Zjawisko bycia fanem swoje apogeum w naszym kraju miało w latach 80. Wtedy, w siermiężnych latach schyłku jaruzelsko-kiszczakowego komunizmu, pojawił się wentyl bezpieczeństwa, którym stała się scena rockowa. Na jej łonie wyrosło sporo znanych do dzisiaj zespołów, większość z nich – szczególnie tych podziemnych, jarocińskich, miała utrudnione działania. Nie nagrywała płyt, nie rejestrowała koncertów, tak że ich dorobek zaginął. Było natomiast kilkanaście kapel, którym udało się zarejestrować nagrania, a przy tym zachować wiarygodność. W tych ponurych czasach, które nie niosły ze sobą nadziei na szybkie zmiany polityczne, społeczne i gospodarcze, zwracano się więc ku bogom rocka, jako tym, którzy podsycali ufność w jakiekolwiek pozytywne zmiany. Jednym z takich zespołów, który w ósmej dekadzie XX wieku mocno wyrył się w świadomości słuchaczy, była toruńska Republika.

Nie doczekaliśmy się jeszcze biografii zespołu, ani Grzegorza Ciechowskiego, z prawdziwego zdarzenia, a „My lunatycy. Rzecz o Republice” stara się wypełnić lukę na rynku rodzimych wydawnictw poświęconych muzyce rockowej. Nie ma ich wcale aż tak wiele, bo fani rocka – mam wrażenie – niespecjalnie interesują się historią swojej ulubionej muzyki. Książka Anny Sztuczki i Krzysztofa Janiszewskiego poświęcona jest nie tyle losom jednego z ważniejszych zespołów rockowych w naszym kraju, co wywiadom z ludźmi, dla których Republika była i pozostaje ważna. Są wśród nich zwykli fani, nie tylko ci przeżywający swoją młodość w latach świetności grupy, ale również ci młodsi, którzy nie pamiętają lat 80., bo po prostu nie było ich wtedy na świecie. Łączy ich jedno – emocjonalny stosunek do zespołu. Wśród rozmówców Sztuczki i Janiszewskiego znaleźli się również członkowie zespołu, oprócz – rzecz jasna – Grzegorza Ciechowskiego, który zmarł dwa dni przed Wigilią 2001 roku. Są również ci, którzy od początków działalności zespołu, byli blisko, jak Andrzej „Kobra” Kraiński z Kobranocki, Zbigniew Cołbecki z Bikini, czy Grzegorz „Gelo” Sakerski z Rejestracji. W sumie otrzymujemy kilkadziesiąt rozmów, z których najbardziej treściwe są te ostatnie. Równie interesujące, z punktu widzenia historyka sceny muzycznej lat 80., są wywiady z fanami, a w zasadzie fanatykami Republiki. Paradoksalnie najmniej interesujące są te zapisy rozmów, które odbyły się z członkami kapeli. Znajdują się na samym końcu i powielają sporo informacji, których czytelnik dowiaduje się z wywiadów wcześniejszych.

Obraz zespołu, jaki rysuje się z większości zamieszczonych rozmów, jest dość niezwykły. Czytając wywiady z miłośnikami kapeli, miałem wrażenie obcowania z prawdziwymi wariatami, którzy nie dość, że słuchają swojej ulubionej grupy codziennie, to mają do niej stosunek nabożny. Starałem się wejść w ten sposób rozumowania i popatrzeć na dzieła Ciechowskiego oczami wyznawcy, ale nie byłem w stanie. Niewiele jest zespołów, które budzą aż takie emocje, których twórczość zastępuje ludziom religię, albo istnieje obok niej, równolegle. Przyczyniły się do tego faktu w dużej mierze teksty Ciechowskiego, które w porównaniu do tych wyśpiewywanych przez Lady Pank, Lombard czy Perfect, mogły istnieć samodzielnie jako literatura. Pełne odniesień do klasyki powieści XX wieku, były dla niektórych fanów wstępem do poznawania na przykład Franza Kafki.

W tych fanowskich historiach uderza jeszcze jedna rzecz. Próżno jej szukać dzisiaj wśród młodzieży słuchającej muzyki rockowej. Jest nią pasja. A im większa trudność dotarcia do twórczości zespołu, tym większa żarliwość w próbach jej zdobycia. Nierzadko w opowieściach tych powtarza się motyw podróży do Torunia, całkiem w ciemno, i szukania własnych idoli. Dzisiaj egzotycznie brzmią historie opowiadające o fanie, który potrafi koczować w pod klatką schodową, albo o fance, która chodzi po wielkim osiedlu mieszkaniowym w poszukiwaniu Ciechowskiego, bo ten gdzieś tutaj mieszka. W naszych czasach, z bożkiem bezpieczeństwa nad głowami, osoby takie przez dzisiejszych twórców odsyłane byłyby do diabła, albo na policję, bo przecież uprawiają stalking i nie pozwalają artyście na spokojne, prywatne życie. Członkowie Republiki takich maniaków wpuszczali do własnych mieszkań, chodzili z nimi na spacery, z niektórymi zaś zaprzyjaźniali się. Te więzi trwają do dzisiaj.

Z punktu widzenia kogoś, kto słucha paru setek zespołów, obdarzanie czcią jednej i tylko jednej kapeli wyglądać może zabawnie. Również z perspektywy etycznej taka idolatria wydaje się podejrzana. Można jednak zadać sobie pytanie o to, co lepsze. Czy maniakalne „fanowanie” skupiające się na jednym wykonawcy i idąca za nim pasja nadająca życiu odpowiedni koloryt, czy może obcowanie z muzyką wielu grup, co wiąże się z dość powierzchownym jej odbiorem? Pierwsza alternatywa może zaowocować utratą dystansu, druga – wiązać się będzie z traktowaniem muzyki jako dodatku do życia. Jedno jest pewne, dzisiejszy twórcy takich emocji nie budzą.

Anna Sztuczka, Krzysztof Janiszewski, My lunatycy. Rzecz o Republice, wyd. Muza, Warszawa 2015, ss. 569.

Gdy skończyła się II wojna światowa, ustalono nowe porządki. Churchill, Roosevelt i Stalin dogadali się w kwestii podziału Europy Środkowej oraz Dalekiego Wschodu. Kat i morderca masowy – Józef Wissarionowicz – okazał się bohaterem pozytywnym, a Hitler – taki sam łajdak, tyle, że Austriak – szwarccharakterem. Krótko potem rozpętała się zimna wojna. Wujek Stalin stał się groźnym wujem, a granice między obozem komunistycznym i kapitalistycznym zdawały się coraz bardziej zabetonowane. Cofając się nieco, zobaczyć można, że nastroje antykomunistyczne przejawiał (od ataku na ZSRS w 1941 roku) sam Hitler. Wedle myśli, że wróg mojego wroga jest moim przyjacielem, Stany Zjednoczone postanowiły dokładniej przyjrzeć się niemieckim zbrodniarzom wojennym i wykorzystać ich umiejętności dla własnych korzyści. W zasadzie od razu po zakończeniu działań wojennych służby USA rozpoczęły akcję łowienia niemieckich nazistów i przewożenia ich za Ocean. Rozpoczęła się operacja „Paperclip”.

Eric Lichtblau, amerykański dziennikarz, pracujący niegdyś dla „Los Angeles Times”, wziął się z całą sprawą za bary i w „Sąsiadach nazistach” uporządkował wiele informacji dotyczących tego, w jaki sposób Stany Zjednoczone – w konspiracji, rzecz jasna – ściągały do siebie ludzi, którzy w przypadku pozostania w Niemczech prawdopodobnie nie wywinęliby się od wyroków skazujących. Stałoby się tak z pewnością z doktorem Wernherem von Braunem, nadzorującym w czasie wojny powstawanie legendarnych rakiet V-2, podczas produkcji których wykorzystywano niewolniczą pracę więźniów. Po przyjeździe do USA stał się on ojcem nowoczesnej kosmonautyki, którego umiejętności wykorzystano przy procesie powstawania rakiet kosmicznych, a nawet przy lądowaniu na Księżycu. Innym członkiem tego zespołu był Hubertus Strughold, zajmujący się medycyną kosmiczną. Natomiast w czasie II wojny jego zainteresowania medyczne kierowały się ku eksperymentowaniu na więźniach obozów koncentracyjnych.

Są wymienieni w „Sąsiadach nazistach” inni zbrodniarze, nie tylko niemieccy, ale również pochodzący z krajów bałtyckich, Rumunii czy Węgier. Z początku ich kariery przebiegają bezboleśnie, CIA obiecuje ochronę i słowa dotrzymuje. Tajemnica wychodzi na jaw nieco później, w zasadzie od ery hipisów pęka medialna i służbowa ochrona wokół byłych oprawców. Zmienia się układ sił politycznych w Stanach, do głosu dochodzi wzmocnione lobby żydowskie, więc CIA zaczyna umywać ręce i mniej jej zależy na chronieniu tych, których wcześniej wykorzystała. Naziol zrobił swoje, naziol może odejść. Cały ten proces pokazuje, w jaki sposób działa współczesne mocarstwo; w zasadzie niczyje oburzenie niczego tutaj nie zmieni. Liczą się przede wszystkim cele doraźne, a że w czasie trwania zimnej wojny takim celem była walka z komunizmem, należało wykorzystać wiedzę byłych nazistów z Europy Wschodniej.

W miejscach, w których Lichtblau ciska gromy na kolaborantów z Europy Wschodniej, widać, że nie łapie on specyfiki tego miejsca. Należałoby autorowi jak dziecku wytłumaczyć, że mieszkańcy Łotwy, Litwy czy Estonii zaczęli przystępować do SS i Wehrmachtu nie z przyrodzonej miłości do Adolfa Hitlera, ale dlatego, że od Stalina doznali niewyobrażalnych dla pismaka z Los Angeles mąk i podpisaliby pakt z samym diabłem, aby mieć gwarancję, że Związek Sowiecki pokonają raz na zawsze. Bez zrozumienia tej prostej prawdy, pisząc o specyfice państw bałtyckich, zawsze się będzie wylewało dziecko z kąpielą i oskarżało o nazizm każdego antykomunistę. Skądinąd wiadomo, że sami Żydzi mieli do komunizmu stosunek przynajmniej ambiwalentny, a ich walka z nazizmem kilkadziesiąt lat po wojnie przez niektórych interpretowana jest jako pewna obsesja.


Ta obsesja zaowocowała również pewnym procesem, w czasie którego zniszczono życie człowiekowi, który sądzony był wbrew twardym dowodom świadczącym o jego niewinności. Mowa o Johnie Demianiuku, domniemanym Iwanie Groźnym, sadystycznym kacie z obozu w Treblince. Autor relacjonuje historię Demianiuka, opisując nagłe zaangażowanie Izraela, który po pokazowym procesie Eichmanna stracił ochotę na sądzenie hitlerowców na własnym terytorium. W tym przypadku stało się inaczej, a kilka lat żmudnego dochodzenia i pobytu podejrzanego w więzieniu okazało się pójść na marne. Demianiuk, co ustalił sąd, w tamtym okresie z pewnością nie przebywał w Treblince, był strażnikiem w innym obozie. Notabene, za ten czyn sprawiedliwość dopadła go dopiero pod koniec życia.

„Sąsiedzi naziści” to więc historia mówiąca o złu, które bardzo często powraca do oprawcy. Może być próbą odpowiedzi na pytanie, czy karać staruszków u progu śmierci, za to, co jako młodzi ludzie robili kilkadziesiąt lat wcześniej. Zdaniem Lichtblaua, zbrodnie przeciw ludzkości nie ulegają przedawnieniu i należy je ścigać aż do śmierci ostatniego z katów. Pozostaje jednak pewien niesmak. Po pierwsze, wątpliwa moralnie rola CIA, która najpierw obiecywała ochronę, a potem pod naciskiem pewnych lobbies wycofywała się z danego słowa. Po drugie, walka z komunizmem, którą bagatelizują lewicowi dziennikarze, była jednak sprawą, której nie można było zaprzepaścić.

Eric Lichtblau, Sąsiedzi naziści, tłum. K. Skonieczny, wyd. Literackie, Kraków 2015, ss. 412.

Gdy z początkiem ostatniej dekady XX wieku mało obecna do tej pory na rynku muzyki metalowej Szwecja zaczęła wypuszczać kolejne młode zespoły, wielu przecierało oczy ze zdumienia. Wszak do tej pory na scenie międzynarodowej liczyły się tylko Bathory i Candlemass, a w światku komercyjnym Abba oraz Europe. Skandynawia, do której kraj ten należy, była pustynią nieporównywalną do sceny niemieckiej, brytyjskiej czy amerykańskiej. To Wielka Brytania wydała na świat nowoczesny heavy metal, a USA zapoczątkowała thrash metal, który w prostszej i brutalniejszej wersji pojawił się niewiele później w Niemczech. Pod koniec ósmej dekady nic jeszcze nie wskazywało na fakt, że te łagodniejsze odmiany muzyki metalowej zostaną za moment zdetronizowane przez ich brzydszego kuzyna – death metal. Duża część tych agresywnych, napakowanych testosteronem, hałasujących po garażach kapel pochodziła właśnie ze Szwecji. Pojawił się fenomen szwedzkiego death metalu i szwedzkiego, charakterystycznie bzyczącego brzmienia. Przyrost nowych grup był nieporównywalny z niczym, co do tej pory można było obserwować na ziemi Wikingów. Szwecja zaistniała niczym supernowa.

Odpowiedzi na pytanie, jak doszło do tej erupcji młodych metalowych wilczków, można szukać w wielu miejscach. Na pewno pomogła w tym opiekuńcza polityka państwa, zapewniająca sale prób wszystkim głodnym amatorskiego grania, na pewno przyczyną była też stojąca podobno na wysokim poziomie edukacja muzyczna w szkołach. Jednak odpowiedzi te nie tłumaczą wszystkiego. Równie dobrze boom ten mógł nastąpić kilka lat wcześniej, wraz z pojawieniem się na scenie thrash metalu. A kapel grających tę odmianę muzyki było w Szwecji dosłownie kilkanaście, większość skończyła swoje kariery po wydaniu jednego czy dwóch albumów. Odpowiedzi na to pytanie szukają również Ika Johannesson oraz Jon Jefferson Klingberg – szwedzcy dziennikarze, którzy postanowili w formie reportażu ogarnąć całość zjawiska, jakim był metal z kraju ze stolicą w Sztokholmie. Udało im się ta sztuka połowicznie. Grzechem głównym ich publikacji jest lekki brak dystansu do opisywanego tematu: da się odczuć, że sami piszący są fanami muzyki metalowej. Skupili się w dodatku na sensacyjnych czy kryminalnych aspektach metalowej subkultury, zamiast dokonać rzetelnej, socjologicznej analizy całości zjawiska. Rozumiem jednak ten punkt widzenia: „Krew, ogień, śmierć” jest książką adresowaną do fanów metalu, mniej do akademików.

Nie jest ten tekst również historią szwedzkiego metalu, jak chce tytuł, ponieważ pominięto w nim kilka ważnych zjawisk. Osobiście dziwi mnie najbardziej brak poświęcenia uwagi na Candlemass – twórców nowoczesnego doom metalu, którzy do dziś stanowią wzorzec tego, jak tę muzykę grać. Ale zespół nie uwikłał się w żadne skandale, nie pisał piosenek o diable, ani jego członkowie nie cięli się na scenie. To ostatnie jest za to udziałem lidera blackmetalowego Shining – Niklasa Kvarfortha – człowieka, który w zasadzie powinien przebywać w zakładzie zamkniętym, ale niczym Werter po turbodoładowaniu zaraża swoich słuchaczy chęcią robienia sobie dobrze za pomocą sznyt i targania się na własne życie. Cały rozdział poświęcony jest również kapeli Dissection – owszem wpływowej, mającej na koncie dwa albumy dobre i jeden słaby, ale bez satanistycznej otoczki, jaką wykreował nieżyjący już lider kapeli Jon Nödtveidt (popełnił samobójstwo), kapela ta byłaby pewnie jednym z wielu przedstawicieli melodyjnego black/death metalu. Nie oszukujmy się, metalowcy w dużej mierze to wychowani na tandetnych horrorach, niezbyt rozgarnięci intelektualnie przedstawiciele klasy robotniczej lub ćwierćinteligenci, którzy żyją wieloma mitami rodem z blogów członków nieistniejącej już partii Janusza Palikota. Dla nich satanizm, jako bunt przeciwko tradycyjnej moralności oraz chrześcijaństwu, jest idealnym sposobem ekspresji. Jedni z niego wyrastają, innych prowadzi on do chorób psychicznych i autodestrukcji.

Tym, który z niego wyrósł, a tak naprawdę wykorzystał go w celach jedynie handlowych, był Thomas Forsberg, bardziej znany jako Quorthon, lider, a potem jedyny członek Bathory. Jako zbuntowany młodzian, bardziej punkowiec niż metalowiec, był jednym, którzy zdefiniowali black metal, jeszcze przed drugą, skandynawską falą tego muzycznego zjawiska. To, co zrobił na swoich trzech pierwszych płytach, stało się pożywką dla wszelkiej maści zbuntowanych, zafascynowanych satanizmem nastolatków. Potem Forsberg wielokrotnie odżegnywał się od swojej młodości, zrzucając winę na własną głupotę, ale mleko się rozlało i niemożliwym było posprzątanie tego bajzlu. Mimo faktu Quorthon pozostał jednym z nielicznych rozsądnych gości w światku ekstremalnego metalu. Inne ikony stylu, jak wymienieni wyżej Nödtveidt (uwikłany w morderstwo, siedział w więzieniu) czy Kvarforth, trudno było nazwać ludźmi zdrowymi na umyśle.

Jednak nie należy tracić z pola widzenia ważniejszej kwestii opisanej w książce, ważniejszej niż złowrogie ekscesy kilku zaledwie kapel. Opisując nieliczne zespoły heavymetalowe z lat 80., a potem rzesze grup deathmetalowych, autorzy zwracają uwagę na czynnik, którego próżno szukać dzisiaj u młodych ludzi, na pasję grania. Gdyby nie garażowe tłuczenie w przesterowane gitary i perkusję, gdyby nie wymiana nagrań za pomocą poczty, gdyby nie autentyczna miłość do muzyki, a przede wszystkim jej głód, scena (nie tylko szwedzka) przełomu lat 80. i 90. nie miałaby racji bytu. Gdyby metalowa młodzież, tak jak dzisiaj, słuchała tylko dwóch kapel na krzyż, z pewnością nie doszłoby do powstania nowych gatunków muzycznych. Ćwierć wieku po deathmetalowym boomie można już tylko zazdrościć. A jest czego: zaangażowania, wyrzeczeń, pasji, nieoglądania się na oficjalny rynek muzyczny, a nawet odrobiny anarchizmu. Dzisiaj w to miejsce pojawiły się rureczki, grzyweczki i granie indie w talent show.

Ika Johannesson, Jon Jefferson Klingberg, Krew ogień śmierć. Historia szwedzkiego metalu, tłum. E. Gryglewicz, wyd. Kagra, Poznań 2015, ss. 336.

Ucieczki z Korei Północnej stają się coraz częściej opisywanym tematem. A dzieje się tak, ponieważ coraz większa liczba tych, którym udało się zbiec, przede wszystkim do Korei Południowej, zaczyna spisywać swoje wspomnienia bądź udziela się w filmach dokumentalnych. Do głosu dochodzili już ci, którzy byli urzędnikami systemu i później wypadli z łask przywódców. Mówili również byli strażnicy i więźniowie obozów koncentracyjnych. W końcu zwykli ludzie. Do tych ostatnich należy Hyeonseo Lee, której historia jest o tyle nietypowa, że opowiadająca ją żyła w Korei we względnym dostatku, nawet w czasach wielkiego głodu, który zdziesiątkował populację jej kraju, zmniejszając ją o dwa miliony mieszkańców. Lee zamieszkiwała miasto położone nad chińską granicą (Hyesan), co powodowało lepszą dostępność towarów i większą możliwość ewentualnej ucieczki. Dostępność granicy wpływała na fakt, że autorka i jej rodzina nie znajdowały się w takiej izolacji, w jakiej zmuszeni byli przebywać mieszkańcy miast położonych w głębi kraju. Drugą przyczyną była sytuacja zawodowa rodziców Lee – oboje pracowali dla reżimu.

Wspomnienia, jakie zachowała autorka z Korei Północnej, nie porażają grozą, którą spotkać można w opowieściach byłych więźniów. Życie, jakie toczyła Hyeonseo Lee, w tym totalitarnym państwie, chociaż dalekie było od bogactwa i zbytku, jednak mimo swojej skromności nie stawało się dla autorki torturą. Chodząc w latach 90. do szkoły, wówczas gdy nasilenie głodu było największe, Lee opisywała tylko, że z jej klasy ubyło uczniów. Nie była zmuszona jeść szczurów, sproszkowanej kory czy głodować jak inni jej ziomkowie. Miała więc szczęście. Dodatkową ciekawostką jest fakt, że bliskość granicy z Chinami powodował przepływ nie tylko towarów materialnych, ale i muzyki. Lee opisuje, jak z przyjaciółkami, bojąc się donosów, słuchała zakazanych wykonawców południowokoreańskich. Pokazuje to, że izolacja obywateli w reżimie pjongjańskim nie jest jednak całkowita i że mają oni możliwość – ograniczoną, co prawda – zdobywania informacji spoza kraju. Dzieje się tak najczęściej na granicy, przez którą szmuglowane są sprzęty elektroniczne czy płyty DVD z filmami nakręconymi przez południowego sąsiada.

Nieco inna jest więc motywacja ucieczki, która przyświecała Lee. Nie chodzi w niej o wyzwolenie się z bezlitosnego ucisku tyranii, ale o powody bardziej ekonomiczne. Jako osoba bardziej zorientowana w panujących przygranicznych realiach życia, miała autorka więcej szans na przedostanie się do Chin i tamtejszą aklimatyzację. Przekroczyła rzekę w wieku lat szesnastu i wykorzystując znajomości, skutecznie ukryła się, a potem ruszyła w głąb Państwa Środka, gdzie przybrawszy nową tożsamość, znalazła pracę. Nie znaczy to, że Koreańczycy są w Chinach całkiem bezpieczni. Wręcz przeciwnie, grożą im północnokoreańscy agenci oraz chińskie służby, które chętnie odsyłają złapanych do miejsca, z którego uciekli. Z tego powodu życie w tym państwie wiąże się dla Koreańczyka z Północy z nieustannym strachem i ukrywaniem się. Autorce, mimo grożącego niebezpieczeństwa, udało się przetrwać w Chinach, uciekając ponadto przed niechcianym małżeństwem, a potem zbiec do Korei Południowej. Co więcej, Hyeonseo Lee wraca na Północ po najbliższą rodzinę, której – po wielu perturbacjach nie tylko w Chinach, ale i w Laosie – udaje się również dotrzeć do Korei Południowej.

W związku z tak cudownymi nieraz splotami okoliczności pojawia się naturalne pytanie o wiarygodność relacji Lee. Skądinąd wiadomo, że ludzie ocaleli z wojen czy traum powodowanych przez państwa totalitarne mają w podorędziu jeszcze bardziej niesamowite historie. Natomiast gładkość opowieści autorki, wzmocniona dodatkowo poetyką literatury kobiecej, każe przyjrzeć się tym wspomnieniom z dozą krytycyzmu. Jest to jednak tylko intuicja recenzenta, który nie przepada za łzawymi opowieściami konstruowanymi na wzór historii o heroicznych kobietach, wprost dla czytelniczek kolorowych magazynów. Może to więc tylko kwestia języka tej opowieści, który nieraz grzęźnie na romansowych mieliznach. Może to kwestia jej sfabularyzowania? Przecież niemożliwe, aby autorka zapamiętała wszystkie dialogi z przeciągu kilkunastu lat, które zdarzało jej się prowadzić.

Z lektury „Dziewczyny o siedmiu imionach” wysuwa się kilka wniosków. Pierwszym jest kwestia szczęścia, osobistego powodzenia, które niezależne jest od czynników obiektywnych, a przecież w wielu przypadkach stanowi dominujący czynnik powodzenia. A to szczęście niewątpliwie autorce przyświecało, nawet gdy sięgała po najbardziej ryzykowne rozwiązania. Drugą kwestią jest problem odpowiedniego uposażenia. Nie sposób sobie wyobrazić, aby ucieczki tej mógł dokonać ktoś, kto przymierał głodem. Imigrant nigdy nie będzie należał do najbardziej pokrzywdzonych ekonomicznie warstw społeczeństwa kraju, z którego ucieka. W końcu warto pamiętać, że historii tego typu, które kryją w sobie szczęśliwe zakończenie, jest niewiele. Ci, którym udaje uciec się do Korei Południowej, nierzadko nie odnajdują się w tym obcym dla siebie świecie i zaczynają marzyć o podróży w kierunku odwrotnym.

Hyeonseo Lee, David John, Dziewczyna o siedmiu imionach, tłum. J. Szajkowska, wyd. Prószyński i S-ka, Warszawa 2015, ss. 513.

Południe Stanów Zjednoczonych nigdy nie miało dobrej prasy i to w zasadzie od Wojny Secesyjnej. Uznawane przez postępową Północ za ciemnogród i zacofany, dziki kraj, w literaturze i filmie występowało jako siedlisko wstecznych poglądów oraz wyznających kreacjonizm rednecków. W dodatku klimat również był przeciwko i pogłębiał ten niewesoły obraz. Na Południu więc straszyli, jak nie dziwaczni wyznawcy kultów voodoo, to równie osobliwi jegomoście w białych kapturach uganiający się za Murzynami. Obraz tych ostatnich zdominował najnowszą książkę reporterską Katarzyny Surmiak-Domańskiej. Z okładki straszy ubrana w biały strój (bynajmniej nie komunijny) mała dziewczynka, z równie białym krzyżem w dłoniach. Sama treść również straszy tematyką, która na polskim podwórku nie była chętnie podejmowana. To znaczy, temat rasizmu wciąż znajduje się na ustach przeróżnej maści tropicieli prawicowych odchyleń, ale sam Ku Klux Klan nie zaistniał mocniej w naszej świadomości. Nie ma się co dziwić, bo z jednej strony to nie nasz problem, a co więcej, oddalony od nas kilkanaście tysięcy kilometrów.

Jestem ciekaw, jak na tę pozycję zareagują nasi obrońcy praw człowieka i czy stanie się ona kolejnym ich argumentem za wrodzoną niższością moralną białego człowieka. Z pewnością dzisiejszy wychowany na liberalnych mitach człowiek z podejrzliwością patrzy na jednorodne kultury (ale tylko białe), a do jego najważniejszych dogmatów należy myśl o multikulturalnej strukturze społeczeństwa. Bo wtedy jest kolorowo, tęczowo i po prostu fajnie. Natomiast myśl, że ktoś mógłby chcieć żyć wśród swoich, od razu kojarzy się z rasizmem. Chyba, że tym kimś jest przedstawiciel innej kultury niż ta zbudowana przez białych ludzi. Taki, budzący podejrzliwość autorki pogląd, pojawia się na kartach jej reportażu. Dziennikarka w celu opisania Ku Klux Klanu wybiera się do Arkansas na Zjazd Partii Rycerzy KKK, gdzie przebywając w otoczeniu amerykańskich działaczy ruchu, zbiera materiały. Same informacje dotyczące dzisiejszej działalności klanu nie są zbyt obfite, więc autorka dodaje do nich sporą liczbę faktów historycznych i prowadzi czytelnika przez wszystkie mutacje cyklicznie pojawiającego się, to znikającego KKK.

W przypadku Ku Klux Klanu mamy do czynienia ze społeczną utopią, natomiast jego kryminalne skojarzenia stanowią raczej odległe echa przeszłości. Czytając ten reportaż, można spróbować zrozumieć, skąd bierze się na południu USA taki osobliwy punkt widzenia, w którym surowa, protestancka religijność krzyżuje się z wrogością i nieufnością do Murzynów. Co więcej, animatorzy ruchu twierdzą, że ci ostatni z pewnością nie zostaną zbawieni; swoje teorie popierają odpowiednio przykrojonymi cytatami z Biblii. Cierpliwa to księga, za jej przyczyną udowadniano chyba już każdą głupotę. Na ile współczesne oblicze KKK jest niebezpieczne? Surmiak-Domańska zdaje się mówić, że skoro w przeszłości nienawiść rasowa przechodziła w czyn, nie inaczej może stać się tym razem. Osobiście jednak odniosłem wrażenie, że tym razem motorem Ku Klux Klanu jest strach i to w większej dawce niż dawniej. Biali ludzie widzą bowiem, że stanowić zaczynają mniejszość, w związku z czym próbują się bronić. Budują mentalne mury, okopują się we własnych teoriach. A jaka jest różnica między krzykiem o zagrożonej białej tożsamości, a krzykiem o wolności czarnego człowieka?

Wizerunek Ku Klux Klanu, jaki wyziera z tego reportażu, wydaje się dość groteskowy. Widzimy bowiem starsze małżeństwa śpiewające country, młodzieńców w wojskowych spodniach noszących się wedle prawideł militarnej mody, a końcu małych chłopców przekonanych o tym, że mieszanie ras jest wielką nieprawidłowością. Mamy do czynienia z garstką niegroźnych fanatyków, którzy przedstawieni zostali jako ciemna, zagrażająca demokracji siła. Folklor przedstawiono jako awangardę zmian; wiadomo, że kilkanaście (lub kilkadziesiąt) tysięcy obywateli nie jest w stanie zmienić własnego kraju. Trudno wyobrazić sobie, że ta garstka – nawet jeśli rasistów – Amerykanów nagle sięgnie po władzę albo wprowadzi na terenach USA narodowy socjalizm. Jednak ci, którym polityczna poprawność już do szczętu pomieszała zmysły, nie zauważą odpowiednich proporcji i w swoim patetycznym stylu zaczną bić na kolejny alarm w poszukiwaniu kolejnych, coraz bardziej widmowych, faszystów.

Skoro pozwolono na tolerancję czarnego rasizmu, którego najlepszym reprezentantem były Czarne Pantery i postać Malcolma X, skoro systemem zasiłków stworzono w murzyńskich dzielnicach pokoleniowe siedliska patologii, to dlaczego dziwi się teraz białym ludziom, którzy boją się eskalacji przestępstw w swoich miastach czy dystryktach? Polityczna poprawność jest bowiem ślepa i głucha na argumenty. A jej zwolennicy będą krzyczeć o białym rasizmie nawet wtedy, gdy pozostaną ostatnimi przedstawicielami białej mniejszości. Do odpowiedniej lektury reportażu Katarzyny Surmiak-Domańskiej trzeba zatem porzucić uprzedzenia.: te, które dotyczą pozornej dominacji białego człowieka we współczesnym świecie. Ten ostatni ulega przecież na naszych oczach diametralnej zmianie, a kryzys cywilizacji, jaki ten zmiana funduje, stawia każdego myślącego człowieka w obliczu sporych zagrożeń. Ku Klux Klan, nawet jeśli tak sądzi autorka, w ogóle do nich nie należy.

Katarzyna Surmiak-Domańska, Ku Klux Klan. Tu mieszka miłość, wyd. Czarne, Wołowiec 2015, ss. 288.