Jeśli czytał ktoś „Rzeźnię numer 5” Vonneguta albo „Paragraf 22” Hellera, może zapadło mu w pamięć nazwisko tłumacza. Lech Jęczmyk, bo o nim mowa, nie jest znany tylko z translacji klasyki powieści amerykańskiej XX wieku. To również postać związana przez długie lata z redakcją „Fantastyki” oraz „Nowej Fantastyki”, współtworząca ten znamienity miesięcznik od początków jego istnienia. Ten urodzony w Bydgoszczy, ale związany z Warszawą człowiek, jest również twórcą dwóch cyklów felietonów, a może i krótkich esejów, wydanych pod wspólnym tytułem „Nowe średniowiecze” i „Jeszcze nowsze średniowiecze”. Uprawiał również judo! Powiedzieć by można, człowiek renesansu. I jeśli chcemy mówić o polskich elitach umysłowych, a nie mamy ochoty wymieniać „autorytetów moralnych” spod znaku mediów jedynie słusznych, możemy śmiało wskazać nazwisko Lecha Jęczmyka.

„Dlaczego toniemy, czyli jeszcze nowsze średniowiecze” czytałem już kilka lat temu i w związku z oryginalnym podejściem ich twórcy do tematów polityki, religii, światowych spisków czy historii ucieszyłem się, że wydał on wspomnienia. Pierwsza myśl: dlaczego takie krótkie? I jeżeli omawiana pozycja posiada jakieś wady, to właśnie jej objętość może być jedyną z nich. A tak naprawdę poza wziętą w cudzysłów kwestią lakoniczności tych memuarów nie ma się do czego przyczepić. Chłonie się te wspomnienia od samego początku do ostatnich stron. Jęczmyk to nie tylko znawca literatury współczesnej, czego daje niejednokrotnie swój wyraz, jest on człowiekiem religijnym, ale po przejściach, jest patriotą, ale nie patrzy w oczywistym kierunku, jest prawicowcem, ale bez pakietu poglądów, które koniecznie trzeba wyznawać, gdy nim się jest. Te drobne różnice stanowią o tym, że nazwałem go jednym z członków polskiej elity umysłowej. Dzieje się tak, ponieważ autor „Światła i dźwięku” jest człowiekiem posiadającym niezwykle szerokie horyzonty, oryginalny zestaw poglądów, a nie wyuczonych klisz, powtarzanych przez akolitów pewnych stronnictw politycznych czy religijnych. Jego podejście do materii polityki, religii i historii jest wynikiem autentycznych, pogłębionych procesów myślowych, nie zaś wytresowanym odruchem.

Co ciekawe, Jęczmyk twierdzi, że ma bardzo dobrą pBlogger jest bezpłatnym narzędziem oferowanym przez firmę Google, służącym do publikowania blogów i łatwego dzielenia się swoimi przemyśleniami z całym światem. Blogger ułatwia publikowanie tekstu, zdjęć i filmów w blogu osobistym lub blogu zespołu.amięć i potrafi przywołać mnóstwo wspomnień od momentu bycia dwuletnim pacholęciem. Nie wiem, na ile w tym kokieterii rzucanej w stronę czytelnika, a ile prawdy. Nie mam jednak powodu, aby autorowi nie wierzyć. Nasi intelektualiści, zwłaszcza ci z lewej strony politycznej barykady, zwykli są wynosić się ponad motłoch i nauczać go z mównicy. Lech Jęczmyk w „Świetle i dźwięku” niczego takiego nie czyni. Nie narzuca, nie perswaduje, nie podpowiada czytającym, że szczęściem jest przyjęcie jego spojrzenia na świat. Skromnie opisuje swoje życie, począwszy od wczesnego dzieciństwa, w czasie którego obserwował działania wojenne. Pisze o trudnej egzystencji w czasach stalinizmu, o znajomości własnego ojca z rotmistrzem Witoldem Pileckim, przypomina fakty, które dzisiaj zostały zapomniane, na przykład mówiąc o powojennej wysyłce polskiej żywności do biednej Anglii. Wszystko to przyprawia celnymi spostrzeżeniami dotyczącymi dzisiejszego życia społeczno-politycznego.

Czytając „Światło i dźwięk”, nie sposób oprzeć się wrażeniu, że autor jest tym typem człowieka, którego zwykło się nazywać realistą. Niektórzy, złośliwi rzekliby może „pesymista”, ale to moim zdaniem zbyt daleko idąca samowola. Nie jest Lech Jęczmyk człowiekiem zgorzkniałym, ale raczej z racji swojego wieku dawno pozbył się złudzeń. Dobiega do osiemdziesiątki i zdaje sobie sprawę z faktu, że rewolucja Solidarności nie zmieniła tak wiele, jak wydaje się na oficjalnych obchodach przeróżnych świąt i uroczystości. Jako że w latach 90. bawił się w tworzenie od zera pewnego politycznego stronnictwa, zna doskonale mechanizmy rządzące rządzącymi i partiami, z których oni się biorą. Nie skacze z radości na wieść o kolejnej rocznicy 4 czerwca, zdając sobie sprawę, że polityki nie uprawia się ani w rządzie, ani w parlamencie, ponieważ istnieją zupełnie inne ośrodki władzy, ulokowane z dala od medialnego szumu.

I chyba najciekawszą kwestią związaną ze „Światłem i dźwiękiem” jest wyławianie takich perełek, od których roi się w felietonach Jęczmyka. A związane są one z nieortodoksyjnym, jak już wcześniej wspominałem, podejściem autora do spraw społecznych oraz politycznych. Dzięki temu, czytając wspomnienia autora, ma się wrażenie uczestniczenia w niezwykle ciekawej gawędzie. Gawędzie, która posiada rozmach, ciekawą fabułę, intrygujące spostrzeżenia. A źródła tych spostrzeżeń leżą w obserwacji świata, wyciąganiu zeń wniosków, czy formacji intelektualnej oraz duchowej. Do mistrzów Jęczmyka należą między innymi o. Bocheński i prof. Wolniewicz, czyli jednostki równie oryginalnie myślące jak autor. I powiem to jednak na koniec: szkoda, że tak krótko! Sporo zostało niedopowiedziane, a ciekawość woła o więcej.

Lech Jęczmyk, Światło i dźwięk: Moje życie na różnych planetach, wyd. Zysk i s-ka, Poznań 2013, ss. 276.

Fanem Vadera nie byłem nigdy, natomiast doceniam ich pierwsze wydawnictwa, szczególnie debiut „The Ultimate Incantation”, wydaną później epkę „Sothis” oraz drugi album, mocny i zwarty „De Profundis”. Później było lepiej lub gorzej, lecz granie to ani mnie nie ziębiło, ani nie grzało. Ot, solidny death metal, jednak bardziej rzemieślniczy niż artystyczny. I gdy dziesięć lat temu pisałem recenzję „The Beast” na nieodżałowany portal Millennium Metal (którego tradycje kontynuuje dzisiaj metalzine.pl), dałem do zrozumienia, że zespół zjada własny ogon i niczego nowego raczej już nie wymyśli. Kilka dni po publikacji tekstu dostałem mail z pogróżkami, naturalnie od anonimowego nadawcy, jednak z ciechocińskiego serwera. A w Ciechocinku nie tylko dom zdrojowy stoi, a mieściła się tam (i chyba mieści się do dzisiaj) siedziba managera grupy. Mądremu dość, jak mówi klasyk z Torunia. Dekadę później ukazuje się biografia polskiej grupy, pióra Jarosława Szubrychta. I wiem, że pozycja ta musi znaleźć się na mojej półce.

„Wojna totalna” jest jedną z tych biografii, które czyta się jednym tchem, ponieważ napisana jest niczym powieść sensacyjna. To jest wciągająco, z pasją, znajomością tematu, również doskonale w warstwie językowej, co nie jest oczywistością jeśli mówimy o książkach o metalowcach dla metalowców. Szubrycht z wykształcenia jest polonistą, pisze nie od dzisiaj, w dodatku lideruje reaktywowanej ostatnio kapeli Lux Occulta. Gust ma szeroki i dość wyrafinowany, na metalu się zna autentycznie, a nie jak redaktorzy „jedynego rockowego pisma w Polsce”. Interesujący jest fakt, że autor nie skupił się tylko na historii Vadera, ale szczególnie w początkowych fazach biografii naszkicował szerokie tło opisujące rozwój muzyki metalowej w kraju. A przypomnieć należy, że lata 80., w których rodził się zespół oraz rozwijał rodzimy metal, nie były łatwe dla muzyki. Metalowcy i tak mieli łatwiej niż inne zespoły alternatywne, bo ich płyty ukazywały się jednak w większej liczbie niż albumy kapel grających punk czy nową falę. Kat, Destroyers, Turbo, Open Fire, Stos, Hammer, VooDoo, Alastor – może to niezbyt wiele, gdy porównamy tę skromną liczbę do warunków dzisiejszych, ale i tak więcej niż w przypadku załóg punkowych i nowofalowych.

Jest więc etos, styropian i walka z systemem, na szczęście autor nie popada w przesadę i nie czyni z bohaterów opowieści antykomunistycznych wojowników. Możemy za to obserwować szarą rzeczywistość przedostatniej dekady wieku XX: kłopoty ze zdobyciem sprzętu do grania, organizacją koncertów, ale i romantyczny mit jedności podziemia, który – jak doskonale wiadomo – jest tylko mitem, niczym więcej. Metalowcy z lat 80. w dużej mierze byli agresywni niczym dzisiejsi kibice, a głupi niczym dresiarze. Taka prawda i być może kogoś ona oburzy, ale świętości po to są, aby je szargać, a legendy – odbrązawiać. Taki ponury, ale i barwny z drugiej strony opis, serwuje nam Szubrycht. W takiej atmosferze, w prowincjonalnym pruskim Olsztynie, powstaje pierwszy polski muzyczny towar eksportowy. To właśnie Vader, zespół deathmetalowy, grający muzykę, której w tamtym czasie bała się zdecydowana większość społeczeństwa, zdobył rynki zachodnie. Nie Budka Suflera, nie Edyta Górniak (ona próbowała w latach 90.), ale „brudasy” i „sataniści” – jak nazywają metalowców ich adwersarze. Musimy pamiętać, że to nie były jeszcze czasy, w których Nergal brylował na Pudelku, bo o tym drugim nikomu jeszcze się nie śniło, a ten pierwszy dziecięciem był w nadmorskim Danzigu.

Głównym bohaterem biografii jest lider kapeli – Peter – i to dlatego, że skład kapeli zmieniał się od zawsze, co pewnie pozostanie normą już do końca dni zespołu. Jawi się Peter jako generał, sam siebie tak określa, i tak pisze o nim autor. Generał, jadąc autokarem w czasie trasy, ma wydzielone piętro, na którym rozmawiać można jedynie o metalu lub na tematy, które zainteresowany podrzuci. Inne – surowo wzbronione. Nie ma więc żartów, bo to jest metal, a metal – jak wiadomo – jest wojną. Wojną są również stosunki panujące w zespole, więc przez całą historię kapeli winni są ci, co odeszli. Nie Peter, albo manager – Mariusz Kmiołek. Rację ma tylko generał. O wojnie jednak Piotr Wiwczarek śpiewać nie chce, woli o piekle i demonach. Wojenny epizod w tekstach uważa za pomyłkę. Tylko dziwi fakt, dlaczego pięćdziesięcioletni facet woli liryki o pierdołach, zamiast prawdziwego życia. Skąd zamiłowanie do okultyzmu? Po co szatan? To jest już nudne, szczególnie w wykonaniu kogoś, kto wyrósł już z krótkich gaci i buntu przeciwko księdzu proboszczowi. Z kart „Wojny totalnej” wyłania się jeszcze jeden obraz Petera, nie mniej interesujący niż inne, a mianowicie lekko dziadowski i konserwatywny. Mamy więc do czynienia z człowiekiem, który wszedł na ściśle określoną ścieżkę i kurczowo jej się trzyma. Nic w tym nie ma złego, gdyby nie wrażenie jakiegoś skostnienia, tworzenia na siłę i na siłę udowadniania, że Vader to wciąż ta nieokiełznana bestia, która w swoich początkach raziła dość skutecznie.

Bohater jest zmęczony i to widać mimo buńczucznych wypowiedzi dotyczących najnowszej płyty „Tibi et igni”, która jest taka, jaka jest: przewidywalna, niespecjalnie porywająca. Letnia jak cały zespół od czasów „Litany”. Zmęczenie to widać pomiędzy wierszami i ciekawie je sobie konfrontować z oficjalną linią promocyjną zespołu, która wkracza gdzieś na karty książki. Szubrycht jest jednak zbyt dobrym dziennikarzem, aby tuszować wady swojego bohatera. One wychodzą same. „Wojna totalna” zaś jest jedną z najciekawszych pozycji biograficznych dotyczących szeroko pojętej muzyki rockowej, nawet gdy jej główna postać od dawna ani ziębi mnie ani grzeje, gdyż Vader dzisiejszy to cień dawnego zespołu, który na początku lat 90. zawojował swoim potężnym death metalem cały świat.

Jarosław Szubrycht, Wojna totalna, wyd. Sine Qua Non, Kraków 2014, ss. 429.

Alpinizm od zawsze wymagał ofiar. Na samym początku, gdy wysokie góry zaczęto odkrywać i eksplorować przy pomocy prymitywnego – z dzisiejszego punktu widzenia – sprzętu. Tak samo jest dzisiaj, gdy sprzęt jest nieporównywalnie lepszy, nowocześniejszy i bardziej pomaga przetrwać. Gdy w dodatku zawiodą jeszcze ludzie, o tragedię nietrudno. Tak stało się zimą 2013 na Broad Peak, gdy zginęło dwóch himalaistów. Werdykt był jednoznaczny: stało się tak dlatego, że pozostali uczestnicy wyprawy, zamiast poczekać na spóźniających się kolegów, pospieszyli do bazy. Przez polskie media przetoczyła się lawina oskarżeń i niezdrowych emocji. Najbardziej dostało się Adamowi Bieleckiemu. Czy sprawiedliwie, czy nie, można się nad tym zastanawiać. A można również wybrać się śladem zaginionych, tak jak zrobił to Jacek Hugo-Bader.

Jeden z głośniejszych i bardziej kontrowersyjnych reporterów współczesnych, od lat związany z „Gazetą Wyborczą”, również kontrowersyjną gazetą codzienną, Jacek Hugo-Bader, na tę wyprawę dosłownie się wprosił. W niedawno udzielonym portalowi dwutygodnik.com wywiadzie przyznał się, że musiał nieco przekoloryzować, aby uzyskać zgodę. Koloryzował również w swojej książce. I to nie pierwszy raz. Nie bez przyczyny w dziennikarskim slangu używa się zwrotu „polecieć Baderem”. Co znaczy zmyślić, dokonać konfabulacji, czy po prostu nieco nagiąć fakty. Tak działo się w rosyjskiej trylogii autora, tak zapewne dzieje się w „Powrocie na Broad Peak”. Cała sztuka polega na odgadnięciu, w których miejscach autorskie opinie te fakty naginają. Aby to uczynić, trzeba być w tych miejscach, co reporter, albo sięgnąć do innych źródeł. Reportaż, zdaniem Hugo-Badera, ale i w opinii Kapuścińskiego, jest przede wszystkim literaturą, więc czytelnik nie powinien się dziwić, skoro odnajdzie w nim sceny, które się nie wydarzyły w rzeczywistości.

Skoro nie sposób oddzielić faktów od fikcji, przyjrzyjmy się warstwie fabularnej dzieła. Obraz himalaistów, jaki się z niego wyłania, jest mocno antypatyczny. Czytając tekst, widzimy ludzi zafiksowanych na jednym temacie tak mocno, że alienują się oni od pozostałych elementów życia, a czasem wręcz sobie z nimi nie radzą. – Przed czym uciekacie – pyta w pewnym momencie Hugo-Bader jednego z uczestników wyprawy poszukiwawczej, która miała na celu odnalezienie dwóch ciał zaginionych w poprzednim sezonie wspinaczy. Bo nie ulega wątpliwości, że himalaizm jest formą ucieczki. Staje się również formą psychicznej aberracji, jak każda pasja, która polega na igraniu z własnym życiem. Nie zdradzę żadnej tajemnicy, jeśli napiszę, że podczas tych kilku tygodni, które autor spędził w Himalajach, zginęło jedenastu członków innych wypraw eksplorujących okolice Broad Peak. Trochę ponura statystyka, trzeba przyznać. – Dlaczego to robicie – ponownie pyta Hugo-Bader. – Bo góry są – słyszy w odpowiedzi.

Udało się autorowi odmalować trudne, wręcz diabelnie trudne charaktery polskich himalaistów, również udało się zedrzeć nieco romantyzmu, którym obleczeni są dla laików górscy wspinacze. Że niby tacy szlachetni, mający kontakt z naturą. Chłopomania się przypomina – trochę to inna kwestia, ale mechanizm chyba podobny. Alpiniści również bywają ze sobą skłóceni, niczym nasz polityczny światek, również robią sobie pod górę i są po prostu nieprzyjemni. Taka górska arystokracja mówiąca: my podróżnicy wspinamy się, a co wy szarzy zjadacze chleba o tym wiecie? Skoro nie wiecie nic, to krytykę schowajcie do kieszeni. A krytyce podlegać może wszystko. Skoro można protestować przeciwko dziełom kultury, można również polemizować z trybem życia, jaki prowadzą himalaiści. A wydają się oni żyć wedle zasady: żyj krótko, umieraj młodo. Mają rozwalone życie rodzinne, rozregulowane organizmy niczym rockandrollowcy po długiej i wyczerpującej trasie.

Krytykować Bieleckiego i Małka publicznie nie zamierzam, bo sprawa jest świeża, a przez internet przelała się swego czasu powodziowa fala hejtu. Wystarczy. Nie byłem tam, nie wiem, jak oddycha się na ośmiu kilometrach nad poziomem morza. Z drugiej strony „Powrót na Broad Peak” napisany jest w ten sposób, że każdy może wyrobić sobie swoją opinię. Osobiście taką posiadam i można ją odczytać z akapitu powyżej. Za górską arystokracją (zresztą za każdą) po prostu nie przepadam i z tego powodu utwierdziłem się tylko w moich przekonaniach. Co jeszcze tu jest ważne, to cisi bohaterowie – bliscy zmarłych tragicznie himalaistów. Oni nigdy nie pogodzą się ze śmiercią swoich najbliższych. Czy dla kupy kamieni warto ryzykować aż tak wiele?

Jacek Hugo-Bader, Długi film o miłości. Powrót na Broad Peak, wyd. Znak, Kraków 2014, ss. 330.