niektórzy, złośliwi rzekliby może „pesymista”, ale to moim zdaniem zbyt daleko idąca samowola. Nie jest Lech Jęczmyk człowiekiem zgorzkniałym, ale raczej z racji swojego wieku dawno pozbył się złudzeń. Dobiega do osiemdziesiątki i zdaje sobie sprawę z faktu, że rewolucja Solidarności nie zmieniła tak wiele, jak wydaje się na oficjalnych obchodach przeróżnych świąt i uroczystości. Jako że w latach 90. bawił się w tworzenie od zera pewnego politycznego stronnictwa, zna doskonale mechanizmy rządzące rządzącymi i partiami, z których oni się biorą. Nie skacze z radości na wieść o kolejnej rocznicy 4 czerwca, zdając sobie sprawę, że polityki nie uprawia się ani w rządzie, ani w parlamencie, ponieważ istnieją zupełnie inne ośrodki władzy, ulokowane z dala od medialnego szumu.

I chyba najciekawszą kwestią związaną ze „Światłem i dźwiękiem” jest wyławianie takich perełek, od których roi się w felietonach Jęczmyka. A związane są one z nieortodoksyjnym, jak już wcześniej wspominałem, podejściem autora do spraw społecznych oraz politycznych. Dzięki temu, czytając wspomnienia autora, ma się wrażenie uczestniczenia w niezwykle ciekawej gawędzie. Gawędzie, która posiada rozmach, ciekawą fabułę, intrygujące spostrzeżenia. A źródła tych spostrzeżeń leżą w obserwacji świata, wyciąganiu zeń wniosków, czy formacji intelektualnej oraz duchowej. Do mistrzów Jęczmyka należą między innymi o. Bocheński i prof. Wolniewicz, czyli jednostki równie oryginalnie myślące jak autor. I powiem to jednak na koniec: szkoda, że tak krótko! Sporo zostało niedopowiedziane, a ciekawość woła o więcej.

Lech Jęczmyk, Światło i dźwięk: Moje życie na różnych planetach, wyd. Zysk i s-ka, Poznań 2013, ss. 276.

Fanem Vadera nie byłem nigdy, natomiast doceniam ich pierwsze wydawnictwa, szczególnie debiut „The Ultimate Incantation”, wydaną później epkę „Sothis” oraz drugi album, mocny i zwarty „De Profundis”. Później było lepiej lub gorzej, lecz granie to ani mnie nie ziębiło, ani nie grzało. Ot, solidny death metal, jednak bardziej rzemieślniczy niż artystyczny. I gdy dziesięć lat temu pisałem recenzję „The Beast” na nieodżałowany portal Millennium Metal (którego tradycje kontynuuje dzisiaj metalzine.pl), dałem do zrozumienia, że zespół zjada własny ogon i niczego nowego raczej już nie wymyśli. Kilka dni po publikacji tekstu dostałem mail z pogróżkami, naturalnie od anonimowego nadawcy, jednak z ciechocińskiego serwera. A w Ciechocinku nie tylko dom zdrojowy stoi, a mieściła się tam (i chyba mieści się do dzisiaj) siedziba managera grupy. Mądremu dość, jak mówi klasyk z Torunia. Dekadę później ukazuje się biografia polskiej grupy, pióra Jarosława Szubrychta. I wiem, że pozycja ta musi znaleźć się na mojej półce.

„Wojna totalna” jest jedną z tych biografii, które czyta się jednym tchem, ponieważ napisana jest niczym powieść sensacyjna. To jest wciągająco, z pasją, znajomością tematu, również doskonale w warstwie językowej, co nie jest oczywistością jeśli mówimy o książkach o metalowcach dla metalowców. Szubrycht z wykształcenia jest polonistą, pisze nie od dzisiaj, w dodatku lideruje reaktywowanej ostatnio kapeli Lux Occulta. Gust ma szeroki i dość wyrafinowany, na metalu się zna autentycznie, a nie jak redaktorzy „jedynego rockowego pisma w Polsce”. Interesujący jest fakt, że autor nie skupił się tylko na historii Vadera, ale szczególnie w początkowych fazach biografii naszkicował szerokie tło opisujące rozwój muzyki metalowej w kraju. A przypomnieć należy, że lata 80., w których rodził się zespół oraz rozwijał rodzimy metal, nie były łatwe dla muzyki. Metalowcy i tak mieli łatwiej niż inne zespoły alternatywne, bo ich płyty ukazywały się jednak w większej liczbie niż albumy kapel grających punk czy nową falę. Kat, Destroyers, Turbo, Open Fire, Stos, Hammer, VooDoo, Alastor – może to niezbyt wiele, gdy porównamy tę skromną liczbę do warunków dzisiejszych, ale i tak więcej niż w przypadku załóg punkowych i nowofalowych.

Jest więc etos, styropian i walka z systemem, na szczęście autor nie popada w przesadę i nie czyni z bohaterów opowieści antykomunistycznych wojowników. Możemy za to obserwować szarą rzeczywistość przedostatniej dekady wieku XX: kłopoty ze zdobyciem sprzętu do grania, organizacją koncertów, ale i romantyczny mit jedności podziemia, który – jak doskonale wiadomo – jest tylko mitem, niczym więcej. Metalowcy z lat 80. w dużej mierze byli agresywni niczym dzisiejsi kibice, a głupi niczym dresiarze. Taka prawda i być może kogoś ona oburzy, ale świętości po to są, aby je szargać, a legendy – odbrązawiać. Taki ponury, ale i barwny z drugiej strony opis, serwuje nam Szubrycht. W takiej atmosferze, w prowincjonalnym pruskim Olsztynie, powstaje pierwszy polski muzyczny towar eksportowy. To właśnie Vader, zespół deathmetalowy, grający muzykę, której w tamtym czasie bała się zdecydowana większość społeczeństwa, zdobył rynki zachodnie. Nie Budka Suflera, nie Edyta Górniak (ona próbowała w latach 90.), ale „brudasy” i „sataniści” – jak nazywają metalowców ich adwersarze. Musimy pamiętać, że to nie były jeszcze czasy, w których Nergal brylował na Pudelku, bo o tym drugim nikomu jeszcze się nie śniło, a ten pierwszy dziecięciem był w nadmorskim Danzigu.

Głównym bohaterem biografii jest lider kapeli – Peter – i to dlatego, że skład kapeli zmieniał się od zawsze, co pewnie pozostanie normą już do końca dni zespołu. Jawi się Peter jako generał, sam siebie tak określa, i tak pisze o nim autor. Generał, jadąc autokarem w czasie trasy, ma wydzielone piętro, na którym rozmawiać można jedynie o metalu lub na tematy, które zainteresowany podrzuci. Inne – surowo wzbronione. Nie ma więc żartów, bo to jest metal, a metal – jak wiadomo – jest wojną. Wojną są również stosunki panujące w zespole, więc przez całą historię kapeli winni są ci, co odeszli. Nie Peter, albo manager – Mariusz Kmiołek. Rację ma tylko generał. O wojnie jednak Piotr Wiwczarek śpiewać nie chce, woli o piekle i demonach. Wojenny epizod w tekstach uważa za pomyłkę. Tylko dziwi fakt, dlaczego pięćdziesięcioletni facet woli liryki o pierdołach, zamiast prawdziwego życia. Skąd zamiłowanie do okultyzmu? Po co szatan? To jest już nudne, szczególnie w wykonaniu kogoś, kto wyrósł już z krótkich gaci i buntu przeciwko księdzu proboszczowi. Z kart „Wojny totalnej” wyłania się jeszcze jeden obraz Petera, nie mniej interesujący niż inne, a mianowicie lekko dziadowski i konserwatywny. Mamy więc do czynienia z człowiekiem, który wszedł na ściśle określoną ścieżkę i kurczowo jej się trzyma. Nic w tym nie ma złego, gdyby nie wrażenie jakiegoś skostnienia, tworzenia na siłę i na siłę udowadniania, że Vader to wciąż ta nieokiełznana bestia, która w swoich początkach raziła dość skutecznie.

Bohater jest zmęczony i to widać mimo buńczucznych wypowiedzi dotyczących najnowszej płyty „Tibi et igni”, która jest taka, jaka jest: przewidywalna, niespecjalnie porywająca. Letnia jak cały zespół od czasów „Litany”. Zmęczenie to widać pomiędzy wierszami i ciekawie je sobie konfrontować z oficjalną linią promocyjną zespołu, która wkracza gdzieś na karty książki. Szubrycht jest jednak zbyt dobrym dziennikarzem, aby tuszować wady swojego bohatera. One wychodzą same. „Wojna totalna” zaś jest jedną z najciekawszych pozycji biograficznych dotyczących szeroko pojętej muzyki rockowej, nawet gdy jej główna postać od dawna ani ziębi mnie ani grzeje, gdyż Vader dzisiejszy to cień dawnego zespołu, który na początku lat 90. zawojował swoim potężnym death metalem cały świat.

Jarosław Szubrycht, Wojna totalna, wyd. Sine Qua Non, Kraków 2014, ss. 429.

Alpinizm od zawsze wymagał ofiar. Na samym początku, gdy wysokie góry zaczęto odkrywać i eksplorować przy pomocy prymitywnego – z dzisiejszego punktu widzenia – sprzętu. Tak samo jest dzisiaj, gdy sprzęt jest nieporównywalnie lepszy, nowocześniejszy i bardziej pomaga przetrwać. Gdy w dodatku zawiodą jeszcze ludzie, o tragedię nietrudno. Tak stało się zimą 2013 na Broad Peak, gdy zginęło dwóch himalaistów. Werdykt był jednoznaczny: stało się tak dlatego, że pozostali uczestnicy wyprawy, zamiast poczekać na spóźniających się kolegów, pospieszyli do bazy. Przez polskie media przetoczyła się lawina oskarżeń i niezdrowych emocji. Najbardziej dostało się Adamowi Bieleckiemu. Czy sprawiedliwie, czy nie, można się nad tym zastanawiać. A można również wybrać się śladem zaginionych, tak jak zrobił to Jacek Hugo-Bader.

Jeden z głośniejszych i bardziej kontrowersyjnych reporterów współczesnych, od lat związany z „Gazetą Wyborczą”, również kontrowersyjną gazetą codzienną, Jacek Hugo-Bader, na tę wyprawę dosłownie się wprosił. W niedawno udzielonym portalowi dwutygodnik.com wywiadzie przyznał się, że musiał nieco przekoloryzować, aby uzyskać zgodę. Koloryzował również w swojej książce. I to nie pierwszy raz. Nie bez przyczyny w dziennikarskim slangu używa się zwrotu „polecieć Baderem”. Co znaczy zmyślić, dokonać konfabulacji, czy po prostu nieco nagiąć fakty. Tak działo się w rosyjskiej trylogii autora, tak zapewne dzieje się w „Powrocie na Broad Peak”. Cała sztuka polega na odgadnięciu, w których miejscach autorskie opinie te fakty naginają. Aby to uczynić, trzeba być w tych miejscach, co reporter, albo sięgnąć do innych źródeł. Reportaż, zdaniem Hugo-Badera, ale i w opinii Kapuścińskiego, jest przede wszystkim literaturą, więc czytelnik nie powinien się dziwić, skoro odnajdzie w nim sceny, które się nie wydarzyły w rzeczywistości.

Skoro nie sposób oddzielić faktów od fikcji, przyjrzyjmy się warstwie fabularnej dzieła. Obraz himalaistów, jaki się z niego wyłania, jest mocno antypatyczny. Czytając tekst, widzimy ludzi zafiksowanych na jednym temacie tak mocno, że alienują się oni od pozostałych elementów życia, a czasem wręcz sobie z nimi nie radzą. – Przed czym uciekacie – pyta w pewnym momencie Hugo-Bader jednego z uczestników wyprawy poszukiwawczej, która miała na celu odnalezienie dwóch ciał zaginionych w poprzednim sezonie wspinaczy. Bo nie ulega wątpliwości, że himalaizm jest formą ucieczki. Staje się również formą psychicznej aberracji, jak każda pasja, która polega na igraniu z własnym życiem. Nie zdradzę żadnej tajemnicy, jeśli napiszę, że podczas tych kilku tygodni, które autor spędził w Himalajach, zginęło jedenastu członków innych wypraw eksplorujących okolice Broad Peak. Trochę ponura statystyka, trzeba przyznać. – Dlaczego to robicie – ponownie pyta Hugo-Bader. – Bo góry są – słyszy w odpowiedzi.

Udało się autorowi odmalować trudne, wręcz diabelnie trudne charaktery polskich himalaistów, również udało się zedrzeć nieco romantyzmu, którym obleczeni są dla laików górscy wspinacze. Że niby tacy szlachetni, mający kontakt z naturą. Chłopomania się przypomina – trochę to inna kwestia, ale mechanizm chyba podobny. Alpiniści również bywają ze sobą skłóceni, niczym nasz polityczny światek, również robią sobie pod górę i są po prostu nieprzyjemni. Taka górska arystokracja mówiąca: my podróżnicy wspinamy się, a co wy szarzy zjadacze chleba o tym wiecie? Skoro nie wiecie nic, to krytykę schowajcie do kieszeni. A krytyce podlegać może wszystko. Skoro można protestować przeciwko dziełom kultury, można również polemizować z trybem życia, jaki prowadzą himalaiści. A wydają się oni żyć wedle zasady: żyj krótko, umieraj młodo. Mają rozwalone życie rodzinne, rozregulowane organizmy niczym rockandrollowcy po długiej i wyczerpującej trasie.

Krytykować Bieleckiego i Małka publicznie nie zamierzam, bo sprawa jest świeża, a przez internet przelała się swego czasu powodziowa fala hejtu. Wystarczy. Nie byłem tam, nie wiem, jak oddycha się na ośmiu kilometrach nad poziomem morza. Z drugiej strony „Powrót na Broad Peak” napisany jest w ten sposób, że każdy może wyrobić sobie swoją opinię. Osobiście taką posiadam i można ją odczytać z akapitu powyżej. Za górską arystokracją (zresztą za każdą) po prostu nie przepadam i z tego powodu utwierdziłem się tylko w moich przekonaniach. Co jeszcze tu jest ważne, to cisi bohaterowie – bliscy zmarłych tragicznie himalaistów. Oni nigdy nie pogodzą się ze śmiercią swoich najbliższych. Czy dla kupy kamieni warto ryzykować aż tak wiele?

Jacek Hugo-Bader, Długi film o miłości. Powrót na Broad Peak, wyd. Znak, Kraków 2014, ss. 330.

Jeśli wskazać by zespół, który stał się inspiracją dla jak największej liczby innych wykonawców, w czołówce znalazłby się brytyjski kwartet Black Sabbath. Jakoś trudno sobie wyobrazić sytuację, w której rzeczona grupa nie powstaje. Jak wyglądałby wtedy metal? Czy tkwiłby w bluesowych harmoniach, bo tak podyktowały tradycję Deep Purple i Led Zeppelin? A może w ogóle by nie powstał? Ciężar, bo przede wszystkim z tą kategorią kojarzymy Black Sabbath, stał się podstawową wartością dla większości zespołów metalowych, które w jakikolwiek stopniu chcą  być traktowane poważnie i liczyć się na scenie. Nie dziwi więc fakt, że na polskim rynku po wielu latach pokazuje się druga biografia tego sławnego zespołu. Pierwszą może pamiętają starsi czytelnicy z początku lat 90. Jej autorem był dziennikarz brytyjskiej edycji „Metal Hammera” Chris Welch. Mam ją na półce, chociaż dawno do niej nie zaglądałem. Tę również postawię obok, chociaż mówiąc szczerze, przyznać muszę, że spodziewałem się więcej.

Nie lubię standardowych muzycznych biografii polegających na realizacji schematu: opis przygotowań do nagrywania albumu, analiza piosenek na płycie, wspominki z trasy koncertowej. Ktoś powie, że się czepiam, bo właśnie tak wygląda życie dziewięćdziesięciu procent kapel. Nagrywają płytę, jadą w trasę, a potem znów wchodzą do studia – w koło Macieju. W porządku, to napiszmy w ten sposób biografię jakiegokolwiek pisarza. Adam Mickiewicz wydawał literaturę piękną przez osiem lat, później tej działalności zaprzestał. Realizując wyżej wymieniony schemat, twórca pozycji biograficznej artysty musiałby się skupić jedynie na literackim aspekcie życia poety. A przecież wiemy, że ono nie tylko składa się z tworzenia tekstów, wydawania tekstów, sprzedawania tekstów. Zabrakło mi w „Sabbath Bloody Sabbath” Joela McIvera szerszego kontekstu twórczości zespołu, koniecznego przecież, aby porządnie opisać jego pierwszy okres egzystencji. Po krótkiej retrospekcji do lat dzieciństwa i wczesnej młodości muzyków i charakterystyce miasta, skąd ci pochodzili – Aston – autor zaczyna żmudną narrację opisującą w kolejności wszystkie albumy Black Sabbath. Nieraz przetyka swój wywód obserwacjami stosunków między muzykami, nie analizuje genezy zespołu, nie dotyka kontrowersyjnego zainteresowania okultyzmem; nie istnieje dla McIvera szerszy kulturowy kontekst istnienia tej grupy.

Rezultat jest taki, że jeżeli zwykle muzyczne biografię połykam w przeciągu jednej doby, to w omawianym przypadku męczyłem się z książką kilka dni. Poza tym chyba autor pomylił proporcje, bo z powodu swojego „ozzycentryzmu” stara się jak najwięcej miejsca  poświęcić życiu pierwszego i obecnego wokalisty zespołu – Ozzy’ego Osbourne’a. Naprawdę wolałbym dowiedzieć się czegoś więcej na temat pierwszych lat działalności Black Sabbath niż czytać wynurzenia na temat osławionego reality show, w czasie którego zamroczony alkoholem śpiewak Black Sabbath robił z siebie pośmiewisko. A jeśli autor już musiał połowę swej książki poświęcić na analizę koncertów kapeli w XXI wieku, na opisy Ozzfestu – festiwalu organizowanego przez żonę Osbourne’a – Sharon, mógł śmiało rozbudować wątki początkowe. 

Nie mówię, że „Sabbath Bloody Sabbath” nie posiada walorów poznawczych i że jest niestrawnym daniem. Skłamałbym, gdybym tak stwierdził. Na encyklopedię wiedzy na temat zespołu nadaje się nieźle. Nie jest natomiast pełnoprawnym dziełem literackim, a do takich zaliczam na przykład Jarosława Szubrychta biografię Slayera, czy dziś kupioną historię polskiej ikony death metalu – Vadera. To są książki napisane z werwą, z literackim zacięciem, z talentem do opisywania ciekawych historii. A przecież jeden z pierwszych zespołów używających w swojej twórczości odniesień do chrześcijańskiej demonologii to historia – samograj. Wystarczyło tylko odejść od schematu studio – płyta – trasa. Cóż, nie udało się.

Ostatnim kamyczkiem do ogródka jest koszmarne wręcz tłumaczenie omawianej biografii. Nie wiem, kim są Katarzyna Gościej i Maciej Cisowski, ale ich znajomość języka polskiego stoi pod wielkim znakiem zapytania. Każdy w miarę ogarnięty gimnazjalista wie, że w naszej gramatyce konstrukcja „półtorej roku” nie istnieje i że napisać „tą katastrofę” to jak puścić bąka na przyjęciu u cioci. Ale naszym dzielnym rycerzom pióra takie faux pas widocznie nie przeszkadza. Do tego dodać trzeba chaotyczne stosowanie zasad interpunkcji, chociażby przed przysłówkiem „niestety”. Niestety, przecinki raz się po nim pojawiają, a innym razem nie. Takich językowych błędów jest w omawianej biografii zatrzęsienie, a dominuje niedbała, kalkowana z języka angielskiego składnia. Dopiero na końcu tekstu sytuacja się poprawia, bo rozdział 31 przetłumaczył, a ostatni napisał Bartosz Donarski. Nie rozumiem, dlaczego wydawnictwo nie powierzyło mu roboty translatorskiej na potrzeby całego utworu.

No i pod koniec tej recenzji do akcji powinien wkroczyć Hamlet, zadając odwieczne pytanie: kupić albo nie kupić. A ja się wykręcę od odpowiedzi, bo uczniem już dawno nie jestem, i powiem: to zależy. U mnie na półce stoi; jako kompendium wiedzy o jednym z największych zespołów rockowych wszech czasów, jest to pozycja przydatna. Napisana i przetłumaczona jest dość koślawo w myśl zasady, że metalowcy pewnie i tak książek nie czytają, więc na co im poprawny język w publikacji, której nie ruszą, albo postawią na półce obok telefonu z empetrójkami Behemotha. Trudna sprawa, bo zapowiadało się naprawdę interesująco, i literacko, i poznawczo, a otrzymaliśmy ledwie produkt, który, co prawda, skarbnicą wiedzy jest, ale do czytania w całości specjalnie się nie nadaje.

Joel McIver, Sabbath Bloody Sabbath, tłum. K. Gościej, M. Cisowski, B; Donarski, wyd. Kagra, Poznań 2014, ss. 460.