Od kiedy odkryto naturalizm, wieś już nigdy nie była taka jak przedtem. Skończyły się Rejowe bajania i romantyczne wizje, a zaczęło się życie. Na początku przegięto, oczywiście, w drugą stronę, bo wieś stała się pełną patologii i nędzy przestrzenią, ale jak to w życiu bywa, oba obrazy prowincji się w miarę wyrównały, co nastąpiło po II wojnie światowej. Tematykę wiejską poruszali wówczas Tadeusz Nowak, Edward Redliński czy Wiesław Myśliwski, w te rejony zaglądali również tacy mistrzowie małego realizmu jak Marek Nowakowski i Bohdan Madej. Ten drugi czynił to wyjątkowo boleśnie, co było znakiem rozpoznawczym całej jego twórczości, która w wyjątkowo brutalny sposób opisywała rzeczywistość Peerelu. Do przedstawicieli realistycznej prozy tworzonej w nurcie wiejskim dołącza właśnie debiutant, Maciej Płaza, znany wcześniej jako tłumacz H. P. Lovecrafta i autor monografii Lema. I robi to w sposób wyśmienity, gdyż jego pierwsza powieść „Skoruń” może bez wstydu stanąć obok Madeja, Nowaka czy Redlińskiego. Jest, co prawda, nieco inna niż teksty wymienionych powyżej twórców, ale zaskakuje poziomem fabuły, barwnym i oryginalnym językiem oraz nieuchwytną atmosferą, która ma coś wspólnego z realizmem magicznym.

Można „Skorunia” czytać jako powieść, a można potraktować jako siedem niezależnych od siebie opowiadań. To charakterystyczna cecha debiutu Płazy: akcja każdego tekstu jest osobną fabułą, która się rozwiązuje i zamyka, ale czytelnik może śledzić dorastanie i dojrzewanie głównej postaci, ponieważ opowiadania te ułożone są w sposób chronologiczny. Poznajemy bohatera pod koniec szkoły podstawowej, a w ostatnim tekście jest on już uczniem technikum. Kreacja postaci jest specyficzna; Skoruń jest wiejskim odludkiem, mającym swoje oryginalne przemyślenia na temat rzeczywistości, ale wydaje się w zerowym stopniu zainteresowany otaczającym go światem. Jego ojciec, twardy sadownik, ale i nauczyciel oraz absolwent studiów, kilka razy wdaje się w opozycyjne awantury i ląduje w więzieniu. Chłopak zaś niewiele rozumie z tego politycznego kontekstu, żyjąc w świecie wyobraźni i włócząc się po okolicy, czym doprowadza rodzica do szewskiej pasji. Wydaje się nieodpowiedzialny, nie jest stworzony do wiejskiej roboty, ale typem intelektualisty również nie jest. Poruszając się na styku dwóch światów – realnego oraz wyobrażonego – jest pełen paradoksów. Bohater, z jednej strony obdarzony dużą wrażliwością, w wielu sytuacjach wydaje się jej pozbawiony. Widzi fakty, ale ich nie łączy, pozostając chłopakiem, który raz czytelnikowi zdaje się zdrowy, innym razem skażony jakimś podskórnym szaleństwem.

Wieś, opisywana przez pierwszoosobowego narratora, którym jest Skoruń, to okolice Sandomierza, czyli miejsce, w którym urodził się autor. W takich przypadkach naturalnym jest pytanie o autobiografizm tej prozy, ponieważ doświadczenie mówi, że korelacja między fikcją literacką a doświadczeniami pisarza najczęściej jest spora. W każdym razie obraz prowincji nakreślony jest nie do końca realistycznym piórem. Na pierwszy rzut oka wszystko wydaje się prawdopodobne: twardy ojciec i jego brat, który wiecznie się z nim kłóci, opiekuńcza matka, wiejscy koledzy, a nawet niedorozwinięta umysłowo córka sołtysa. Również przestrzeń, składająca się z wnętrz wiejskich chałup, malowniczej okolicy i obowiązkowego kościoła, nie różni się niczym od typowej kreacji występującej w tego typu prozie. Jest jednak obecny w „Skoruniu” pewien niepokojący rys, który prawdopodobnie bierze się z percepcji bohatera. Ten, jako człowiek nie do końca ogarniający świat, w którym żyje, opisuje go inaczej, niż twardo stąpający po ziemi chłopscy bohaterowie innych utworów. Każde wydarzenie, w którym bierze udział, urasta do rangi przygody; to tak jakby Bruno Schulz zapragnął pisać w poetyce Niziurskiego. Nie jest to realizm magiczny Olgi Tokarczuk czy Andrzeja Stasiuka z „Opowieści galicyjskich”; autor z powodzeniem wykreował unikalną atmosferę, w której wszystko może się wydarzyć, a jednak jakimś cudem rzeczy pozostają na swoim miejscu. Właśnie to napięcie między tym, co potencjalne i „zdarzone”, stanowi o oryginalności „Skorunia”.

Wieś to również przestrzeń, w której mieszkańcy posiadają swoje tajemnice. Na początku nie dają się one poznać głównemu bohaterowi, ale w miarę dojrzewania Skoruń dowie się interesujących faktów na temat ojca i stryja. Ale sekrety posiada również główna postać, może być to spotkanie z tajemniczym marynarzem w stanie spoczynku, inicjacja seksualna z udziałem wspomnianej już córki sołtysa lub też znajomość ze zbiegłym pracownikiem cyrku. Z powodu ograniczonego zaufania do wyobraźni bohatera nie do końca wiemy, co jest prawdą w jego opowieściach, a co zmyśleniem, lecz właśnie ten zabieg powoduje, że jego historie są tak interesujące. Te w dodatku są opowiedziane żywym i realistycznym językiem, z dużą liczbą środowiskowych neologizmów. Postacie opowiadań Płazy mówią kolokwialnie, z wiejskimi naleciałościami, krótkimi zdaniami, obrazowo i nieraz wulgarnie. Wulgaryzmy jednak w warstwie językowej nie dominują, bez nich jednak proza ta byłaby uboższa o niezbędną dosadność.

Cieszy fakt, że polska proza zaczyna przeżywać czasy ponownego wzrostu; pojawia się w niej coraz więcej twórców, którzy mają do opowiedzenia ciekawe historie. Bo to interesująca opowieść, a nie eksperyment formalny czy nienawistny wrzask jest głównym składnikiem epiki. Wie o tym dobrze Maciej Płaza, ponieważ jego opowiadania, niczym u mistrza z Providence, którego tłumaczył, posiadają bardzo dobrą konstrukcję fabularną. Nie rozjeżdżają się, do końca trzymają w napięciu i co równie ważne – traktują czytelnika jak partnera, nie imbecyla, którego trzeba wychowywać i objaśniać mu świat.

Maciej Płaza, Skoruń, wyd. WAB, Warszawa 2015, ss. 349.

Lewica nie dała rady. Stworzyła najbardziej szczodre państwo opiekuńcze na świecie, zaprosiła wszystkich imigrantów i dostała zadyszki. Jeszcze wcześniej ograniczyła wolność słowa do tego stopnia, że ktokolwiek ośmielił się krytykować politykę imigracyjną, zostawał islamofobem. Łatkę tę przypinano nawet samym muzułmanom. Już wiecie, o jakie państwo chodzi? Szwecja, bo o niej właśnie mowa, szczyci się swoim liberalizmem i humanitaryzmem, i w związku z tym przeżywa kryzys. Kurczą się fundusze socjalne, obywatele próbują krytykować linię polityczną władz, a odpowiedź rządzących może być tylko jedna. Jeszcze więcej tolerancji, jeszcze więcej integracji. Co śmieszniejsze, oni w to wierzą! Nie od dziś bowiem wiadomo, że socjalizm polega na bohaterskim rozwiązywaniu problemów, które uprzednio się stworzyło. Natomiast część liberalnej i laickiej lewicy zaczyna mieć dość imigranckiego pata i zaczyna buntować się przeciwko temu, co się w ostatnich latach dzieje ze Szwecją. Jej diagnoza wydaje się słuszna, co nie znaczy, że szwedzka lewica ma dobre pomysły na rozwiązanie problemów. Podejrzewam, że w samej Szwecji siedzi raczej cicho, bo wciąż dominuje tam polityczna poprawność, w myśl której nie wolno głośno mówić tego, o czym się myśli.

Problem ten podejmują „Moraliści” Katarzyny Tubylewicz. Autorka we wstępie zaznacza, że nie chciała pokazać czarno-białego obrazu Szwecji – kraju, z którym jest związana od kilkunastu lat. A to znaczy, że mogą się na nią obrazić jej liberalni przyjaciele. I nie tylko na nią, ale na jej rozmówców. Jej książka jest bowiem zbiorem reportaży i wywiadów przeprowadzonych i ze Szwedami, i z imigrantami. Nie da się z niej wyczytać jednoznacznego obrazu tego przedziwnego miejsca, ale z pewnością nie jest ona pochwałą skandynawskiego raju. To znaczy, trochę nią jest, ale autorka, a raczej jej rozmówcy, zauważa pęknięcia rysujące się na utopijnej fasadzie Szwecji. Gdzie leży problem? Wydaje się, że w przejściu od skrajności do skrajności. W połowie XX wieku Szwecja była bowiem zamkniętym i flirtującym z nazistowskimi Niemcami państwem, aby od lat 70. XX wieku stawać się imigranckim rajem. Szwecja to również kraj, który do tego momentu sterylizował swoich niepełnosprawnych obywateli, o czym pisał w „Higienistach” Maciej Zaremba, a po zmianie przepisów zwrócił się w kierunku radykalnego humanitaryzmu. W przypadku Szwecji łatwo można zauważyć, że budowa utopijnego społeczeństwa, opartego na lewicowych ideałach, zawsze musi ponieść klęskę. Rozmówcy autorki, jak i ona sama, jednak nie widzą przyszłości swojego kraju w ponurych barwach.

A jakie to kolory? Przede wszystkim tęczowe. Równość, tolerancja, polityczna poprawność to dla bohaterów książki podstawowe wartości, którymi w życiu należy się kierować. W tym samym momencie mówią jednak oni o tym, że poprawność polityczna nie pozwala im mówić pełnym głosem i ich – przedstawicieli lewicy – stygmatyzuje za pomocą takich pojęć jak islamofobia czy nacjonalizm. A pamiętać należy, o czym pisze Tubylewicz, że Szwedzi są społeczeństwem, które nie jest specjalnie przywiązane do wartości patriotycznych. „Moraliści” zwracają słuszną uwagę na fakt, że w społeczeństwie powszechnej równości coraz bardziej zagrożone są prawa kobiet. Dzieje się tak, ponieważ muzułmańscy imigranci nie respektują wartości liberalnych, a czołowe autorytety moralne nie pozwalają krytykować ich sposobu życia. Rodzi się więc znany już z innych państw Zachodu paradoks: nie krytykujemy obcych kultur, a próbę obrony przed ich ekspansywnością nazywamy faszyzmem. Refugees welcome i do przodu!

Szwecja ukazana w „Moralistach” to również państwo egzotyczne z innych powodów. Jednym z nich jest obce polskiej mentalności podejście do religii. Przede wszystkim ta ostatnia funkcjonuje w społeczeństwie szwedzkim jako kulturowa fasada, z którą mało komu po drodze. Jedynie rodzina królewska jest zobowiązana do tego, by brać udział w nabożeństwach. Kościół w Szwecji to przede wszystkim lewicowa organizacja charytatywna, w której w Boga chyba nikt już nie wierzy, można więc odprawiać obrzędy religijne dla ateistów. Obce jest również podejście do śmierci. Szwedzi bowiem umierają w samotności, a obrzędy pogrzebowe często przypominają artystyczne show. Dodajmy do tego obrazu karykaturalną wręcz chęć do działań humanitarnych, a efekt będzie można nazwać społeczną utopią. Wydaje się więc, że w sprawie imigrantów Szwedzi podejmują sporo działań, tych brakuje jednak, aby tworzyć narodową wspólnotę.

Dokąd więc zmierza nasz zamorski sąsiad? „Moraliści” nie odpowiadają na to pytanie, ale są ciekawą diagnozą współczesnego oblicza tego państwa. I to bardziej niepokojącą, niż wydaje się autorce i jej rozmówcom. Czytać książkę Tubylewicz powinno się więc uważnie i między wierszami. Skoro powściągliwi Szwedzi z szeroko pojętej lewicy mówią o błędach polityki imigracyjnej, narażając się na bycie faszystami, wydaje się, że sytuacja jest o wiele gorsza. „Moraliści” pokazują bowiem, dokąd prowadzi człowieka humanitaryzm i budowanie systemów etycznych na rezygnacji z narodowej i religijnej tożsamości.

Katarzyna Tubylewicz, Moraliści, wyd. Wielka Litera, Warszawa 2017, ss. 407.

Jak koncertowo zepsuć dobry temat? Chętnie zapytałbym o to autora „Spowiedzi masona”, która kilka tygodni temu ukazała się nakładem Oficyny Rytm. Bo przecież masoneria i tajne związki to samograj, który powinien owocować ciekawymi opowieściami. Sam tytuł zaś – „Spowiedź masona” – wydaje się mylący. Od penitenta oczekujemy przecież wyznania grzechów, natomiast książka Jarosława Wojciecha Krynickiego nie wpisuje się w tę konwencję. Nie dość, że narrator rzeczonych wspomnień raczej nie ma poczucia grzechu, to dodatkowo sprzedaje nam łzawą opowieść o masońskich ideałach. Że niby wolnomularze to istoty szlachetne – za Słowackim prawie aniołowie – którzy w życiu kierują się wskazaniami szlachetnych mężów, którzy z kolei w historii dali się poznać jako twórcy szlachetnych idei oświeceniowych. Takich chodzących wcieleń cnoty można w krajowej i europejskiej polityce obserwować na pęczki i to właśnie ci czcigodni obywatele są świętymi liberalnej demokracji. Pamiętać trzeba jeszcze o tym, że głoszone przez nich hasło Wielkiej Rewolucji Francuskiej – „wolność, równość, braterstwo” – posiada dalszą część, która brzmi „albo śmierć”. A to zmienia postać rzeczy.

Tak więc J. W. Krynicki się wyspowiadał. Zdradził tajemnice loży i wydał książkę. Pierwsza sprawa: jeśli masoneria jest związkiem tajnym, ujawnił tylko tyle, co mógł ujawnić. Z tego powodu wszystko, o czym autor pisze, nie wydaje się ściśle zastrzeżone. Ot, historie z inicjacji wolnomularskiej opowiedziane dość oględnie. Czy przedstawienie loży jako klubu dżentelmenów, którego członkowie przebierają się w śmieszne stroje i ćwiczą krok masoński (proszę wybaczyć moje skojarzenia z Ministerstwem Dziwnych Kroków). Czasem jeszcze wygłaszają referaty, czyli tak zwane deski. Tyle wielkich tajemnic tajnego związku. Druga sprawa: nie mamy gwarancji, że cokolwiek z tego, co autor ujawnił, w rzeczywistości jest prawdą. Za bardzo ten wizerunek wolnomularstwa jest lukrowany. Przypomina klub dyskusyjny złożony z członków o takich samych poglądach. A raczej pozbawionych wyrazistego zdania na jakiekolwiek tematy, głównie polityczne i religijne. Klub ten czci za to cnoty tolerancji i humanizmu. I gdyby nawet tak było, Krynicki powinien umieć o tym wszystkim opowiedzieć. A że z narracją krucho, „Spowiedź masona” jest jedną z nudniejszych pozycji, które ostatnio zdarzyło mi się czytać.

Z początku jednak nic nie zapowiada czytelniczej katastrofy. Autor, a może raczej narrator, zaczyna snuć swoją opowieść na kilku płaszczyznach. Tą najbardziej współczesną jest historia wstąpienia do masonerii i późniejszy z nią rozbrat. Narrator jednak wciąż masonem się czuje i kieruje się w życiu wskazaniami spod znaku cyrkla i węgielnicy. Oprócz tego dowiadujemy się o młodości protagonisty, o jego studiach wyższych, miłościach i problemach rodzinnych. Zaglądamy w przeszłość i śledzimy seminaryjny epizod, a potem samorządową karierę urzędniczą w małym miasteczku w okolicach Krakowa. Ta przeszłość jest dodatkowo podzielona na osobne historie, które przeplatają się z wątkiem współczesnym i ze sobą nawzajem. W efekcie jednak „Spowiedź masona” jest obyczajową pulpą, której narratorem jest typowy facet po przejściach, co to z jednej strony obwinia świat za swoje niepowodzenia osobiste, a z drugiej szczyci się przynależnością i sympatiami do klubu dżentelmenów w fartuszkach. Bohater ten w dodatku irytuje swoją ignorancją ubraną w szatki filozoficznych zainteresowań. Nie muszę mówić, że jego życiowe maksymy swoją głębią przypominają pewnego brazylijskiego myśliciela dla nastolatek. Śmieszne to i smutne, jak alimenciarz, który płacze koledze w barze, jak to kocha własne dzieci.

Oprócz nudy, która przelewa się przez strony tej książki, jej ocenę obniża manieryczny język. Zbyt dużo w niej nacechowanych emocjonalnie przymiotników, co powoduje efekt fałszywej czułostkowości. Często straszy w niej spójnik „aczkolwiek”; narrator zamiast „moja, moje, mojego” pisze „ma, me, mego”, przełyka „wielkie i koszmarnie ciężkie krople goryczy” i marzy o „dzieleniu się szczęściem z nieodnalezioną dotąd, ale z pewnością istniejącą gdzieś moją drugą połową jabłka”. I żeby przelać tę „kroplę goryczy”, wspomnę jeszcze o kilku felietonach, którymi autor pochwalił się w swojej spowiedzi. Cytować ich nie zamierzam, ale gdyby ktoś chciał dowiedzieć się, jak felietonów nie należy pisać, może zajrzeć do „Spowiedzi masona”. A dlaczego autor to wszystko robi? Jak spowiedź, to spowiedź i trzeba się trochę pochwalić. Co prawda, często padają tu słowa, że mason się nie przechwala i że autopromocja to spora skaza na wolnomularskim sumieniu, ale kilka zdań dalej bohater nie ma skrupułów przed kolejnymi okrągłymi zdaniami na temat własnej osoby.

Świat – zamiast czerpać ze wspaniałych myśli oświeceniowych, zamiast pielęgnować wolność, równość i braterstwo, zamiast mądrze wykorzystywać postępy nauki i techniki – najwyraźniej dąży ku upadkowi. Tak zaczyna się ostatni akapit „Spowiedzi masona” i proszę nie regulować odbiorników! O samym tajnym stowarzyszeniu czytelnik dowiedział się niewiele, za to przyszło mu obcować z podobnymi komunałami przez ponad dwieście stron. Czym jest bowiem wolnomularstwo według Jarosława Wojciecha Krynickiego? Obecnie masoneria jest jedną z ostoi prawdziwych relacji międzyludzkich, przyjaźni, braterstwa. To zupełnie jak u wąsatych Sycylijczyków.

Jarosław Wojciech Krynicki, Spowiedź masona, OW Rytm, Warszawa 2017, ss. 214.

Wszyscy leżymy w rynsztoku, ale niektórzy z nas patrzą w gwiazdy – powiedział Oscar Wilde. Słowa te wypowiada główny bohater „Niewidzialnych” Sebastiana Reńcy – dziennikarz śledczy Wiktor Katon. I choć nie wiadomo, o którego Katona chodzi, to jednak słowa dotyczące Kartaginy (a poza tym sądzę, że Kartaginę należy zniszczyć) nasuwają myśl, że aluzją do nazwiska głównego bohatera powieści powinien być starszy z nich, czyli Katon Starszy. Do współczesnego Katona nie pasuje przecież stoicyzm młodszego z Rzymian; postać utworu Sebastiana Reńcy zbyt często ulega emocjom i żyje na krawędzi, czym wpisuje się w klasyczny już, zarówno filmowy, jak i literacki, motyw wyklętego żurnalisty. Taki bohater jest zbyt dobry w swoim fachu, aby ostatecznie pożegnano się z nim w redakcji, natomiast tryb życia, jaki prowadzi, każe myśleć o nim jak o wykolejeńcu, który jakimś cudem jeszcze trzyma się pionu. Taka kreacja głównej postaci przywołuje Chandlerowskie czarne kryminały z Philipem Marlowem w roli głównej. Obaj, bo i on, i Katon, patrzą w gwiazdy z perspektywy rynsztoka, w którym przyszło im się babrać. A rynsztok Katona to współczesna Polska rzeczywistość, w której zabrakło sprawiedliwości.

Jej brak związany jest z brakiem lustracji. Brak ten spowodował sytuację znaną już chociażby z takich filmów jak „Układ zamknięty”, „Uwikłanie” (z pierwowzorem literackim Miłoszewskiego) czy spektaklu Teatru TV pod tytułem „Norymberga”. Punktem wspólnym tych wszystkich opowieści jest mit założycielski III Rzeczypospolitej, w którym znajdzie się miejsce i na palone teczki (widoczne również w „Psach”), i na dogadaną z komunistami część opozycji, ale przede wszystkim na bezpieczniacką agenturę pochowaną w SB. I jak mitem współczesnych Niemiec jest prawdziwa Norymberga, tak opowieścią startową III RP stał się brak rozliczeń. Nazizm w RFN jest tabu, natomiast we współczesnej Polsce tabu stał się pomysł rozliczeń z przeszłością. Ta historia stała się kanwą powieści politycznej, którą napisał Sebastian Reńca. „Niewidzialni”, bo o niej mowa, jest nie pierwszą tego typu powieścią we współczesnej Polsce, stanowi raczej próbę wpisania się w uprawianą przez Łysiaka czy Wildsteina beletrystyczną publicystykę. Dlaczego mówię o publicystyce, mając przed sobą przeczytaną powieść kryminalną? Dlatego, że między wierszami, niezbyt dyskretnie, leży sobie teza. A tezy mają to do siebie, że trzeba je udowodnić, co stanowi zasadniczą słabość tej książki.

Co jej zatem nie stanowi? Owszem, intrygujący początek, w którym mamy dwie śmierci. Jedną, w Katowicach, gdy w mroku epoki jaruzelskiej ginie młoda dziewczyna, a wszystkie ślady każą domyślać się upozorowanego samobójstwa. Druga ma miejsce kilkadziesiąt lat później, na squocie w Amsterdamie, gdzie w tajemniczych okolicznościach umiera nie pierwszej już młodości imigrant z Polski. Od samego początku można się domyśleć, że te dwa zgony będą miały wspólny mianownik. I tu zaczyna się zagadka, którą próbuje rozwikłać Wiktor Katon. Po drodze pojawiają się kolejni bohaterowie, którzy będą a to pomagać, a to przeszkadzać bohaterowi. Pojawią się policjanci i byli ubecy, pani redaktor wydawnictwa i umoczony profesor, a cała historia będzie oparta na autentycznych wydarzeniach, które miały miejsce w latach 80. Tło jest więc interesujące, jak i spojrzenie na ten okres: nie jak na wesoły barak, w którym śpiewa się rockowe piosenki, oszwabiając tępych cenzorów, ale na mroczny okres permanentnej inwigilacji, że posłużę się tutaj cytatem z „Seksmisji”. Wizja rzeczywistości, również tej podziemnej, nie pozostawia złudzeń. Zdaniem głównego bohatera opozycja była infiltrowana do takiego stopnia, że nic nie umknęło oczom SB, a wszystkie podejmowane działania odbywały się za cichą zgodą różnych departamentów. Wydaje się, że wizja ta, jakkolwiek niezgodna z podręcznikami historii, ma coraz większe szanse na bycie prawdziwą.

Problemy z powieścią zaczynają się jednak na poziomie jej struktury. Mimo że „Niewidzialni” są kryminałem, albo za taki uchodzą, nie trzymają w napięciu, co jest szczególnie widoczne już pod koniec, kiedy nie wiadomo jeszcze, kto jest pociąga za główny sznurek, ale cała reszta jest już wyłożona jak na tacy. Kuleją również postacie, które zamiast budzić współczucie, nudzą i pozostawiają w obojętności. Poważniejszym jednak problemem jest narracja. Jest drobiazgowa do tego stopnia, że czytelnik dowiaduje się co chwilę o zjedzonych przez Katona potrawach, oglądanych przez niego programach w telewizji, o innych drobnych czynnościach wykonywanych przez bohaterów, aż wszystkich końcu o wszystkich drobiazgach, które są tutaj absolutnie niepotrzebne. Bo ani nie budują szerszego obrazu, ani nie są motywowane czymkolwiek; mam wrażenie, że stanowią watę słowną, którą trzeba dopchać dzieło. I jeśli na początku nie zwracałem na ten fakt szczególnej uwagi, to za jakiś czas zaczął on wyjątkowo irytować.

Szkoda więc formy, skoro cała opowieść ma potencjał fabularny i aż by się chciało przeczytać ją w innym wykonaniu. Gdyby zrezygnować z tej drobiazgowości i nieco inaczej sformatować postacie, rezultat byłby lepszy. Mniej papierowy, a bardziej krwisty i pełnowymiarowy. Mimo zachęcających blurbów autorstwa Witolda Gadowskiego i Waldemara Łysiaka, „Niewidzialni” nie są dziełem tak dobrym, jak w opinii tych dwóch autorów. To poprawna, ale przeciętna proza, której daleko jednak do pasjonującej opowieści.

Sebastian Reńca, Niewidzialni, wyd. Prohibita, Warszawa 2014, ss. 340.

Och, jak śmierdzi! Skoro tytuł reporterskiej książki Marty Szarejko brzmi „Zaduch”, wydaje się więc, że coś będzie brzydko pachnieć. I gdybym był złośliwy, zwróciłbym uwagę na fakt, że blurb na tylnej okładce napisała Joanna Bator, której literackie wybory oscylują wokół złej prowincji, co to wysysa siły witalne z bohaterek osiedlonych w Warszawie. Ale złośliwy nie jestem, więc przemilczę ten fakt. Nie będę również zwracał uwagę na pisma, w których publikowała autorka tego niewielkiego zbiorku, bo tu nie o to chodzi. A o co chodzi? Na przykład o tytuł, z którego wynika, że polska prowincja jest duszna i śmierdzi. A biedne żuczki, których szczęściem niebywałym był fakt, że wyprowadziły się z tej głuszy, i mieszkają w Warszawie, mogą do końca życia Bogu dziękować, że wyzwolił ich on z egipskiej niewoli. Chyba nie ma niczego prostszego niż zebrać kilkanaście historii, z których każda będzie swoim bliźniaczym odbiciem, i dopasować je do tezy o złej prowincji i dobrym dużym mieście. Przy czym to duże miasto zredukowane jest wyłącznie do stolicy. Cóż, nie trzeba nawet wyjeżdżać, brudzić sobie rączek i wdychać przykrego zapachu. Nie od dzisiaj bowiem wiadomo, że współczesne towarzystwo stolikowe nie lubi pozastołecznej przestrzeni i chętnie zapomniałoby o jej istnieniu.

Nie zaprzeczam, że opisane losy postaci są prawdziwe (chociaż nie we wszystko chce mi się wierzyć), ale jednowymiarowość tych tekstów każe podejrzewać, że ktoś tu miał inną intencję niż obiektywne spojrzenie na rzeczywistość. A to w polskim reportażu obyczajowym norma. Autorka kroczy więc drogą Justyny Kopińskiej i Lidii Ostałowskiej, a droga ta prowadzi donikąd. Bo czego dowiadujemy się z tych kilkunastu tekstów? Owszem, postaci odrysowane są plastycznie, a poznajemy je tylko za pośrednictwem ich wypowiedzi; głos autorki w zasadzie się nie pojawia. Każdy z bohaterów „Zaduchu” ma więc swoją opowieść, która przedstawiona jest atrakcyjnie pod względem językowym: potoczny styl pozwala poczuć się, jakbyśmy słuchali gawędy. Co z tego jednak, skoro historie te mają wyraźny feler. Wynika z nich, że tylko w Warszawie da się względnie żyć. Na prowincji bowiem (czyli wszędzie poza stolicą) przeszkadzają w tym lokalne układy, nietolerancja, klerykalizm, małomiasteczkowa mentalność i cały wachlarz negatywnych cech z zawiścią na czele. Bohaterowie w większości zgodnie przyznają, że i w Warszawie czują się nie do końca dobrze. Czują się obco, rozdarci między robieniem kariery, a relacjami rodzinnymi. Winą za swoje kompleksy i niepowodzenia obarczają rodziców, sąsiedztwo, księży katechetów, nauczycieli, wujów i ciotki; wszystkich, tylko nie siebie.

Na przykład jeden z bohaterów tych reportaży wyrzuca rodzicom, że w domu jadło się przede wszystkim mięso, a w kuchni używano czterech przypraw na krzyż. Szczerze mówiąc, współczuję, dziwując się, jak ten wrażliwy młody człowiek wytrzymał tyle lat bez sushi! Przecież niektóre z tych wynurzeń czyta się jak kabaretowe kawałki! I niedaleko w nich od korporacyjnego humoru „Młodych wykształconych z wielkich miast”. Ten sam bohater na przykład nie potrafi wyobrazić sobie, że kupuje buty za osiemdziesiąt złotych. Za tanie. Powinny kosztować co najmniej trzysta. Czyta również, a jakże, „Politykę”, i dzwoni czasem do matki, chcąc podzielić się z nią swoją zdobytą dzięki tygodnikowi wiedzą. Ale kulą w płot. Matka jest głupia i nie ogarnia. Inna z kolei, tym razem młoda, wykształcona, nie może znieść tego, jak żyją jej rodzice. Nie, nie chleją na umór ani nie oszukują swoich sąsiadów. Uwaga: nie znają języków i nie wyjeżdżają za granicę. Grzech niewybaczalny, proszę państwa! Na szczęście Warszawa jest dobra na wszystko i utuli biedną prowincjuszkę, która przecież prowincjuszką już nie jest. Żaden z niej słoik, co to, to nie. Pełną gębą z niej warszawianka. Przecież zna języki i jeździ za granicę.

„Zaduch” w dużej mierze, zamiast przestraszać, śmieszy. I robi to niezamierzenie, więc nie spełnia raczej postawionego przed nim zadania. Autorka miała przecież misję, której celem było obrzydzenie polskiej prowincji, na której rzekomo straszy. A wyszedł jej nieudany pastisz reportażu, w którym spotkamy wszystkie propagandowe kawałki rodem z „Newsweeka” albo „Gazety Wyborczej”. Poza Warszawą więc, według tez zawartych w „Zaduchu”, nie da się żyć. Pamiętacie francuską komedię „Jeszcze dalej niż północ”? Jej bohater, urzędnik poczty, został przeniesiony do północnej prowincji Francji, która wśród Paryżan ma taką samą opinię jak Podkarpacie w Warszawie. Okazało się jednak, i na tym zasadzał się komizm filmu, że wszystkie stereotypy na temat tego regionu okazały się fałszywe, a życie na północy było lepsze niż w stolicy. „Zaduch” niestety, nie podejmuje jakiejkolwiek rewizji cytowanych opowieści, w związku z tym zamiast być reportażem staje się przerysowaną satyrą na farbowanych warszawian, którzy odcięli własne korzenie.

Marta Szarejko, Zaduch. Reportaże o obcości, wyd. PWN, Warszawa 2015, ss. 183.

Gdyby Bono przeczytał „Wzgórze psów”, najnowszą powieść Jakuba Żulczyka, wytoczyłby autorowi proces o zniesławienie. Nie skłamię, gdy powiem, że jego zespół pojawia się na jej kartach prawie dziesięć razy. Nie, wcale nie jako bohater akcji, tutaj niech sobie Bono za wiele nie wyobraża. U2 pojawia się w narracji jako symbol złego smaku w muzyce, a bohaterowie Żulczyka, do czego autor zdążył już przyzwyczaić czytelników, muzyki słuchają na potęgę. Nie wiem, co aż tak złego zrobił autorowi ten skądinąd sympatyczny zespół, natomiast bohaterowie „Wzgórza psów” robią wiele złego, jak to zwykle u Żulczyka bywa. I jeśli „Radio Armagedon” było młodzieńczą erupcją złowieszczej groteski, „Ślepnąc od świateł” – brutalistycznym przelotem przez świat celebryckiej warszawki, to „Wzgórze psów” stanowi wiwisekcję prowincji w duchu filmowych seriali o zbrodni, która cementuje małe społeczności. Widać od razu, kto napisał scenariusz „Belfra”, jednej z najlepszych polskich produkcji odcinkowych ostatnich lat, bo przecież mowa o Jakubie Żulczyku. Widać to w misternie tkanej narracji, doskonale rozłożonych suspensach i w języku, którego realizm nie przestaje zadziwiać.

Realizm to bardzo ważne słowo w kontekście „Wzgórza psów”, co nie jest takie oczywiste, bo mamy przede wszystkim do czynienia z prozą gatunkową. Najnowsza powieść autora to thriller, w którym przede wszystkim liczy się zbrodnia i odpowiedź na pytania: kto zginie następny i kto zabił. Stop, powiedziałem „przede wszystkim”? Nie, tu nie ma „przede wszystkim”, bo równie ważna jest cała reszta, czyli konstrukcja obojga głównych bohaterów, Mikołaja i Justyny, ale też tło obyczajowe i społeczne małego mazurskiego miasteczka. Gdyby ten temat podjęła Joanna Bator, dostalibyśmy drugie „Ciemno, prawie noc”, w którym autorka popłakałaby kolejny raz, jak to zła moherowa prowincja ją skrzywdziła. Natomiast po tym poznajemy prawdziwą literaturę, że ona prostych odpowiedzi nie daje, co więcej, sama komplikuje swoją interpretację. Bo przecież bohaterem głównym jest młody trzydziestoletni gość, nieco w typie irytującego bohatera głównego filmu „Kamper”, autor jednej książki, słoik z Warszawy, który obraził się na miejsce swojego pochodzenia i wyrzygał się na nie w swojej powieści. Już się boję, co zrobiłaby z tego Joanna Bator. Natomiast postać Mikołaja jest na tyle ambiwalentna, że raz budzi współczucie swoją nieporadnością, raz wyjątkowo irytuje – tą samą w zasadzie cechą. I co więcej, jest dynamiczna i wiarygodnie się zmienia.

Prowincja natomiast we „Wzgórzu psów” to fikcyjny Zybork, miasteczko położone w okolicach Szczytna, w którym na fasadowość ziem odzyskanych nakłada się niemiecki żywioł oraz cała gama problemów społecznych charakterystycznych dla terytorialnych przeszczepów, którymi na mapie Polski są Warmia i Mazury. Co charakterystyczne, Żulczyk nie ukazuje swoich rodzinnych terenów z wyższością mieszkańca stolicy, którym przecież jest. Nie każdy mieszkaniec powieściowego Zyborka jest degeneratem, a ksiądz w parafii nie jest nacjonalistą molestującym ministrantów i dziewczynki od pierwszej komunii. Natomiast splot tajemniczych lokalnych powiązań, z którym mieliśmy do czynienia również w „Belfrze”, wynika bardziej z konwencji literackiej, niż z chęci osobistej zemsty pisarza na miejscu jego pochodzenia. Takie zemsty nigdy nie wychodzą w literaturze na dobre, co potwierdza bohater główny, przywołując osławionego „Malowanego ptaka”, literacką fałszywkę autorstwa Jerzego Kosińskiego. Wspomniana już wyżej powieściowa książka Mikołaja Głowackiego jest trochę takim Kosińskim, trochę Batorową (tytuł „Ciemna, zimna woda”), trochę też „Pokłosiem”. Zybork ukazany przez Żulczyka, nie przez jego bohatera, trochę jest taką upiorną polską prowincją, a trochę nią nie jest. Nie wiadomo w zasadzie, bo wymyka się jednoznacznej ocenie. A oceniać „Wzgórze psów” przez pryzmat wymienionych powyżej tytułów jest po prostu krzywdzące.

Ocenę powieści podnosi również język, który w naturalnej skali przenosi to, jak ludzie mówią. I nie chodzi tutaj tylko o wulgaryzmy, których jest w tej powieści naprawdę sporo, ale o konstrukcję zdań: prostych, czasem koślawych, ale zawsze komunikatywnych, i potoczną leksykę. Dialogi Żulczyka są wręcz wzorcowym przykładem odwzorowania językowej rzeczywistości ludzi w młodym i średnim wieku: charakterystyczne powiedzonka, nieporadne metafory, używane niczym przecinki wulgarne słowa czy w końcu obrazowe i ekspresywne frazy, nieraz dowcipne, a nieraz suche i mało finezyjne. Podobnie dzieje się w języku narracji, która prowadzona jest z kilku, a głównie z dwóch punktów widzenia: Mikołaja i Justyny. Obie pisane są w czasie teraźniejszym; ten zresztą dominuje w powieści, co staje się charakterystyczną cechą pisarstwa Jakuba Żulczyka i w jego przypadku doskonale się sprawdza. Autor potrafi pokierować czytelnikiem tak, że niejednokrotnie wyprowadza go na manowce, podsuwając fałszywe tropy. Co więcej, stosuje zasadę fragmentaryczności w przedstawianiu niektórych wydarzeń; dopiero po jakimś czasie dowiadujemy się, jakie jest pełne znaczenie danej sceny.

„Wzgórze psów”, dzięki językowi, ale też opisanym wydarzeniom, pozostawia czytelnika z całym zbiorem pytań. Tych dotyczących powieściowego świata przedstawionego, ewentualnych, już nieopisanych losów bohaterów, tych etycznych, o sens zemsty i uczestniczenia w złu, o granice między lojalnością, a współuczestnictwem w zbrodni, w końcu o prawdziwy obraz naszego społeczeństwa. Bo nie chodzi tylko o małe miasteczka, którym jeden ze swoich wierszy poświęcił Andrzej Bursa. Nie chodzi o mityczną Warszawę, w której wielu chce zamieszkać, a niewielu jest szczęśliwych. Chodzi raczej o miłość i o jej brak, o śmierć, tu wspominaną nader często, i o duchowość, której na kartach „Wzgórza psów” nie ma, co też jest czytelnym sygnałem na temat tego, że coś złego dzieje się z Zyborkiem.

Jakub Żulczyk, Wzgórze psów, wyd. Świat Książki, Warszawa 2017, ss. 862.