Gdyby teoretyk komunizmu – Karol Marks – i jego praktyk oraz zbrodniarz – Włodzimierz Lenin – mogli ujrzeć dzisiejsze Chiny, z pewnością przeżyliby wstrząs poznawczy. Gdyby dołączył do nich jeszcze przewodniczący Mao – mieliby tematów do rozmowy na kilka dobrych dni i nocy. Gdy przywódca Chin i szef panującej tam partii komunistycznej rozpoczął reformę systemu gospodarczego, a działo się to w latach 80. XX wieku, uruchomił lawinę, której skutkiem jest dzisiejsza ekspansja Państwa Środka na wszystkie niemal elementy światowego rynku. Od guzików do skomplikowanych modułów na stacjach kosmicznych: bardzo duża produkcji światowej wytwarzana jest właśnie tam. W przypadku Chińskiej Republiki Ludowej mamy do czynienia z połączeniem wody i ognia: komunistycznej kontroli społecznej, skutkującej brakiem wolności słowa i zrzeszania się, oraz wolnością gospodarczą, która powinna zawstydzić wszystkich tych europejskich polityków, którzy mieniąc się liberałami, tak naprawdę są zwolennikami ingerencji państwa w gospodarkę i centralnego planowania. Chiny bowiem są krajem rozwijającym się niczym Łódź w „Ziemi obiecanej”.
Wyobraźmy sobie średniej wielkości miasto, w którym znajduje się ponad trzysta fabryk, a każda z nich, bez wyjątku, wytwarza guziki. Ich liczba stanowi trzy czwarte chińskiej produkcji tych przedmiotów. Albo podobny ośrodek, w którym wszystkie zakłady wypuszczają corocznie setki tysiące huśtawek, zjeżdżalni, karuzel. Są miasta produkujące tylko elektroniczne wagi, inne – biustonosze, a jeszcze kolejne – buty. Tak opisał Peter Hessler specyfikę chińskiego życia gospodarczego. I nie bez przyczyny wspomniałem o Łodzi, mieście, w którym na przełomie XIX i XX wieku można było wzbogacić się w przeciągu kilku lat, a to za sprawą przemysłu tekstylnego, który zdominował całkowicie produkcję przemysłową w tym miejscu. Co stało się później, to kwestia lat 90. i upadku fabryk. Obecnie Łódź prawie zupełnie pozbawiona jest przemysłu, a w przeciągu 25 lat „wolności” jej ludność stopniała o 150 tysięcy. To samo pewnie stanie się, ale na niewyobrażalnie większą skalę, w Chinach. Hessler pisze, że boom gospodarczy Państwa Środka pozbawiony jest w dużej mierze perspektywicznego myślenia. Zakłada się fabrykę, powiedzmy, że kółek do biustonoszy, uruchamia się produkcję, później przenosi się ją, a w przypadku dobrej koniunktury powstaje zaraz mnóstwo zakładów produkujących to samo. Chiński boom będzie musiał skończyć się również z powodu problemów demograficznych, ale o tym autor już nie pisze. Te problemy nie oznaczają wcale, jak pomyśli sobie większość, rozrostu społeczeństwa, ale pierwsze symptomy jego kurczenia się.
Hessler nie pisze również o wielu innych kwestiach. Mam wrażenie, że to typowy amerykański średnio rozgarnięty dziennikarz, który widzi tylko to, co chce widzieć. Zafascynował się biedak rozwojem gospodarczym, przedsiębiorczością, a nawet samorządnością. Z tego powodu trudno polecić jego reportaże komuś, kto po raz pierwszy chciałby zetknąć się ze specyfiką tego kraju. Wiadomo przecież, że Chińska Republika Ludowa to nie tylko gwałtowny rozwój przemysłu, ale również gwałcenie wolności jednostki, prześladowanie chrześcijan, monopol władzy, publiczne egzekucje i wiele innych wątpliwych atrakcji made in China. Hessler albo nie chce ich widzieć, albo ich nie widzi. Przecież rozwija się gospodarka i czego chcieć więcej? Ten rozwój okupiony jest również degradacją środowiska naturalnego, znane są przypadki niszczenia terenów rolniczych, czy niwelowania wzgórz po to, aby w tych miejscach postawić kolejne ośrodki przemysłowe.
„Przez drogi i bezdroża” nie są książką poświęconą tylko życiu gospodarczemu Chin, to ostatnie stanowi tylko jedną trzecią treści. Pozostałe części poświęcone są życiu codziennemu na wsi oraz podróżom samochodem. Autor bowiem zdał sobie egzamin na chińskie prawo jazdy i zjeździł spore połacie tego państwa. Jego obserwacje, jak na kogoś, kto blisko dziesięć lat spędził w ChRL, a w dodatku porozumiewa się w języku chińskim, są dość banalne. Korupcja w policji, grzeczność Chińczyków, śmieszne przepisy drogowe, bieda na prowincji – chciałoby się więcej, ale widocznie jałowość umysłu autora na to nie pozwala. Gdy autor opisuje swoje życie na wsi, na której przemieszkał kilka lat, wpada dodatkowo w ton sentymentalny. Zbyt wiele pisze o swoim zbolałym sercu, o swojej wrażliwości, a za mało oddaje głos innym. Ton jego opowieści staje się wówczas egoistyczny, a co czytelnika to tak naprawdę obchodzi? Jedyną tak naprawdę interesującą kwestią zawartą w dwóch pierwszych częściach jest problem Wielkiego Muru. I ciekawostka dla tych, którzy twierdzą, że jest on budowlą, którą widać z Księżyca. Otóż, nie widać, a mit ten powstał, gdy jeszcze nikt w kosmos nie latał.
Peter Hessler, Przez drogi i bezdroża. Podróż po nowych Chinach, tłum. J. Jedliński, wyd. Czarne, Wołowiec 2013, ss. 500.