O tym, że E. Michael Jones jest świetnym pisarzem, nie trzeba przekonywać nikogo, kto serce ma po prawej stronie. Autor ten zasłynął przecież monumentalnym „Libido dominandi”, które opisywało i analizowało kilka wieków demontażu moralności seksualnej. Napisał także „Zdeprawowanych modernistów”, w których obnażył życiorysy znanych i uznanych, stawiając tezę, że ich dorobek artystyczny i intelektualny był pokłosiem erotycznych zboczeń. W końcu jest twórcą trzytomowego „Jałowego pieniądza”, będącego krytyką lichwy uchodzącej za kapitalizm, oraz „Gwiazdy i krzyża”, która to pozycja wzięła pod lupę dzieje Żydów po Chrystusie. Nietrudno się więc domyślić, że z takim zestawem poglądów nie jest ulubionym autorem amerykańskich profesorów i studentów. Po ostatniej jego publikacji, która wyszła w Polsce niedawno, nakładem nieocenionego wydawnictwa Wektory, do swoich wrogów zaliczy go z pewnością spora część hierarchii kościelnej i kleru, nie tylko w USA, ale wszędzie tam, gdzie wkroczył postęp. Jego „Rebelia” jest zapisem trudnych zmagań Kościoła katolickiego z Babilonem, mianem którego określa się współczesny świat. Książka ta, można powiedzieć, zaczyna się tam, gdzie kończyło się „Libido dominandi”, czyli już po zmianach obyczajowych XX wieku, które wydały na świat i hipisów, i radykalne feministki.

Aby naszkicować tło, które jest niezbędnym kontekstem do opisania współczesności, Jones cofa się wpierw do wieku XIX, który dość wyraźnie określił swój sekularystyczny charakter. To wówczas polityka kulturkampfu, prowadzona przez Bismarcka, pokazała masom, że Kościół katolicki musi być prześladowany. Innym punktem zwrotnym, na który autor zwraca uwagę, jest Sobór Watykański II, który wprowadził do Kościoła zamęt i dał asumpt do poluzowania obyczajów w jego łonie. Nawet wówczas, gdy czyniono to wszystko wbrew oficjalnych pism, duch otworzenia się na świat, ułatwił przedstawicielom kleru i wiernym na przeprowadzanie oddolnych rewolucji. Tu jako przykład pojawia się Jean Cordova, zakonnica, która po wstąpieniu do klasztoru rychło dowiedziała się, że nie musi chodzić już na mszę, za to powinna brać udział w sesjach psychologicznych, które rozbudzają jej seksualność. Inną siostrą, która pod wpływem nowych tendencji straciła wiarę, była Mary Bejamin, która „dzięki” wstąpieniu do zakonu odkryła „miłość” lesbijską. To wszystko działo się z błogosławieństwem przełożonych.

Kryzys ten objął również duchownych, czego dowodem stała się spora liczba skandali pedofilskich oraz nieskrywane praktyki homoseksualne. W tym kontekście autor podkreśla dobitne znaczenie rewolucji obyczajowej lat 60., której skutki odczuwalne są aż do dzisiaj. Widzi w niej złowrogie cienie markiza de Sade, oświeceniowego zboczeńca, który wśród różnej maści artystów i historyków ma jednak dobrą prasę, oraz Wilhelma Reicha, architekta seksualnej rewolty, równie plugawą postać co francuski libertyn. Równie ważnym problemem dla Michaela Jonesa jest wojna o media, która zaostrzyła się wraz z liberalizacją tak zwanego kodeksu producenckiego. Ten zbiór przepisów, obowiązujący przez lata w Hollywood, utrzymywał amerykańską kinematografię w dość konserwatywnych ramach. Jego złamanie uruchomiło lawinę, która spowodowała, że Kościół przegrał kulturową bitwę. O jej wyniku przesądziły również skandale seksualne, odpowiednio pompowane i wyolbrzymiane przez media, chociaż nikt nie może zaprzeczyć, że nie miały miejsca. Seks w kulturze stał się wabikiem tak mocnym, że głos katolików stał się dla większości niesłyszalny, a kto go słyszał, najczęściej ignorował.

Kulturowa rewolucja zainfekowała ostatecznie nawet katolickie uczelnie, co zdaniem Jonesa jest szczególnym obrazem tego dramatu. Bowiem sól, która straci smak, nadaje się tylko do wyrzucenia. Teologia wykładana na tych uniwersytetach przestała być katolicka, zaś zwyczajną sytuacją stały się pochwały dla antykoncepcji czy aborcji i jawnie głoszone herezje. Znany w kościelnych kręgach USA ksiądz Richard McBrien w swoich publikacjach zaczął wprost przeciwstawiać się katolickim prawdom i to przy milczącej zgodzie hierarchii. Uznał, że katolik może sobie wybrać to, w co będzie chciał wierzyć, i to, czego będzie przestrzegał, a reszty, jak w przypadku wyboru dań z karty w restauracji, może nie zamawiać. Popierał chociażby aborcję i nie widział niczego złego w praktykach homoseksualnych.

Tutaj dochodzimy do sedna, a głównymi winowajcami, zdaniem Michaela Jonesa, są wolność religijna i dialog. O tym ostatnim autor pisze tak: dialog jest nieudanym eksperymentem. Nie miał on żadnych korzeni w tradycji. W prawie każdej kwestii, której dotyczył, wiązał się z tym, że biskupi poświęcali dla niego Ewangelię. Trudno się z autorem nie zgodzić, tym bardziej, że jego tezy są zbieżne z poglądami innego konserwatywnego krytyka zmian w Kościele katolickim, niemieckiego filozofa Dietricha von Hildebrandta ("Koń trojański w mieście Boga", "Spustoszona winnica"). Obaj piszą zgodnie, że spora część hierarchii zapomniała o starej zasadzie św. Augustyna: nienawidź błędu, kochaj błądzącego, zmieniając ją w istocie w swoje przeciwieństwo.

E. Michael Jones, Rebelia. Kościół katolicki i kulturowa rewolucja, wyd. Wektory, Wrocław 2019, ss. 240.

Większość środkowo czy wschodnioeuropejskich dyktatorów, w porównaniu do ich afrykańskich kolegów, blednie. Gdzie Husakowi czy Jaruzelskiemu do takiego Roberta Mugabe z Zimbabwe czy Isajasa Afewerkiego z Erytrei? A przecież i tak narzekaliśmy na to, co działo się u nas. Gdybyśmy jednak zechcieli popatrzeć na naszą rzeczywistość najnowszej historii z pewnego oddalenia i nabrać do niej dystansu, polecam wybrać się w intelektualną podróż do Afryki i zacząć ją od dekolonizacji. Ta ostatnia zyskała, zwłaszcza w świetle hipisowskich marzeń lat 60., swoją kolorową legendę, jednak prawda o niej jest trochę bardziej zagmatwana i ponura. Fakt, że z państw Czarnego Lądu poznikały rządy białego człowieka, wcale przecież nie oznacza poprawy losu Afrykańczyków. Najczęściej wręcz przeciwnie, ich życie radykalnie się pogarsza. Jakie czynniki mają wpływ na tę specyficzną sytuację? Otóż, jednym z nich są nienaturalnie wytyczone granice, w poprzek istniejących wcześniej plemion i ludów. Jedno z najkrwawszych żniw spowodowanych takimi uwarunkowaniami mieliśmy w latach 90. w Rwandzie. A przecież to nie wszystko. Z drugiej strony wyzwoliciele i bojownicy o supremację czarnej rasy w Afryce najczęściej okazują się chorymi na władzę maniakami, którzy w dodatku są zafascynowali ideologią komunistyczną.

Cały ten proces opisuje Paul Kenyon w „Ziemi dyktatorów”, niezwykle ciekawym kompendium wiedzy na temat losów Afryki w XX i XXI wieku. Począwszy od Libii, w której rządził zabity już kilka lat temu pułkownik Muamar Kaddafi, aż po ascetyczny i przerażający reżim w Erytrei, autor snuje ciekawą opowieść, w której Czarny Ląd stał się tytułową ziemią, na której leje się krew poddanych, a świry u władzy gnębią poddanych i boją się o własne życie. Przyznać muszę, że książka jest brawurowo napisana i dawno nie czytałem tak dobrze skonstruowanej pozycji z pogranicza historii i polityki. Grzechem głównym autorów tego typu publikacji jest często sztywny i hermetyczny język, natomiast Kenyon, mając doświadczenie dziennikarskie i odpowiedni warsztat, tak zbudował swój tekst, że czyta się go jak wartką powieść. Nie tylko chodzi tutaj o kompozycję, ale przede wszystkim o język, który korzysta z najlepszych reportażowych wzorców, wcale nie obniżając wartości merytorycznej „Ziemi dyktatorów”. Autor pisze obrazowo, wykorzystując swoją ogromną wiedzę oraz gdzieniegdzie wyrażając osobiste opinie. To wszystko robi wrażenie erudycyjnego wykładu, nie teoretyka, ale praktyka, który nie tylko w Afryce bywał, ale i mnóstwo na jej temat przeczytał.

Dzięki temu możemy się przyjrzeć dzieciństwu opisywanych postaci, poznać okoliczności, w jakich ci bohaterowie dorastali, oraz idee, którym ulegali. Wszystkich łączyła niechęć do kolonializmu, a większość była ludźmi wykształconymi, niejednokrotnie na uczelniach zachodnich. Wszyscy byli utopistami i w mniejszym czy większym stopniu pragnęli stworzyć swoim obywatelom rajskie warunki. Ale, jak wiadomo, utopia realizuje się zawsze jako dystopia, w Afryce zaś wyjątku od tej zasady nie było. Libia, która miała stać się państwem sprawiedliwości, została prywatnym folwarkiem Kaddafiego. Kongo, doświadczone przez belgijskie ludobójstwo pod koniec XIX wieku, miało z kolei zostać bogatą republiką, w której zapanuje dobrobyt. Jej dyktator – Mobutu Sese Seko – już postarał się, aby tak się nie stało. Ten groteskowy władca rąbał również tysiące hektarów lasu, aby wybudować luksusowy pałac, na który fundusze znalazł z wydobycia diamentów. Nazywany Wersalem z dżungli kompleks budynków był wyrazem kompleksów nikłego moralnie człowieka, który musiał posuwać się do terroru, aby zdobyć posłuch w swoim państwie.

Dyktatorzy ci czerpali więc swoje dochody z eksploatowania złóż naturalnych: złota, diamentów, ropy naftowej a nawet kakao. Naturalnie, czerpią je nadal, co nie przeszkadza międzynarodowym korporacjom i wielkiemu biznesowi. Tym stykom przedsiębiorczości oraz władzy autor również poświęca baczną uwagę. Pokazuje, jak biały człowiek co prawda wycofał się z tworzenia w Afryce polityki, ale nie zrezygnował z działalności gospodarczej, która daje o wiele większe profity niż rządzenie krajem. I chociaż teza Kenyona jest może za ostra, to daje odpowiedni ogląd sytuacji, bowiem z dóbr Czarnego Lądu korzystamy wszyscy. Z drugiej strony jednak to nie biali tworzą groteskowych satrapów i nie oni są odpowiedzialni za ich absurdalne i zbrodnicze decyzje: morderstwa, prześladowanie obywateli, przenoszenie stolic do rybackich wiosek czy przywłaszczanie majątku państwowego.

Biali nauczyli Afrykańczyków, czym jest komunizm i wiążąca się z nim dyktatura, natomiast ci drudzy dołożyli do niego plemienną mentalność i okrucieństwo. Okazali się pojętnymi uczniami, którzy niejednokrotnie przerośli swoich mistrzów, rujnując państwa i zmieniając je w obozy koncentracyjne, jak chociażby w Erytrei. Jeśli więc kolonizacja była pomyłką historii, to co powiedzieć o dekolonizacji, która spowodowała o wiele poważniejsze skutki? Czy biały człowiek zrobił większy błąd, eksploatując Afrykę i zajmując rdzenne tereny jej mieszkańców, niż wtedy, gdy sobie poszedł i dał zielone światło rewolucjonistom, romantycznym bohaterom walki o wolność i subtelnym intelektualistom wyuczonym na europejskich uczelniach?

Paul Kenyon, Ziemia dyktatorów. O ludziach, którzy ukradli Afrykę, tłum. J. Gilewicz, wyd. UJ, Kraków 2019, ss. 479.

Nie znam nikogo, komu udałoby się dotrzeć do Norylska. Nie dlatego, że to daleko. W końcu to największe miasto leżące za kołem podbiegunowym. Powód jest inny: trzeba mieć specjalną przepustkę. W tym właśnie mieście, zaliczanym do jednych z najbrzydszych na świecie, kwitnie przemysł oparty na wykorzystaniu rzadkich metali. Stąd tajemnica państwowa i utrudnienia przy wjeździe. A jak już się tam dostanie, można wdychać cała tablicę Mendelejewa, bo Norylsk to nie tylko miasto bardzo brzydkie, ale jeszcze porządnie zanieczyszczone. Udała się ta sztuka Michałowi Milczarkowi, o którym nie wiedziałem nic, dopóki nie przeczytałem jego debiutanckiej książki. Jeszcze zanim zacząłem czytać, rzuciłem okiem na okładkę i wyjątkowo irytujący blurb autorstwa Ziemowita Szczerka. Tego ostatniego nie poważam, bo mu wartości narodowe przeszkadzają; jego pochwała debiutu Milczarka zapaliła mi więc czerwoną lampkę. Nie, żebym się zraził, bo jednak zacząłem lekturę z nadzieją na ciekawą literacką przygodę. Na końcu jednak musiałem przyznać, że oprócz bardzo dobrych zdjęć niewiele w głowie zostało.

„Donikąd” miał być w zamyśle reportażem. A może dziennikiem z podróży? Może esejem? Pamiętnikiem? Trudno powiedzieć, bo najbliżej mu do tak zwanego reportażu gonzo, który zdarzało się też uprawiać chwalcy Milczarka – Szczerkowi. Polega on z grubsza na wzmocnieniu subiektywizmu i środków wyrazu, za pomocą których czytelnika się bulwersuje. Jeśli więc rzeczona publikacja jest gonzo, to wiele tłumaczy. Jeśli bowiem autor nie ma nic do powiedzenia, to zaczyna eksperymentować. Albo dorabia sobie gębę kogoś, kto łamie konwencje i wychodzi z ciasnych ram reportażu. Robi tak Mariusz Szczygieł, którego ostatnich rzeczy nie da się czytać. Zrobił tak też Michał Milczarek, po którego tekście spodziewałem się czegoś więcej. Tym bardziej, że odwiedził nie tylko wymieniony wyżej Norylsk, ale i Workutę, i Magadan czy Dudinkę. Zjeździł ogromne połacie Sybiru, rozmawiał z ludźmi, widział to i owo, a rezultat wyszedł mu dość nijaki. Szkoda tym bardziej, że z jego słów wynika wieloletnia pasja do północnej Rosji, która zaczęła się już w dzieciństwie. Zawsze go ciągnęło tam, gdzie pozornie niczego nie ma, gdzie jest paskudnie, zimno i postsowiecko. Kierunek nietypowy, ale właśnie dzięki temu liczyłem na pogłębione spojrzenie na sprawę.

Zamiast tego otrzymujemy osobiste notatki z podróży, które rozczarowują swoją miałkością. Nawet gdy natrafiamy na ciekawe fragmenty – obserwacje księżycowych krajobrazów lub rozmowy z ludźmi – zaraz wszystko ginie w słownej wacie. Autor wielokrotnie powtarza, zaznaczając swoje zdziwienie, że tam, gdzie pojechał, zakrzywia się czasoprzestrzeń czy zieje taka pustka, jakiej wcześniej nie doświadczył. Te ciągłe powroty do takich sformułowań po prostu irytują. Wkurza również ton lekkiej ironii, który unosi się nad całością książki. „Donikąd” wpisuje się bowiem w pisanie o Rosji z pogardą i poczuciem wyższości. Milczarkowi nie chce się zajrzeć pod powierzchnię; wystarcza mu pobieżna obserwacja. Fakt, że słowem operuje świetnie i nieraz udaje mu się stworzyć sugestywny opis surowej Północy czy oddać klimat jakiejś obyczajowej scenki, ale co z tego, jak to jego samego jest tej prozie najwięcej. Autor pisze więc przede wszystkim o sobie, o tym, co sam czuje, co sam przeżywa. Czasem rzuci wulgaryzmem, aby podkreślić swoją irytację lub zdziwienie, ale częściej po prostu pustkę i zakrzywianie odmienia przez przypadki. Słucha samego siebie bardziej niż ludzi, których spotyka. Czy w Workucie lub w Norylsku jest jakieś życie? Czy ludzie stamtąd mają jakieś pasje, czy coś ich dręczy, coś zachwyca? W końcu, co robią, aby zabić nudę? Aby otrzymać odpowiedzi, trzeba zrobić coś więcej niż spędzić z plecakiem kilka dni w jednym miejscu. To, co nie udało się Milczarkowi, wyszło doskonale Marcinowi Michalskiemu i Maciejowi Wasielewskiemu w „81:1” – zbiorze reportaży z Wysp Owczych.

Pisanie o Rosji udaje się również Wojciechowi Grzelakowi, Maciejowi Jastrzębskiemu, Krystynie Kurczab-Redlich czy Jackowi Mateckiemu. Jaki znaleźć klucz do ich powodzenia i tym samym do fiaska autora „Donikąd”? Może wiek? W końcu całą czwórkę łączy doświadczenie komunizmu w Polsce. Może dłuższy pobyt czy w końcu większa wiedza ogólna? Mam więc wrażenie, że taką książkę, jaką jest debiut Michała Milczarka, można by napisać o każdym miejscu na świecie, podmieniając jedynie niektóre realia. A szkoda, bo widać w niej pewien potencjał: plastyczny język czy fragmenty narracji, z których chciałoby się wyciągnąć o wiele więcej. W końcu kierunek podróży, jaki obrał autor, jest na tyle intrygujący, że domaga się głębszej, dłuższej i ciekawszej opowieści, w której autorskie „ja” nie przesłoni opowieści innych ludzi.

Michał Milczarek, Donikąd. Podróże na skraj Rosji, wyd. Czarne, Wołowiec 2019, ss. 269.

Oświecenie jest najbardziej fatalnym okresem, który przydarzył się kulturze europejskiej. W Polsce jest ponadto czasem, gdy w tragiczny sposób zakończyła się nasza państwowość, w rezultacie czego I Rzeczpospolita została złożona do grobu na 123 lata. Grabarzem Polski był oczywiście ostatni król – Stanisław August Poniatowski, władca, który ze zrozumiałych powodów nie ma dobrej prasy, chociaż są i tacy, którzy próbują go bronić, chociażby z powodu jego zasług na polu kulturalnym. Do najbardziej zajadłych krytyków króla Stanisława należy przedwojenny publicysta Karol Zbyszewski, znany chociażby z artykułów zamieszczanych przez niego w narodowym periodyku „Prosto z mostu”. Zbyszewski władcy nie oszczędza, nazywając go Kluchosławem. Rozumiem jego wzburzenie, bo osobiście również Poniatowskiego nie poważam, a argumenty za jego działalnością na rzecz ludzi kultury i sztuki uważam za chybione. Zresztą sam Zbyszewski sposób myślenia obrońców króla porównuje do tych, którzy morderców rodziców pochwalą za ładne fiołki na ich grobie. Autor poświęca ostatniemu władcy Polski studium zatytułowane „Niemcewicz od przodu i tyłu”; głównym bohaterem jest w nim autor „Powrotu posła”, a tuż zza niego wyziera pomadowana facjata króla Stanisława per Kluchosława.

O „Niemcewiczu od przodu i tyłu” pierwszy raz usłyszałem na studiach od dr. T. Chachulskiego, który starał się nas studentów pierwszego roku zainteresować epoką Stanisławowską. Trudne było to zadanie, gdyż literatura oświeceniowa jest po prostu nudna. Przy okazji przewalania osiemnastowiecznego gruzu dowiedziałem się o rzeczonej pozycji, aby na długie lata o niej zapomnieć. Wpadła mi w ręce dopiero ostatnio, a jej lektura pozostawiła niezapomniane wrażenia. Gdyby w 1939 roku, czyli w momencie publikacji, istniało pojęcie hejtu czy mowy nienawiści, z pewnością rzuciłyby się na autora tabuny rozwścieczonych obrońców tolerancji i upiekły go na wolnym ogniu w swoich postępowych mediach. Zbyszewski bowiem od samego początku nie bierze jeńców i jasno określa swój stosunek nie tylko do króla, ale do wszystkich oświeceniowych elit. Jego zdaniem, to ludzie albo sprzedajni, jak Poniatowski, Rzewuski czy Szczęsny Potocki, albo w najlepszym przypadku naiwni i łatwowierni. Do tych drugich zalicza autor tytułowego bohatera. Jako żywo, sytuacja Polski przypomina na łamach „Niemcewicza…” dzisiejsze losy – jak mówi Stanisław Michalkiewicz – naszego nieszczęśliwego kraju.

Co ciekawe, „Niemcewicz od przodu i tyłu” był planowany jako rozprawa doktorska Zbyszewskiego. Tak się jednak nie stało, ponieważ szanowne gremium uniwersyteckie zarzuciło autorowi, że jego praca nie spełnia kryteriów naukowości. Brakuje w niej przypisów, a w dodatku napisana jest językiem nader publicystycznym. Zbyszewski zirytował się na dane mu dictum i we wstępie napisał, co sądzi o środowisku naukowym. A państwo się orientują, co to jest profesor? To człowiek, który wie dużo rzeczy, które trzeba wiedzieć lepiej od niego, żeby wiedzieć, że on nic nie wie. Jeżeli słowa te dotyczyły profesorów przedwojennych, o wiele lepiej przecież wykształconych niż dzisiejsi, to tym bardziej pasują do wielu współczesnych wtajemniczonych w arkana wiedzy uniwersyteckiej. Szczególnie na kierunkach humanistycznych. Zbyszewski podobnie cięty jest, gdy opisuje oświeceniowe elity, w tym i Niemcewicza, i Poniatowskiego. Czyni to w porządku chronologicznym, dzieląc książkę na krótkie rozdziały, w których opisuje żywot poety i dramatopisarza na tle burzliwych dziejów ostatnich lat polskiej państwowości.

Znamienne jest też, że czytając „Niemcewicza od przodu i tyłu”, zaczynamy od gromkiego śmiechu, bo przecież jego soczysty język, nieoszczędzający nikogo i niczego, taką właśnie funkcję pełni. Jednak im dalej postępujemy w lekturze, tym częściej śmiech zamienia się w smutek. Bo tak naprawdę książka to smutna, tak jak smutne jest przegranie Polski w politycznych targach, co stało się udziałem naszego ostatniego władcy. Ironia i sarkazm wynikają w niej z bezsilności autora wobec zdrady części elit i indolencji ich reszty. A to powoduje, że tak naprawdę nie ma się z czego śmiać, chyba że przez łzy.

Karol Zbyszewski, Niemcewicz od przodu i tyłu, wyd. Zysk i ska, Poznań 2013, ss. 470.

Od kiedy Zygmunt Freud zaciągnął na kozetkę pierwszego pacjenta, narodziła się współczesna psychologia. Ta, oznaczająca w starożytnej Grecji naukę o duszy, dziedzina filozofii, zmieniła się w nowoczesną naukę, która do dziś dzień stanowi najtwardsze jądro każdego uniwersyteckiego programu nauczania o ludzkim wnętrzu. Również od kiedy Pablo Picasso namalował pierwszy kubistyczny obraz, zmieniła się bezpowrotnie historia sztuki. Twórcy i publiczność zauważyli, że nie trzeba odzwierciedlać rzeczywistości, ale że można ją do woli deformować. Z kolei gdyby nie pewna książka Margaret Mead, być może rewolucja seksualna nie miałaby miejsca. Gdyby autorka nie przedstawiła mieszkańców Samoa jako wyzwolonych erotycznie szlachetnych dzikusów, jej idee nie zostałyby podchwycone przez dużą część młodzieży zachodniego świata. Co łączy więc te trzy przypadki? Pioniera nowoczesnej psychologii, rewolucyjnego malarza i słynną antropolog? Otóż, wziął je pod lupę konserwatywny amerykański pisarz E. Michael Jones i zdemaskował. Zdaniem autora, zarówno Freud, Picasso i Mead stworzyli swoje dzieła za sprawą nieuporządkowanego życia erotycznego. „Zdeprawowani moderniści” to więc książka o tym, w jaki sposób łamanie szóstego przykazania wpływa na głoszone idee. A jest to wpływ większy, niż nam się wydaje. 

Jest to więc główna teza „Zdeprawowanych modernistów”. Każda z omówionych przez Jonesa postaci borykała się z własnym grzechem i tej walki nie wygrała. Stąd porzucanie wiary przez niektóre z nich, stąd również podporządkowywanie głoszonych zasad własnemu duchowemu zamętowi. Zjawisko to widać doskonale na przykładzie malarstwa Picassa. Autor zauważa w jego procesie twórczym interesującą zależność: malarz, będąc lubieżnikiem i mizoginem, wiązał się z coraz młodszymi kobietami (naturalnie, posiadał również żonę, którą więc regularnie zdradzał). Na początku każdego związku jego portretowanie rzeczywistości zbliżało się do poetyki realistycznej, a przynajmniej do jako takiego naśladowania świata. Natomiast gdy już nudził się kolejnymi podbojami i zaczynał ze swoimi kobietami walczyć, wracał znów do deformacji. Autor zauważa więc w tym przypadku prosty mechanizm, który wprost wywodzi się od erotycznego pożądania (albo – jak w drugiej fazie związków Picassa – od wstrętu).

Margaret Mead z kolei ukazana jest jako pospolita intelektualna oszustka, której teorie na temat seksualnego wyzwolenia ludów Samoa nie mają żadnego potwierdzenia w rzeczywistości. Autorka „Dorastania na Samoa” nie przeprowadziła żadnych badań, spędziła tam kilka tygodni, podczas których nawet nie rozmawiała z autochtonami, ponieważ… nie znała miejscowego języka. Za to jej brednie do dzisiaj funkcjonują jako podstawa studiów antropologicznych. Równie mocno bredził Freud, którego koncepcja kompleksu Edypa, rzekomo tłumacząca wszystkie zachowania człowieka, wzięła się z jego pożądania do własnej szwagierki. Oczywiście pożądanie to zostało spełnione, jak na otwarty i nowoczesny umysł przystało. Michael Jones zadaje więc między wierszami pytanie: jaką wartość mają teorie i twórczość oparte z jednej strony na seksualnych aberracjach ich twórców, a z drugiej – na jawnym fałszu, gdyż przypadki Freuda i Mead pokazują, że w ich sytuacji wszystko, co wymyślili, było jedynie wyobrażeniem. „Zdeprawowani moderniści” są więc mocnym głosem oskarżycielskim w kierunku współczesnej nauki i każą patrzeć na psychologię oraz antropologię kulturową nie jak chcieliby ich przedstawiciele – nauki ścisłe, ale niewarte funta kłaków rojenia zwane współczesną humanistyką.

„Zdeprawowani moderniści” nie skupiają się jednak tylko na tych trojgu. Ich bohaterami są na przykład Alfred Kinsey, wyjątkowy degenerat, którego biografia wskazuje na uprawianie seksu z dziećmi, czy lokalne uniwersyteckie gwiazdki z młodości autora – Stanley Fish i Jane Tompkins. Michael Jones miał to szczęście, albo nieszczęście, że jako student rzucony był w sam środek rewolucji kulturalnej roku 1968. Miał wówczas dwadzieścia lat, więc będąc młodym człowiekiem, uczestniczył w kampusowo-uczelnianym życiu młodej lewicy. Alfred Kinsey był zaś jednym z jej idoli. To on właśnie sfałszował badania, z których wynikało, że przeciętny Amerykanin jest bardziej zboczony, niż wydaje się społeczeństwu. Przeprowadził kilkanaście tysięcy wywiadów dotyczących życia seksualnego, zaś fałszerstwo polegało na tym, że jego rozmówcami byli przede wszystkim homoseksualiści, bywalcy burdeli czy prostytutki. Mając takie źródła informacji, mógł z łatwością przekonać społeczeństwo, że niestandardowe zachowania seksualne są zjawiskiem częstym, więc w zasadzie pożądanym i chwalebnym.

„Zdeprawowani moderniści” to ciekawe studium pewnej choroby, która nieleczona zdecydowała o zepsuciu dzisiejszego świata. Jest nią grzech przeciwko szóstemu przykazaniu i to na wielu różnych płaszczyznach. Myśliciele i artyści, których opisał amerykański autor, mieliby z pewnością wiele w tej kwestii do powiedzenia. Ich moralność pozostawiała wiele do życzenia, a tezy, które głosili, były konsekwencją ich wyborów etycznych, a nawet estetycznych, jak w przypadku Pabla Picassa. Wedle starej zasady złe drzewo nie może rodzić dobrych owoców, jedynie zatrute, tak jak twórczość intelektualna bohaterów niniejszej publikacji.

E. Michael Jones, Zdeprawowani moderniści. Nowoczesność jako usprawiedliwienie seksualnej amoralności, tłum. J. Morka, wyd. Wektory, Wrocław 2013, ss. 264.

Na pytanie, czy w Kościele katolickim dzieje się źle, przestano w ostatnich miesiącach (na szczęście!) odpowiadać zgodnie z propagandą o wyjątkowej wiośnie tegoż Kościoła. Wpływ na ten stan rzeczy ma niewątpliwie film Tomasza Sekielskiego, chociaż nie tylko. Część mediów katolickich od dawna widzi niejasności w pontyfikacie Franciszka, a niektórzy kapłani jak Isakowicz-Zaleski od kilkunastu lat mówią o homoseksualnym lobby, w które uwikłani są nawet niektórzy biskupi. Już chyba tylko część charyzmatyków wydaje się odseparowana od rzeczywistości, nabrana na ewangelię sukcesu i poszukująca uzdrowień czy innych cudów. Nawet media katolickiej lewicy widzą, że w Kościele brzmi jakaś fałszywa nuta. Naturalnie, ten fałsz spostrzega gdzie indziej niż media tradycjonalistyczne i skłonna jest wierzyć w łzawe opowieści o biskupach włączających prąd ludziom dobrej woli. Osobiście jestem przekonany, że rację mają dzisiaj świeccy katolicy zrzeszający się po umownie nazwanej prawej stronie Kościoła, konserwatywnej i ceniącej tradycyjną liturgię. 

Efektem przemyśleń tejże właśnie strony jest „Alarm dla Kościoła”, czyli seria wywiadów przeprowadzonych przez zasłużonych dla polskiego katolicyzmu publicystów – Tomasza Rowińskiego i Pawła Milcarka. Obaj kojarzeni są z rzymską liturgią, obaj również nie stronią od trudnych tematów. Skoro należą do laikatu, żaden biskup nie nakaże im milczenia, co najwyżej nie dostaną imprimatur. Ale skoro imprimatur dostaje już literatura protestancka, to widać, że nadruk ten dzisiaj nic nie znaczy. Można by złośliwie zapytać, czy lepiej dostać imprimatur od biskupa Rysia, czy lepiej się bez niego obyć. Sapienti sat! Mimo że bez imprimatur, „Alarm dla Kościoła” jest ważną lekturą, obok której żaden świadomie myślący katolik nie może przejść obojętnie. Jak w soczewce skupiają się w niej wszystkie prawie bolączki współczesnego katolicyzmu, który wyraźnie zagubił się w ostatnich latach. To zagubienie może pokazywać sytuacja, której świadkiem byłem dosłownie kilka dni temu. Byłem mianowicie na pokazie filmu dokumentalnego „Rewolucja totalnej wolności”, zorganizowanym przez pewne stowarzyszenie tradycyjnych katolików. Jednym z wątków tego dokumentu była protestantyzacja Kościoła i idące za nią emocjonalne przeżywanie wiary. Po pokazie, jakby nigdy nic, zaproszono widzów na szereg wydarzeń związanych z ewangelią sukcesu i gitarkowymi uniesieniami. Fakt ten pokazuje zagubienie dzisiejszego katolicyzmu, a o nim opowiada właśnie rzeczona publikacja.

Emocjonalne podejście do wiary, pentekostalizacja, homolobby, kult tandety i bylejakości w liturgii i poza nią, naiwne podejście do „uchodźców”, herezje głoszone przez biskupów, rozmywanie prawdy, w końcu przemiana Kościoła w organizację charytatywną – to najważniejsze wątki rozwijane przez gości Rowińskiego i Milcarka. Wśród nich znajdują się wspomniany już wyżej ks. Isakowicz-Zaleski, Grzegorz Górny, ks. Andrzej Kobyliński, Tomasz Terlikowski, Paweł Lisicki, a nawet dominikanin ojciec Jacek Salij – zasłużony kaznodzieja i publicysta miesięcznika „W drodze”. Nie mówią oni, na szczęście, jednym głosem, niekiedy dość mocno różniąc się stawianą diagnozą i poglądami. Łączy ich natomiast jedno: autentyczna troska o Kościół. Najmocniej wypowiada się ks. Jacek Hrabicz (pseudonim; rozmówca chciał pozostać anonimowy), który nie widzi wzorców dla współczesnych kapłanów. Jego zdaniem, młody ksiądz, który chce być kimś więcej niż tylko urzędnikiem, sam musi szukać, często po omacku, odpowiednich ideałów. Co ciekawe, widzi również zdziecinnienie współczesnej szkolnej katechezy, którą określa jako samobójczy błąd Kościoła. Zwraca uwagę na dobór biskupów, którzy zamiast pasterzami stają się biuralistami.

Ważne sprawy porusza również o. profesor Jarosław Kupczak, mówiący o kruszeniu instytucji małżeństwa, która odbywa się za sprawą papieskiej adhortacji „Amoris laetitia”. O samym papieżu i papiestwie wypowiadają się także sami autorzy, zwracając słuszną uwagę na fakt posłuszeństwa wobec biskupa Rzymu tylko wówczas, kiedy ten głosi prawdy zgodne z tradycją Kościoła. Warto o tym pamiętać i nie brać jako oficjalnego nauczania Kościoła katolickiego prywatnych wypowiedzi Franciszka, choćby wydawały się jak najbardziej świątobliwe. Jak widać, „Alarm dla Kościoła” stanowi odtrutkę na przeróżne opinie zamieszczane w katolickich albo katolickopodobnych mediach. W dzisiejszym okresie zamętu, gdy kapłani i biskupi podważają tradycyjne nauczanie, gdy pląsają przy gitarkach i zapraszają do parafii coachów i szamanów, gdy nie mają szacunku dla liturgii (nawet nowej), warto sięgnąć po zdrową naukę, chociażby nawet wydawałaby się przygnębiająca. Warto zdawać sobie sprawę z tych zagrożeń, aby oddzielić to, co katolickie, od tego, co tylko na takie wygląda.

Paweł Milcarek, Tomasz Rowiński, Alarm dla Kościoła. Nowa reformacja?, wyd. Demart, Warszawa 2019, ss. 310.

Już dawno chciałem przeczytać „Białystok” Marcina Kąckiego. Do lektury skłoniły mnie cyrki związane z marszem tęczowo usposobionej lewicy, który natrafił na opór mieszkańców miasta. Po tym fakcie media zaczęły się prześcigać w szkalowaniu stolicy Podlasia, która – jak wiadomo – jest stolicą polskiego obskurantyzmu i ciemnogrodu. Wtedy właśnie, w pełni lata, postanowiłem sięgnąć po słynny reportaż poświęcony miastu, które zalazło za skórę wszystkim postępowcom. Nie rozczarowałem się, ponieważ „Białystok” bawił mnie przez całą lekturę. Znów poczułem się jak student, który zmuszony jest czytać powieści produkcyjne albo tendencyjne nowelki mówiące o tym, że po raz kolejny biją Żydów na mieście czy zły dziedzic sprał chłopa na kwaśne jabłko. Naturalnie, styl Kąckiego jest bardziej strawny niż kwadratowe zdania Konopnickiej czy Orzeszkowej, a tym bardziej wczesnego Konwickiego czy bezimiennych już socrealistów węszących amerykańskiego spisku na polu kartofli. Kącki pisać umie, co udowodnił w niezłym  „Maestro”, który poświęcony był zboczeńcowi prowadzącemu pewien poznański chór. Dzisiaj autor takiej książki by nie napisał, bo pedofilii szuka się w Kościele katolickim, jednocześnie bagatelizując ten sam proceder w środowisku artystycznym (na przykład sprawę pewnego dżezmena). 

„Białystok” jest więc reportażem tendencyjnym, a lepiej by rzec, że jest produktem, który reportaż udaje. Produkty takie powstają na pęczki w pewnym dodatku do pewnej gazety codziennej, którą Grzegorz Braun nazywa „Gwiazdą śmierci”. Przeglądając roczniki tego dodatku, z łatwością można wyróżnić kilka grup tych reportaży, tworzonych przez nadwrażliwych aktywistów politycznych, dla niepoznaki nazywających się dziennikarzami. Proszę więc bardzo: prześladowanie gejów, przepracowani nauczyciele (oczywiście o lewicowych poglądach), źli księża, albo z kolei księża, którzy już księżmi nie chcą być. Mam wymieniać dalej? Żydzi, sędziowie, aktywiści miejscy, weganie oraz rowerzyści. Większość z tych dyżurnych tematów znalazło się w „Białymstoku”, który jest w zasadzie kompilacją reportaży, a nie ciągłym tekstem.

Najpierw więc bohaterowie pozytywni. Są tutaj geje, którym źle się żyje w stolicy Podlasia. Są Żydzi, których nikt tutaj nie pamięta, bo przecież źli Polacy są współodpowiedzialni za holokaust. Pojawiają się lokalni działacze, którzy nie chcą, aby pamięć o Żydach z Białegostoku znikła. Wśród nich pojawia się sam Rafał Gaweł, wówczas jeszcze przed wyrokiem i ucieczką do Norwegii. Ten błędny rycerz walczący z „faszyzmem” wyrasta w reportażu Kąckiego na współczesnego świętego (niczym święta Greta, patronka klimatu). Pozytywnymi postaciami są czeczeńscy oraz indyjscy imigranci, którzy przecież są łagodni jak baranki i nawet muchy by nie skrzywdzili. W końcu jest i pan doktor, który jako pierwszy wykonał zabieg in vitro. Trudno nie polubić się z tą ideologiczną czeladką.

Nie brakuje również szwarccharakterów. Przede wszystkim są to narodowcy i kibice, bo każdy pijak to złodziej. Nie trzeba tłumaczyć, dlaczego się tutaj znaleźli. Są księża, którzy nie lubią Żydów, a wnioski takie autor wysnuwa po własnych przeczuciach. Podobnie jak Jacek Hugo-Bader, który wysmarował się czernidłem i taki udał się na Marsz Niepodległości. Pojawia się także zły katecheta, bo jak wiadomo, każdy katecheta jest zły, a szczególnie ten, który ma poglądy prawicowe. Autor pewnie marzy o katechetach rodem z magazynu „Kontakt” albo z „Więzi” czy innego organu dla księży-patriotów. Negatywnymi bohaterami są również Żołnierze Wyklęci, co ciekawe, partyzantka białoruska to dla pana pisarza sam miód. I last but not least, pojawia się bohater zbiorowy. To mieszkańcy Białegostoku, niewrażliwi na ból osób nieheteronormatywnych, Żydów, Cyganów, Czeczenów, uchodźców, Rafała Gawła, antyfaszystów, rowerzystów oraz wegan. Swołocz po prostu, która powinna żreć schabowe, słuchać disco polo i trzymać ryj na kłódkę, bo samym swoim istnieniem po prostu obraża światłą i wrażliwą inteligencję.

Marcin Kącki nawet nie udaje obiektywności, ustawia się po jednej stronie i wali cepem w stronę drugą. A że pióro ma lekkie, jego książkę się lekko czyta. Jest ona jednak nie tylko zabawnym, niezamierzonym pastiszem reportażu. Co gorsza, jest lekturą szkodliwą, zwłaszcza dla młodego i nieprzygotowanego na dezorientację czytelnika. Wystarczy tylko zaznaczyć miejsca, w których autor pisze o tym, co czuje, co mu się wydaje, jakie odnosi wrażenie, aby stanąć twarzą w twarz z typową, książkową wręcz manipulacją. Przecież emocje i przeczucia to nie fakty. Tych jest zaś jest tutaj mniej, niż można by się było spodziewać. Przeważa emocjonalny szantaż, łzawe opowiastki z czarno-białym obrazem świata i wszechobecna pogarda do naszego narodu. Gadania o złych narodowcach można sobie między bajki włożyć, bo w „Białymstoku” są oni jedynie pretekstem do postawienia tezy o cywilizacyjnej i kulturowej niższości Polaków.

Marcin Kącki, Białystok. Biała siła, czarna pamięć, wyd. Czarne, Wołowiec 2015, ss. 280.

Futurologia jest jak wróżenie z fusów, a na wróżeniu można dobrze zarobić. Przykładem nie są tylko szarlatani występujący po północy w telewizji, ale naukowcy, którzy bardzo szybko również okazują się szarlatanami. Na przykład taki Yuval Noar Harari, izraelski historyk, niezwykle modny nie tylko u nas, ale i za granica. Jak mówi blurb, jego książki poleca na przykład Bill Gates. Jego „21 lekcji na XXI wiek” są trzecią wydaną na naszym rynku pozycją, po „Homo deus” oraz „Sapiens. Od zwierząt do bogów”. To, co pisze ten niezwykle poczytny autor, można postawić obok Richarda Dawkinsa. Jest, podobnie jak Brytyjczyk, ateistą zafascynowanym naukami biologicznymi, ale i transhumanizmem. Studentki kognitywistyki mają więc kolejnego guru, który potrafi wytłumaczyć im świat. Lecz nie tylko one. Również inni, którym wydaje się, że coś wiedzą, są w stanie uszczknąć sporo z pisaniny Izraelczyka. Ten posługuje się nieskomplikowanym, plastycznym językiem i operuje prostotą, aby nie powiedzieć – banałem. Stąd bliżej jego publikacjom do pseudofilozoficznych rozważań brazylijskiego maestro Paolo Coelho niż do poważnych naukowych tomów. Oto jak można sprzedać gawędy chłopka-roztropka, ubierając je w szaty naukowości.

Harari wychodzi z wątpliwego filozoficznie i moralnie założenia, że jesteśmy zwierzętami, którym brakuje wolnej woli. Ten wulgarny determinizm dominuje w całej książce. Nie trzeba mówić, jakie skutki społeczne mogą ciągnąć za sobą takie tezy. Ponadto są one po prostu nieprawdziwe. Fakt istnienia w człowieku instynktów nie zaprzecza, że jako jedyny gatunek potrafi on wznieść się ponad zwierzęcość. Autor tego nie zauważa, co staje się jego błędem kardynalnym, który każe krytycznie spojrzeć na „21 lekcji”. Nie można zgodzić się również z jego naiwnym optymizmem, który towarzyszy mu podczas omawiania kwestii transhumanizmu. Harari całkiem poważnie deliberuje nad przeniesieniem umysłu człowieka do… internetowej chmury. Cieszy się także na myśl, że w przyszłości ludzkie ciało będzie mogło być sprzężone z maszyną. Dzięki temu, zdaniem autora, rozpocznie się nowa świetlana era w dziejach człowieka. Czytając jego rozważania, można zwątpić w to, czy pisane są one poważnie, czy tylko jako prowokacja dla samej prowokacji. Jeszcze bardziej dziwi rozdział poświecony mediom społecznościowym. Pomijam fakt, że jest on peanem na cześć Marka Zukerberga, co każe poważnie zapytać o czystość intencji autora. Ten przez kilkanaście stron rozpływa się w dywagacjach na temat Facebooka. Widzi w nim narzędzie, oczywiście po lekkiej modyfikacji, do której namawia Zukerberga, które będzie łączyć ludzi lepiej niż świat rzeczywisty. Chyba ktoś tu nie odrobił lekcji z podstaw psychologii!

Harari jako ktoś, kto sprzeciwia się koncepcji wolnej woli, walczy również z wolnością obywateli. Jego bogami są algorytmy i to w nich widzi przyszłość rozwoju ludzkości. Skoro algorytmy są w stanie odgadywać ludzkie emocje szybciej niż drugi człowiek – pisze – to pozwólmy im na decydowanie w każdej kwestii. Na przykład w wyborze muzyki. Tu autor ponownie daje się ponieść swojej przenikliwości i stwierdza, że ideałem jest świat, w którym muzykę będą za nas wybierały boskie algorytmy, a co więcej, może kiedyś nauczą się ją pisać. Na wątpliwość dotyczącą jakości takiej tworzonej przez autonomiczne komputery muzyki odpowiada niefrasobliwie, że przecież i tak większość tej pisanej przez ludzi jest kiepskiej jakości. Cóż, mądrego czasem dobrze posłuchać. Innym błędnym poglądem Harariego jest zdanie dotyczące cywilizacji. Zdaniem pisarza, na świecie występuje tylko jedna cywilizacja. Nie ma żadnych różnic między kulturami, bo przecież trwa globalizacja. Trudno to nawet skomentować albo podać kontrprzykład, bo autor zapewne tego tekstu nie przeczyta.

Widać więc wyraźnie, że „21 lekcji na XXI wiek” to produkt o jakości filmików na jutubie i skrojony pod odbiorcę popowej papki naukowej. Nawet te rozdziały, w których muszę zgodzić się z autorem, te dotyczące geopolityki, są przecież pisane na poziomie wystąpień na konferencjach TED. Wynika z nich tyle, że w przyszłości wybuchnie wojna, albo nie wybuchnie. Taka metoda przedstawiania faktów dominuje w rzeczonej publikacji. Autor najpierw podaje śmiałą wizję przyszłości, a potem cofa się trzy kroki, twierdząc, że tak będzie, albo nie będzie. Zapewne zniknie religia, bo jest niepotrzebnym reliktem ewolucji, ale może pojawią się nowe. Stare więzi zanikną, ale może stworzą się nowe, za sprawą fejsbuka, albo wcale się nie stworzą. To na dłuższą metę męcząca metoda, gdyż nic z niej nie wynika. Rozumiem, że futurologia to ciężki kawałek chleba, bo jej wizje prawie nigdy się nie sprawdzają, ale mógłby Harari przynajmniej trochę zagrać przed czytelnikiem.

Dostaliśmy więc publikację, która jako żywo przypomina czytanki dla dzieci, poświęcone świetlanej przyszłości w Związku Radzieckim. Harari jawi się tutaj jako Łysenko nowego wspaniałego świata, który snuje radosne wizje. A tych nie powstydziłby się ani Zamiatin, ani Huxley, ani Orwell. Oni jednak w swoich antyutopiach przestrzegali odbiorców przez mogącą spełnić się przepowiednią. A izraelski autor nie tyle nie przestrzega przed swymi i naiwnymi, i w sumie upiornymi wizjami, co namawia do ich realizacji i cieszy się z faktu, że może kiedyś się spełnią. „21 lekcji na XXI wiek” są więc nie tylko rojeniami szalonego naukowca, który przyszłość widzi w kolorach tęczy, ale przedstawiają świat, którego pragnie dzisiaj postępowa część ludzkości. Świat bez religii, bez nacjonalizmu i bez wolnej woli (jak śpiewał John Lenin w Imagine). Świat ludzkich automatów zjednoczonych z maszynami, które co prawda nie toczą wojen, ale żyją, realizując swoje chucie i pragnienia, nie dbając ani o sztukę, ani o wartości duchowe. W tym świecie będzie się tylko żarło, spółkowało i odpoczywało. Bo przecież wszystko za nas zrobią maszyny.

Yuval Noah Harari, 21 lekcji na XXI wiek, tłum. M. Romanek, wyd. Literackie, Kraków 2018, ss. 452.

Jak płachta na byka działa na mnie sformułowanie „start-up”. Widać chyba, że moja intuicja była słuszna, bo podziela ją jeszcze inna osoba. Mowa o Coreyu Peinie, amerykańskim dziennikarzu, który pewnego dnia spakował plecak i wyprawił się do sławnej bądź osławionej Doliny Krzemowej, Mekki i Ziemi Obiecanej wszystkich maniaków komputerowych lub cyfrowych dzieci ślipiących niczym zombie w swoje ajfony. Wizyta w tej części Kalifornii nauczyła go jednej rzeczy: nic nie dzieje się przypadkiem, a sukces w branży IT osiąga się o wiele trudniej niż przedstawiają to media. Stąd również tytuł jego reportażu – „Nowy dziki Zachód”. W czasach gorączki złota pokutowało zdanie, że wystarczy udać się w miejsce, w którym pozyskuje się ten cenny kruszec, aby napchać sobie kabzę i zostać milionerem. Przy czym wydaje się mi, że wtedy było jednak łatwiej. Prościej siedzieć z sitem przy potoku i liczyć na łut szczęścia, niż szukać go w świecie nowych technologii, łudząc się, że kolejna aplikacja zrewolucjonizuje rynek i uczyni człowieka sławnym i bogatym.

Po tę właśnie sławę pojechał do San Francisco Corey Pein, tworząc przy okazji reportaż uczestniczący. Autor porusza się po sławnym Bay Area, niegdyś znanym z wysypu świetnych kapel thrashmetalowych, a dzisiaj z setek korporacji, które poszukują Świętego Graala, czyli apki, która ponownie dokona przełomu, tak jak zrobił to Facebook, Google, Twitter czy Instagram. Przede wszystkim reporter jasno tłumaczy, że cyfrowi giganci stali się sławni i bogaci nie za sprawą swojego geniuszu, ale raczej finansowych wałów i naginania prawa. Nie jest to wiec żaden powód do chluby. Tu można zaznaczyć, że Pein jest lewicowcem, mocno krytykującym kapitalizm i niektóre jego diagnozy bywają jednostronne i krzywdzące. Coś jest jednak na rzeczy, zwłaszcza gdy rzuca się okiem na przeszłe i dzisiejsze działania firm z branży IT. To przede wszystkim szkoła manipulacji odbiorcą, który dzięki obcowaniu z konkretnymi produktami uzależni się od nich i będzie wiedział tylko tyle, na ile pozwolą mu algorytmy, a raczej kryjący się za nimi władcy marionetek. Wizerunek cyfrowych gigantów nie jest w „Nowym Dzikim Zachodzie” pochlebny. To nie pomocne dłonie internetu wyciągnięte do użytkowników, ale twarde narkotyki.

Ciekawy jest również socjologiczny portret pracowników tych wszystkich firm, zarówno tych wielkich, jak i aspirujących do tej wielkości. Tą megalomanią zarażeni są również zwykli wyrobnicy mieszkający w wynajętych norach, którzy dniami i nocami przerzucają cyfrowy gruz, marząc przy okazji o genialnej aplikacji, którą z pewnością kiedyś wynajdą. Mogą oni całymi dniami nie dojadać czy gnieździć się w kilkunastu w polowych warunkach. Ważna jest idea, która ich spaja niczym nowa świecka religia. Bogiem tej religii jest Osobliwość (Singularity), czyli tak naprawdę nie wiadomo co, coś w rodzaju efektu alchemicznego. I niech ktoś teraz powie, że żyjemy w epoce rozumu. Ci, trochę szaleni naukowcy, a trochę sekciarze, mają nawet swoją uczelnię – Singularity University - która jest ich domem, kościołem i placówką naukową w jednym. Nadejście tej Osobliwości miałoby zupełnie zmienić oblicze nauki, dzięki czemu człowiek mógłby wejść w erę posthumanizmu. Przypominam, że wszystko dzieje się w Kalifornii, gdzie w latach 60. hipisowskie sekty także oczekiwały końca świata. Jak widać, czasy lubią się powtarzać.

Z jednym tylko nie jestem w stanie się zgodzić z autorem „Nowego Dzikiego Zachodu”. Pisze on bowiem o zagrożeniach płynących z mediów społecznościowych (tu zgoda) i widzi je na prawicy. Boi się nacjonalizmów, Donalda Trumpa, racjonalnej polityki imigracyjnej i oskarża nowe media internetowe o suflowanie konserwatywnej, a nawet faszystowskiej wizji świata odbiorcom. Być może w USA jest inaczej i tam treści prawicowe równoważą się z liberalnymi, przykład Europy, a nawet Polski, pokazuje jednak, że sytuacja jest nie taka, jaką przedstawia Corey Pein. Przecież z fejsbuka znikają treści katolickie czy narodowe, a nie słyszałem jeszcze, aby ktokolwiek zdjął stamtąd treści afirmacyjne wobec LGBT, gender  czy jawnie antykatolickie. Rozdział poświęcony tym problemom jest jedynym słabym  punktem tej książki; pozostałe warte są przeczytania.

Z czym więc wyjeżdża autor z krainy start-upów oraz internetowych aplikacji? Przede wszystkim nie ma złudzeń co do tego, czym jest cyfrowy świat i sukces w nim osiągnięty. Za tym wszystkim stoi, jego zdaniem, wyrachowany człowiek, który nie cofnie się przed niczym, gdy chodzi o kontrolę obywateli, bo przecież do niej sprowadza się większość cyfrowych pomysłów. Czy będzie to świat „Czarnego lustra”, czy może jeszcze gorsza wizja, której nie jesteśmy sobie w stanie wyobrazić, naturalnie nie wiadomo. Ale już dzisiaj większość obywateli zachodu oddało za bezcen swoje dane osobowe, informacje o miejscu zamieszkania czy prywatności. Media zaglądają nam nawet do łóżka i toalety, ale części z nas ta wizja nie przeraża. Jesteśmy w stanie oddać królestwo (albo cnotę) za lajki i zasypiamy ze smartfonami przy poduszce. Corey Pein stwierdza, że świat dał się tanio kupić kilku macherom, którzy nie są żadnymi cudotwórcami ludzkości, ale zwykłymi szujami.

Corey Pein, Nowy dziki Zachód. Zwycięzcy i przegrani Doliny Krzemowej, tłum. B. Gutowska-Nowak, wyd. Uniwersytetu Jagiellońskiego, Kraków 2019, ss. 270.

Taki temat można było koncertowo spieprzyć. Bo wiecie, objawienia maryjne, Kościół katolicki, wizjonerzy i pielgrzymki podobne do tych z okazji kolejnych rocznic Radia Maryja. Już sobie wyobrażam odmieniane przez wszystkie przypadki ciemnogród, fanatyzm a nawet faszyzm. Bo kto bogatemu zabroni? Zwłaszcza temu wypasionemu na uniwersyteckich grantach. Wolałbym nie wiedzieć, co z takim tematem zrobiłaby Joanna Bator, Olga Tokarczuk czy Sylwia Chutnik. Po męskiej stronie pisarskiego grona również z łatwością znalazłoby się kilku aktywistów, którzy chętnie podjęliby się zadania darcia łacha z polskiego katola. Skoro tematu fałszywych objawień maryjnych w Oławie podjął się Łukasz Orbitowski, mogłem spać spokojnie. Byłem pewien, że nie wyskoczy z antykatolicką agitką czy jakąś współczesną odmianą powieści tendencyjnej. I to mimo faktu, że katolikiem nie jest i słucha black metalu. Kilka lat temu odbierał Paszport Polityki w koszulce Darkthrone, z kolei pisząc „Kult” – jak sam przyznał – słuchał płyt krakowskich formacji Mgła i Kriegsmaschine, obu dowodzonych przez Mikołaja Żentarę, nota bene syna nieodżałowanego z roli w „Siekierezadzie” Edwarda Żentary. Orbitowski słuchał więc black metalu i napisał kolejną powieść.

Nie jest tajemnicą, że każda kolejna pozycja wydana przez tego autora jest dla mnie wydarzeniem. Nie inaczej było w przypadku „Kultu”. Poprzedni „Exodus” z pewnością nie był powieścią na miarę opus magnum Orbitowskiego – „Innej duszy”, ale trzymał wysoki poziom. W przypadku najnowszej publikacji czuć, że poprzeczka znów wisi wysoko. „Kult” jest drugą powieścią prozaika, która oparta jest na prawdziwych zdarzeniach. W przypadku „Innej duszy” były to makabryczne morderstwa w Bydgoszczy, tutaj są to objawienia maryjne, których świadkiem od 1983 roku był Kazimierz Domański. Wszystko działo się w dolnośląskim miasteczku położonym nieopodal Wrocławia. Sprawa oławskich objawień odbiła się szerokim echem w ostatniej dekadzie PRL. Doszła nawet do najwyższych szczytów władz państwowych; z charakterystycznym dla siebie chamstwem i butą zareagował na nie Jaruzelski. Przez Kościół katolicki została uznana za fałszerstwo, chociażby z powodu błędów doktrynalnych głoszonych przez objawiającą się postać. Faktem jednak są serie uzdrowień, które przydarzały się w tym miejscu, faktem jest równie stojący do dzisiaj w dzielnicy Nowy Otok budynek kościoła. Seria tych faktów była zatem tajemnicza i chociaż dzisiaj jest raczej zapomniana, do połowy lat 90. XX wieku budziła żywe zainteresowanie opinii publicznej.

Domański w powieści z nazwiska nie występuje. Zamiast niego autor stworzył postać Henryka Hausnera, prostaczka niedopasowanego do świata, którym opiekuje się jego starszy brat. I to on jest głównym bohaterem oraz narratorem „Kultu”. Henryk staje się więc postacią bardziej zagadkową; nie znamy jego myśli ani wewnętrznych motywacji. Mówi brat – Zbigniew, kochający mąż i ojciec, niepozbawiony jednak szeregu ludzkich słabości. Te słabości doprowadzą go do splotu nieszczęśliwych wydarzeń. Sprawą zainteresuje się milicja oraz Służba Bezpieczeństwa, a inne kłody pod nogi bohaterowi będą rzucać miejscowy proboszcz i sekretarz partii. Pozostaje więc pytanie, jak to się wszystko udało przedstawić bez popadania w groteskę czy szyderstwo? Po pierwsze, Orbitowski nie jest jednym z tych napuszonych, przekonanych o swojej nieomylności literatów. Po drugie i najważniejsze, pisze o swoich bohaterach z miłością. Po prostu ich lubi i portretuje z empatią. Czy to będzie naiwny jak dziecko wizjoner z oławskich działek, czy jego uświniony brat, czy w końcu ksiądz-emeryt, który uwierzył w objawienia i swoją osobą legitymizuje niepoprawny kult. Wszyscy zostali opisani z odpowiednią dozą zrozumienia, co stało się już znakiem rozpoznawczym prozy Łukasza Orbitowskiego.

Inną charakterystyczną cechą jego prozy jest fakt, że spory ciężar narracji spoczywa na głównym bohaterze. Świat poznajemy jego oczami, a dzieje się to w formie zapisu fikcyjnych taśm, nagrywanych przez dziennikarza, który jest milczącym bohaterem istniejącym w tle powieści. Pierwszy plan akcji rozgrywa się 12 lipca 1997 roku, podczas powodzi stulecia, która katastrofalnie doświadczyła Dolny Śląsk. Wielka woda staje się w tekście symbolem zrealizowanych przepowiedni Domańskiego (w utworze – Hausnera) i nadaje głębszego znaczenia jego całości. Czytelnik odkłada więc książkę ze zbiorem pytań, na które jednoznacznej odpowiedzi nie ma. Wrócił więc Orbitowski – fantasta? To jednak za dużo powiedziane, chociaż miejsce akcji od razu nasuwa na myśl „Święty Wrocław”, który również portretował religijne poruszenie i dział się na Dolnym Śląsku. Z kolei wierne i topograficzne przedstawienie Oławy kojarzy się z Bydgoszczą opisywaną na kartach „Innej duszy”. Z tym że atmosfera i miasta, i powieści jest w przypadku „Kultu” o wiele lżejsza.

W końcu „Kult” to kawał męskiej prozy, w której narrator, rozmawiając z milczącym na stronach powieści dziennikarzem, przypomina jako żywo postaci zaludniające opowiadania Marka Nowakowskiego. Ten, wydawałoby się, twardy facet, ma swoje skazy, a jego zasady moralne, chociaż oparte na zdrowym pniu, są jednak skażone błędnym myśleniem. Bohater ten z jednej strony spotyka się z kochankami (seks nazywając eufemistycznie „sprawami”), a z drugiej twierdzi, że kocha żonę, a dom to dla niego świętość. Kocha również brata, co nie przeszkadza mu w donoszeniu na niego. Jest to więc człowiek złamany, a od jego jednoznacznego potępienia czytelnik broni się z powodu jego realistycznego portretu. Jest to również bohater trochę niedzisiejszy, bo żyjący przecież na przełomie PRL oraz III RP: szorstki, ale w środku wrażliwy, po męsku wychowujący synów, pijący wódkę, ale nigdy na umór. Trudno stworzyć taką postać, nie popadłszy w publicystykę. Łukasz Orbitowski w nią nie popada, okrzepł jako pisarz i tworzy dojrzałą prozę, a co najważniejsze – umie opowiadać jak mało kto.

Łukasz Orbitowski, Kult, wyd. Świat Książki, Warszawa 2019, ss. 478.

Niczym kania dżdżu, Polacy czekają na zniesienie wiz do Stanów Zjednoczonych. USA jawią się bowiem jak ziemia obiecana, arkadia czy kraina mlekiem i miodem płynąca. Wydaje się nam, że za każdym rogiem czeka praca, oczywiście świetnie płatna i na wyciągnięcie ręki. Że to nieprawda, nie trzeba nikogo przekonywać. Jednak mit Stanów działa i choćby dlatego co jakiś czas na rynku wydawniczym pojawiają się pozycje książkowe, które przybliżają czytelnikowi obraz kraju zza Atlantyku. Najnowszą z nich jest „Ameryka.pl” autorstwa Doroty Malesy. Ten zbiór reportaży pokazuje losy dziesięciorga emigrantów, którzy swojego miejsca szukają w północnej części kontynentu amerykańskiego. Odpowiedź na pytanie, czy je znaleźli, nie jest jednoznaczna.. Jedni poradzili sobie świetnie, inni dopiero próbują, a jeszcze innych los nie rozpieszcza. Trzeba dodać jeszcze, że teksty te idą w poprzek tendencji panujących w głównym nurcie polskiego reportażu – nie są stronnicze i nie stawiają politycznych tez.

Przede wszystkim uderzają one bezpośredniością opowieści. Ich bohaterowie to zwykli ludzie, którzy nieraz zmagają się z trudnym losem. W żadnym przypadku jednak autorka nie wykorzystuje ich historii do plucia na Polskę. Fakt, że wyjechali z kraju, jest splotem ich niezależnych decyzji, przede wszystkim bytowych. Nie mówią oni jednak o „reżimie” i „faszyzmie” – co przecież często zdarza się w przypadku postaci opisywanych w reportażach jednego z rodzimych dzienników prasowych. Tu trzeba oddać autorce sprawiedliwość. Wysłuchała bowiem swoich rozmówców z uwagą, nie komentując ich słów propagandową papką. Dzięki temu można skupić się na samych opowieściach, a są one niekiedy naprawdę zaskakujące. W niektórych tekstach dziennikarka zastosowała niespodziewane zwroty akcji, które pozwalają nieco inaczej spojrzeć na opisywane przez nią historię. Tak dzieje się na przykład w „Co znaczy wszystko?”. Bohaterką tekstu jest pochodząca z Lublina Ola Błaszczuk, obecnie mieszkająca w centrum Nowego Jorku. Jej historia wydaje się spełnieniem american dream, ale dopiero po pewnym czasie dowiadujemy się, jakim kosztem jest okupiony ten sukces. Autorka bowiem nie wystrzeliwuje całej amunicji na początku, ale pozwala tekstowi na rozwinięcie się i dopiero strzela z odpowiedniego kalibru.

Inną równie interesującą historią jest opowieść Marka Żurobskiego „Sieltert/ansieltert”. Bohater tekstu był w latach 90. wokalistą i frontmanem discopolowego zespołu Domino. Był wówczas w centrum wydarzeń, kolegując się z czynnymi do dzisiaj gwiazdorami tej muzyki. Dzisiaj jest niepełnosprawnym bezdomnym mieszkańcem Nowego Jorku, który jednak nie porzucił marzeń. To również Ameryka i emigracja. Nie każdemu dane jest osiągnąć szczęście na obczyźnie, a wpływ na to mają również czynniki losowe, co pokazuje historia byłego piosenkarza. Z drugiej jednak strony na kartach książki pojawiają się także ludzie sukcesu. Na przykład Emil Varda, również z Nowego Jorku, który prowadzi ekskluzywną restaurację, chętnie odwiedzaną przez znane osobistości. Jednak mnie najbardziej poruszył pierwszy reportaż, zatytułowany „Sebek szuka żony”. Autorka opisuje w nim młodego człowieka poszukującego bliskiej osoby, który zachowując resztki nadziei na odmianę losu, dochodzi do wniosku, że znaleźć bratnią duszę na emigracji jest niezwykle trudnym zadaniem. Powodem jest narastający materializm, szczególnie wśród Polek, którym zależy na byciu z bogatym Amerykaninem, a ostatnią decyzją, jaką mogą podjąć, jest związanie się z rodakiem. Fakt ten pokazuje, że samotna emigracja wiąże się najczęściej z ryzykiem braku uporządkowania w życiu osobistym.

„Ameryka.pl” jest więc rodzajem lustra, w którym odbijają się przeróżne historie emigrantów wybierających trudniejszą decyzję niż wyjazd do Wielkiej Brytanii. Powodem tej trudności jest przede wszystkim odległość i wiążące się z nią ograniczenia w podróżowaniu do Europy. Z Anglii można przylatywać nawet kilkanaście razy rocznie, co nie musi w znacznym stopniu uszczuplać budżetu domowego. Ze Stanów tak się po prostu nie da, stąd większe poczucie samotności i alienacji. Autorka pokazuje dobitnie, że mieszkanie za granicami ojczyzny może wiązać się z większą gratyfikacją finansową, ale najczęściej okupione jest wyobcowaniem, o którym nie ma się pojęcia, podejmując decyzję o wyjeździe na zachód.

Dorota Malesa, Ameryka.pl. Opowieści o Polakach w USA, wyd. Znak, Kraków 2019, ss. 275.

Pamiętam do dziś, jakie wrażenie zrobiła na mnie japońska wersja horroru „The Ring”. Przez cały seans siedziałem jak na szpilkach, zastanawiając się, co za chwilę zobaczę na ekranie. Później kilkukrotnie próbowałem powtórzyć to doświadczenie, oglądając japońskie i koreańskie filmy grozy, lecz pierwsze wrażenie pozostało najsilniejsze. Nie stałem się więc fanem ruchomych obrazków z dalekiego wschodu. Również na palcach jednej ręki mogę policzyć dzieła literackie z tamtego kręgu kulturowego. W ósmej klasie przeczytałem „Kobietę z wydm” Abe Kobo, ale nie wiem, czy cokolwiek z niej zrozumiałem. Z kolei fenomen Murakamiego na mnie nie działa i jak dotąd oparłem się mu, nie czując jakiejkolwiek pokusy, by sięgać po jego powieści. Cywilizacja łacińska w zupełności mi wystarcza, nie potrzebuję egzotycznych podniet. Jakimś sposobem jednak znalazłem się w posiadaniu publikacji o japońskich duchach napisanej przez Amerykanina Zacka Davissona. „Yurei”, bo o niej właśnie mowa, przedstawia popularnonaukowe spojrzenie na zjawiska nadprzyrodzone i czyni to z japońskiego punktu widzenia. Autor jest bowiem zapalonym miłośnikiem japońskiej kultury i folkloru, a do tego tłumaczem. Wydaje się więc, że powinien wiedzieć, o czym pisze.

I tak jest w istocie. Zjawisko błąkających się dusz zmarłych jest w Japonii zupełnie inną kwestią niż w Europie czy Ameryce. Po pierwsze, religia chrześcijańska, która ukształtowała stary i nowy świat, nie mówi niczego o powracających duchach. To, co o nich wiemy, jest wynikiem wcześniejszych pogańskich kultów. Dzisiejsze horrory czy filmy grozy przedstawiają to zjawisko w synkretyczny sposób, łącząc pogański pomysł na pojawianie się zmarłych dusz z chrześcijańskimi koncepcjami egzorcyzmów czy innych obrzędów religijnych. W Japonii wiara w yurei jest starsza niż chrześcijaństwo i w tej formie przetrwała do dzisiaj. Ciekawe jest to, że w tak zindustrializowanym i nowoczesnym społeczeństwie, jakim jest Japonia (chociaż starzejąca się w zastraszającym tempie) przemiany gospodarcze i obyczajowe nie miały wpływu na system ludowych wierzeń, wywodzący się przecież wprost z zamierzchłej starożytności. Inną ciekawą sprawą jest zasadnicza różnica między „naszymi” a dalekowschodnimi duchami. Europejskie zjawiska kojarzone są, zgodnie z wykładnią chrześcijańską, z mocami piekielnymi, a według ludowych konceptów – pokutującymi duszami. Japońskie yurei to przede wszystkim istoty, które podczas ziemskiego życia nie zdążyły załatwić wszystkich spraw. Teraz przychodzą, aby doprowadzić je do końca. Motywem przyjścia wcale nie musi być dla nich zemsta czy niespełniona miłość; często przybywają w celach bardziej przyziemnych jak uporządkowanie talerzy w kuchni.

Autor odkrywa ponadto, że yurei są bardzo starym motywem artystycznym, występującym nie tylko w literaturze, ale i w malarstwie i rysunku. Dodatkowym walorem jego publikacji są z pewnością fragmenty podań, legend i klasycznych japońskich dzieł literackich, które zawierają wątki błądzących dusz. Sam wspomina, nie wiadomo, czy z kokieterii, czy ze szczerości, że był świadkiem niewytłumaczalnych zjawisk nadprzyrodzonych, które interpretował jako pojawianie się japońskich duchów. Z racjonalnego punktu widzenia jest to mało prawdopodobne, ale kto to wie, może dziadek Szekspir ma rację, mówiąc w „Hamlecie” na temat rzeczy, które nie śniły się filozofom. To w końcu nikt inny jak główny bohater tej tragedii spotkał ducha zamordowanego ojca. Z kolei z katolickiego punktu widzenia zjawiska te mogą być albo diabelskim zwiedzeniem, albo – co również prawdopodobne – złudzeniem lub czymś, czego nauka jeszcze nie odkryła, a co może być w przyszłości rozumowo wytłumaczalne.

„Yurei” jest więc pozycją, która omawia tytułowe zjawisko w wielu kontekstach: historycznym, kulturowym, a nawet osobistym. Autor rysuje przed czytelnikiem genezę i dzieje kształtowania się tych wyobrażeń na przestrzeni wieków. Do tego wprowadza mnóstwo odwołań literackich, malarskich oraz filmowych. Czasem jeszcze ubarwia całość, nielicznymi co prawda, wątkami personalnymi. Docenić trzeba jego wiedzę i erudycję, bo gołym okiem widać, że na sprawie się zna i nie jest niedzielnym, domorosłym hobbystą. Natomiast pozostaje otwarte pytanie, co przeciętny Europejczyk lub Amerykanin wyciągnie z jego publikacji. Czy nie będzie chciał dostać się do cukierka przez szybę?

Zack Davisson, Yurei. Niesamowite duchy w kulturze japońskiej, tłum. A. Czwojdrak, wyd. Uniwersytetu Jagiellońskiego, Kraków 2018, ss. 253.

Dariusz Rosiak już kilkukrotnie udowadniał, że jest świetnym reporterem. Nie tylko dlatego, że potrafi stworzyć przekonujący obraz opisywanego świata. Powodem jest również jego obiektywizm, o który dzisiaj szczególnie trudno. Podczas gdy spora część adeptów tej najtrudniejszej ze sztuk dziennikarskich skupia się na przedstawianiu zideologizowanego obrazu rzeczywistości, Rosiak pokazuje, że nie jest on jednoznaczny i że do jego opisania potrzeba nieco bardziej zaawansowanych technik niż walenie cepem na oślep. Podobnie jest w „Obliczach Wielkiej Brytanii”, które są zbiorem reportaży rozpoczynających się tekstem dotyczącym brexitu. Myliłby się jednak ten, kto zechciałby w nim szukać jednoznacznej deklaracji autora dotyczącej tego właśnie zjawiska. To czytelnik ma mieć własne zdanie, ewentualnie ma je sobie wyrobić po lekturze. I takie reportaże rozumiem, nawet jeśli nie zawsze zgadzam się z ich autorem.

„Oblicza Wielkiej Brytanii” nie dotyczą jednak tylko zjawiska brexitu. To szersze spojrzenie na ten kraj, co ciekawe, powstałe już osiemnaście lat temu. Wtedy bowiem ukazało się pierwsze wydanie tej publikacji. To zaś, o którym piszę, jest jej edycją rozszerzoną. Niektóre z tekstów powstały specjalnie na potrzeby tego wydania, zaś reszta, znana z poprzedniego, została przez autora odpowiednio rozszerzona i skomentowana z dzisiejszego punktu widzenia. Zabieg ten pozwolił na wniosek, że na wyspach zmieniło się sporo, szczególnie w kwestii narodowego samopoczucia Brytyjczyków. Jak większość państw Zachodu zostało ono dotknięte przez postkolonialne kompleksy oraz kryzys imigrancki. Wielka Brytania zdaje się trzeszczeć w posadach, a co gorsza, nie ma na siebie pomysłu. Wydaje się groteskowym organizmem, który pamięta jeszcze o swojej mocarstwowej roli w przeszłości, a jednocześnie rozpaczliwie próbuje się na nowo zdefiniować. Problemy społeczne, które trawią ten kraj, są poważne i poskutkowały w zeszłym roku decyzją o wyjściu z Unii Europejskiej. Winna jest również sama Unia, która niebezpiecznie podąża w stronę państwa federalnego, zmuszającego swoich członków do zgadzania się na kontrowersyjne decyzje Brukseli. Trudno więc dziwić się Brytyjczykom, że powiedzieli „nie”.

Jednym z bardziej znamiennych reportaży, który znalazł się w „Obliczach Wielkiej Brytanii” dotyczy słynnej sprawy zamieszek w Tottenhamie – dzielnicy Londynu zamieszkanej w większości przez ubogich Anglików oraz imigrantów z Azji i Afryki. Tam to, w roku 2011, wybuchły sprowokowane przez zabójstwo Murzyna zamieszki, które skończyły się zbiorowym rabunkiem sklepów i podpaleniami. Rabowano elektronikę, ubrania, jedzenie, czyniąc to w zbiorowym amoku. Co ciekawe, złodzieje niekoniecznie byli biedni. Trafiła się okazja, więc widziano również rodziny podjeżdżające samochodami i ładujące do bagażników przedmioty, które niekoniecznie są niezbędne do przetrwania. Sytuacja ta z jednej strony pokazuje posunięty do granic konsumpcjonizm, z drugiej zaś bardzo cienką granicę, po przekroczeniu której, zdawałoby się, cywilizowany człowiek zmienia się w jego dziką karykaturę.

Dariusz Rosiak zadaje też pytanie, ile jeszcze w przeciętnym Brytyjczyku klasycznego dżentelmena. Okazuje się, że odpowiedź nie jest prosta. Wielka Brytania żyje przecież wciąż blichtrem rodziny królewskiej, ale ta przecież w ostatnich dekadach wciąż się liberalizuje. Nadal pożądanym zjawiskiem edukacyjnym są prywatne elitarne szkoły, jednak ich liczbę przytłacza wiele słabych i niebezpiecznych placówek publicznych. Do tego dochodzi groźne zjawisko, które wydaje się bagatelizowane przez brytyjskich polityków, mianowicie spora ilość rosyjskiego kapitału, który wciąż napływa nad Tamizę. Biznesmeni, zarówno ci z kręgu Władimira Putina, jak i dysydenci, posiadają – szczególnie w Lodynie – wiele nieruchomości, a w dodatku sporo inwestują w przeróżne przedsięwzięcia gospodarcze. Porażająca też wydaje się nędza duchowa współczesnych mieszkańców Albionu. Owładnięci są przede wszystkim przez żądzę sławy i pieniądza, co we współczesnym świecie raczej nie dziwi; chodzi tutaj jednak o skalę tego zjawiska. Wielka Brytania jest bowiem społeczeństwem postindustrialnym, w którym struktura społeczna została radykalnie zmieniona po rządach Margaret Thatcher. W dodatku największa organizacja religijna na Wyspach, Kościół Anglikański, dopasowała się do świata, czym przyspieszyła proces sekularyzacji.

Oblicza Wielkiej Brytanii, które opisuje autor, są mimo wszystko i ciekawe, i ciekawie zaprezentowane. Oto kraj, który z oddali wydaje się nudny, zyskuje na kartach książki Rosiaka dodatkowe walory. Obraz Wysp Brytyjskich zaprezentowany na tych kilkuset stronach obejmuje politykę, życie codzienne, życie artystyczne, a w końcu patologie społeczne. Nie jest jednak jednoznacznie wartościujący, na co zwróciłem uwagę we wstępie. W jakim stopniu korona i kapelusz dżentelmena zostały zastąpione przez dres i muzułmańską suknię, musimy ocenić sami. Rosiak tylko stawia kropki, a linie pojawią się po lekturze jego reportaży.

Dariusz Rosiak, Oblicza Wielkiej Brytanii, wyd. Czarne, Wołowiec 2018, ss. 301.

Taktyka salami polega na stopniowym oswajaniu społeczeństwa z nowinkami, które nie zostałyby zaakceptowane w zwykłym trybie. Przypomina to również gotowanie żaby. Nie wrzucamy jej od razu do wrzątku, ale pozwalamy jej pływać w letniej wodzie i powoli podkręcamy temperaturę. Żaba nie zorientuje się, że właśnie została ugotowana, zaś nieuważny obserwator nie zauważy, że salami, które przed chwilą było jeszcze w całości, teraz jest już nędznym skrawkiem. W ten sposób pogrywa sobie z nami skrajna lewica i jej „zbrojne ramiona” w postaci mniejszości seksualnych, feministek czy zwolenników aborcji na życzenie. Na początku zawsze chodzi im o tolerancję, potem żądania zaczynają eskalować, a na końcu okazuje się, że tolerancja to ściema, bo celem tak naprawdę była hegemonia. Pomagają w tym procederze sztucznie utworzone pojęcia, jak na przykład „mowa nienawiści”, „homofobia”, „transfobia” i tym podobne. W oficjalnej narracji lewej strony są one sensownymi terminami, w praktyce oznaczają zaś narzędzie do kneblowania ust przeciwnikom politycznym. Warto więc dowiedzieć się, skąd takie maniactwo.

Opowiada o nim Marguerite Peeters, która w swojej pracy pt. „Globalizacja zachodniej rewolucji kulturowej” ukazuje proces trwający już od końca XIX wieku, a nasilający się szczególnie po roku 1968. Peeters pracowała w ONZ, toteż widziała od kuchni, jak wdraża się w życie wszelkie anarchiczne idee i jak przedstawia się je społeczeństwom. Chodzi przede wszystkim o podmianę pojęć i tworzenie orwellowskiej nowomowy. Tak wytresowane społeczności są bardziej podatne na propagandę. U źródeł tych przemian leży oczywiście rewolucja seksualna, której patronami byli chociażby Wilhelm Reich, Margaret Sanger czy Simone de Beauvoir. Ich koncepcje były ówcześnie uznawane za wywrotowe, potem zaś stały się aksjomatami nowoczesnej psychologii i socjologii. Natomiast oparte są na kłamstwie i przeinaczeniu. Peeters przedstawia przekonujące dowody, że ci, którzy stoją za dzisiejszą rewolucją kulturową, mają na sumieniu ciężkie przewinienia, nie tylko wobec prawdy naukowej, ale i moralności w życiu osobistym. Aby bowiem zrozumieć, co dzieje się dzisiejszym światem i dlaczego podąża on w tę niepokojącą stronę, trzeba zapoznać się ze wspomnianą wyżej filozofią. Tylko tak dowiemy się, co kryje się za obecnym moralnym rozprzężeniem.

A w parze z nim idzie zmiana paradygmatu nauk społecznych. Co gorsza, pojęcia z nim związane, na długo weszły do języka i posługują się nimi nie tylko ideolodzy skrajnej lewicy, ale w zasadzie wszyscy. Różnorodność kulturowa, zrównoważony rozwój, równość szans, zdrowie seksualne i reprodukcyjne, odpowiedzialność społeczna przedsiębiorstw, edukacja dla pokoju – mógłbym tak wymieniać o wiele dłużej. Jeśli popatrzeć na te (i inne) sformułowania, skojarzenie pojawi się jedno. Socjalizm. I to w najgorszej odmianie, bo nie tylko antykapitalistyczny, ale również antywolnościowy. Szczególną karierę zrobiło pojęcie zdrowia seksualnego i reprodukcyjnego, pod którym kryje się postulat szerokiego dostępu do środków antykoncepcyjnych oraz aborcji (na życzenie, rzecz oczywista). Poprzez bombardowanie tym pojęciem spora część społeczeństw zachodnich uwierzyła, że zabicie nienarodzonego dziecka jest prawem każdej kobiety, a co więcej, należy do sfery jej zdrowia. Z powyższym wiąże się również mit przeludnienia, a w konsekwencji idee depopulacyjne. Już przecież podnoszą się głosy, że posiadanie dzieci jest nieetyczne, bo powoduje ocieplanie się klimatu. Za to zwierzątka należy ratować, bo przecież ziemia należy właśnie do nich, nie do pasożyta, który mieni się koroną stworzenia.

Tutaj pojawia się następne zjawisko, o którym pisze Marguerite Peeters – różnorodność seksualna i związane z nią ideologia gender czy feminizm. Zniewieściali chłopcy oraz wulgarne dziewczęta z manif, to właśnie pokłosie wiary w to, że płeć jest tylko konstruktem kulturowym. Swoją drogą, gdzie podziali się biolodzy? Przecież idea płynności płci jest tak głupia, że wydawałoby się, iż nikt o zdrowych zmysłach jej nie przyjmie. A jednak, co widoczne gołym okiem, bzdury te znajdują swoich zwolenników, zwłaszcza na uczelniach wyższych, rzecz jasna, wśród adeptów nauk humanistycznych. Fakt ten pokazuje, ile dzisiaj warte są te „nauki”.

Co więc powoduje, że te idiotyczne idee znajdują swoich zwolenników, i to na najwyższych szczeblach władzy? Niezwykle cenna pod tym względem jest ta część publikacji, w której autorka opisuje strategie i techniki stosowane przez pionierów przemian społecznych. Tu z pomocą przechodzą niezliczone organizacje pozarządowe, które stosują agresywny lobbing. Nierzadko dokonują manipulacji, stosują nieznoszącą sprzeciwu perswazję oraz szantaż, a to wszystko dzieje się na najwyższych szczeblach władzy. Rządy, tracąc na nieznajomości prawa międzynarodowego, poddają się dyktatowi organizacji, które finansowane są z międzynarodowych źródeł. Finansowanie to ma pomóc w ich efektywnej działalności, a w rezultacie we wpłynięciu na odpowiednich polityków. Słowem-kluczem jest tutaj konsensus, czyli nie kompromis, który z definicji powinien zatrzymać się gdzieś w połowie drogi, ale wmuszenie skrajnie lewicowej ideologii zdezorientowanym decydentom. Tak właśnie gotuje się żabę i podmywa fundamenty cywilizacji łacińskiej.

Marguerite Peeters, Globalizacja zachodniej rewolucji kulturowej, tłum. G. Grygiel, Wydawnictwo Sióstr Loretanek, Warszawa 2010, ss. 257.

Dobrze się stało, że pod koniec zeszłego roku pojawił się konflikt między stroną zwiedzeni.pl a charyzmatykiem Marcinem Zielińskim. Pierwsza ze stron sformułowała szereg zarzutów, głównie natury teologicznej, z których wynikało, że popularny świecki kaznodzieja głosi poglądy bardziej zielonoświątkowe niż katolickie. Druga natomiast, ustami popularnych w internecie duchownych, próbowała te zarzuty oddalić. Nie wyszło, chociaż obaj kapłani byli z siebie zadowoleni. Pierwszy z nich swoją obronę oparł na tezie, że Zielińskiego zna, więc wszystko jest w porządku. Drugi wykpił i wyśmiał twórców krytycznego materiału, że byli sztywni i gadali „blubry”. Gdy nie ma się odpowiednich argumentów, dyskusja teologiczna zamienia się w jej parodię. Nie jest przecież tak, że ruchy charyzmatyczne w Kościele katolickim są sprawą zaakceptowaną przez wszystkich. Fakt, że głosy krytyki wobec nich nie są liczne, wcale ich nie unieważnia. I nie chodzi tu bynajmniej o wykpienie i wyśmianie tej duchowości, ale o prawdziwy niepokój, który pojawia się wśród bardziej tradycyjnej części katolików.

Dobrze więc, że pojawiła się książka pochodząca niejako z wewnątrz ruchu charyzmatycznego. Jej autor, Piotr Nowak, był ponad dwadzieścia lat członkiem katolickiej Odnowy w Duchu Świętym. Ma więc prawo i okazję, aby dokonać krytyki czegoś, z czym się przez prawie ćwierć wieku identyfikował. Nawet jeśli jego argumenty zostaną odparte, warto im się przyjrzeć, bo nie są głosem z zewnątrz, który można by oskarżyć o wypowiadanie się na temat bez niezbędnej wiedzy. Wiedzę taką posiada autor publikacji „Jaka odnowa w Kościele?” i nie waha się, aby jej użyć. Ilekroć w rozmowach pojawia się temat katolickich charyzmatyków, wiąże się on z odchodzeniem przeróżnych grup modlitewnych od Kościoła katolickiego. Ich członkowie, kierując się subiektywizmem w wierze oraz interpretacją Pisma Świętego na własny sposób, bez udziału Tradycji, szybko schodzą na manowce. Są wśród nich również duchowni. Nie znam innej wspólnoty, za przyczyną której tak wielu brałoby rozbrat z instytucją, która przecież tę wspólnotę firmuje. Niepokoi również sposób, w jaki ruch charyzmatyczny pojawił się w Kościele katolickim. Otóż wziął się on z denominacji zielonoświątkowej, wrogo nastawionej do Watykanu i oddzielonej od życia sakramentalnego. Marcin Zieliński nie widzi tutaj niczego złego, co więcej, niczego złego tu nie widzi biskup łódzki Grzegorz Ryś. Czytając publikacje Odnowy i słuchając jej obrońców, mam osobiście wrażenie, że ktoś tu kogoś robi w konia. Prawdopodobnie dzieje się to w dobrej wierze, lecz przecież każda sekta powstawała w ten sposób.

„Jaka odnowa w Kościele?” jest więc poważnym głosem w dyskusji, którego nie powinno się zignorować. Natomiast nie wydaje mi się, że środowiska charyzmatyczne podejmą jakąkolwiek próbę polemiki z autorem. Nie podejmą jej, bo stają się coraz bardziej sprotestantyzowane (nie w duchu luteranizmu, a ruchów zielonoświątkowych) i nie widzą, że głoszą już zupełnie inna naukę niż katolicka. Nie chodzi tylko o uleganie zbiorowym odruchom jak padanie na plecy czy glosolalia (gaworzenie) uznawane za „język aniołów”, ale o to, co w tych wspólnotach się głosi. Głosi się protestancką wizję zbawienia, w której dobre uczynki się nie liczą, ewangelię sukcesu lub sekciarskie rozumienie uzdrowienia. Piotr Nowak bierze te wszystkie poglądy pod lupę i polemizuje z nimi w oparciu o Biblię i teksty mistyków, na przykład świętego Jana od Krzyża. Z polemiki tej wynika jasno, że ruchy charyzmatyczne uprawiają radosną twórczość, nieopartą ani na Piśmie Świętym, ani tradycji Kościoła. W tej przecież nie ma ani mówienia językami rozumianego jako wypowiadanie losowych głosek, ani chrztu w Duchu Świętym (dary Ducha Świętego otrzymuje się w sakramencie bierzmowania), ani w końcu padania na plecy, rzekomo pod wpływem trzeciej osoby boskiej.

Autor podejmuje również temat psychologizacji chrześcijaństwa, chociażby w modlitwie o uzdrowienie wewnętrzne, której zasady nie zgadzają się ze zdrowym katolickim podejściem do tego tematu. Jest to wręcz rozgrzebywanie własnych zranień, co więcej – zupełnie amatorsko, bez pomocy lekarza psychiatry. Jak mogą się skończyć takie eksperymenty, wiadomo przecież od dawna. W tym procederze oskarża się również własnych przodków o własne grzechy i niepowodzenia, co jako praktyka tak zwanej spowiedzi międzypokoleniowej zostało potępione przez polski episkopat. Jedna jaskółka wiosny nie czyni, bo tak naprawdę trzeba by zapytać o cały ruch i sens jego trwania, gdy głosi on błędną teologię i flirtuje z praktykami do tej pory obcymi. Jeśli takie pojawiały się w dawnych wiekach, zawsze w sektach, albo prowadziły do ich powstawania. Niepokoi więc fakt zbiorowego wyłączania rozumu w ruchach charyzmatycznych.

Spór ten jest więc na razie nierozstrzygnięty. Brak poważnej dyskusji z tej drugiej strony, brak również przyznania się do błędów teologicznych, podczas gdy są one ewidentne. Czy Duch Święty, ten sam, który nazywany jest duchem mądrości, może powodować, że ludzie zbiorowo walą się na plecy i zanoszą się niepokojącym chichotem? A to przecież nie działo się w jakiejś egzotycznej sekcie z południa Stanów, a podczas spotkania z Marcinem Zielińskim na warszawskim stadionie (zresztą nie tylko tam). Tam gdzie zaczyna się subiektywizm, tam dyskusja nie jest możliwa. Przecież jeśli tysiące młodych osób na tym czy innym spotkaniu powie, że czuje Boga, to gdzie się przez ten jazgot przebije rozsądny głos teologa? Boga czuł przecież Luter, Boga czują sekciarze z USA biorący węże do rąk, w końcu także afrykańscy szamani, którzy oddają się swoim dziwnym praktykom.

Piotr Nowak, Jaka odnowa w Kościele?, wyd. 3Dom, Częstochowa 2018, ss. 147.

Niemiecki obóz pracy zbudowany był jak jeden spójny system, potrzebujący nie tylko krematoriów czy baraków, ale całej infrastruktury, w której skład wchodziły elementy znane spoza drutów. Były więc boiska do gry w piłkę, świetlice czy kuchnie, a także burdele czy pomieszczenia szpitalne. System ten potrzebował również pracowników, bo żadna struktura nie obędzie się przecież bez fachowej obsługi. Jedni gotowali więc posiłki, drudzy badali pacjentów (przy okazji przeprowadzając eksperymenty medyczne), inni w końcu wydawali leki. Należał do nich Victor Capesius, przedstawiciel niemieckiej mniejszości, urodzony i wychowany w małym rumuńskim miasteczku w Siedmiogrodzie. Ten spokojny i przyjazny sąsiadom (również żydom) farmaceuta podczas II wojny światowej dał się poznać jako jeden z ważniejszych urzędników w obozie Auschwitz. Niejednokrotnie zdarzało się również, że zostawał rozpoznany na rampie (tej samej, którą opisywał Tadeusz Borowski) przez swoich rumuńskich sąsiadów. Różnica była jednak taka, że ci przyjeżdżali pociągami na pewną śmierć, zaś ich znajomy z przedwojennych czasów dokonywał ich selekcji. Kim był więc Capesius? Próbuje na to pytanie odpowiedzieć Patricia Posner w reportażu historycznym pt. „Farmaceuta z Auschwitz”.

Tym, co przede wszystkim od razu rzuca się w oczy podczas lektury, jest nijakość i banalność tego człowieka. Przed wojną i na jej początku był mało zwracającym na siebie uwagę poczciwiną. Prowadził aptekę i żył typowym mieszczańskim życiem. Autorka nie przeprowadza wiwisekcji jego duszy, aby odpowiedzieć na pytanie, skąd tak ogromna przemiana. Zamiast tego obserwuje jego decyzje i wybory, aby w końcu pozostawić czytelnika z myślą o banalności zła. To ostatnie nie jest psychopatyczną osobowością kryjącą się za twarzą seryjnego mordercy, ale wynikiem moralnych kompromisów i zaniechań. W przypadku Capesiusa czynnikiem decydującym jest więc konformizm. To on każe mu wykonywać wszystkie rozkazy, włącznie z wydawaniem porcji cyklonu B, selekcją więźniów na rampie oraz akceptowaniem eksperymentów medycznych. Przypadek ten doskonale ilustruje kondycję etyczną Niemców za panowania Hitlera, chociaż autorka z uporem maniaka używa formy „naziści”.

„Farmaceuta z Auschwitz” dotyka również powojennych losów Capesiusa. Nie będzie tajemnicą, gdy zdradzę, że odpowiedzialność, którą ponosi główny bohater tej opowieści, jest symboliczna – kilka lat w więzieniu. Reportaż ten wpisuje się więc w szerszy kontekst, jakim jest los zbrodniarzy niemieckich po II wojnie światowej. Większość z nich, podobnie jak tytułowy pigularz, uniknęła skazania, albo przesiedziała w więzieniu krótki okres. Bardziej bulwersujący jest jednak fakt poczucia bezkarności. Okazuje się bowiem, że mało kto poczuwa się do winy, a na Hitlera głosowały chyba krasnoludki. Naziści wyparowali wraz ze zdobyciem Berlina, zostali zaś sami dobrzy Niemcy. Ten aspekt jest w „Farmaceucie…” dobrze ujęty; podczas lektury przypomina się legendarny reportaż Krzysztofa Kąkolewskiego pt. „Co u pana słychać?”. Tam autor przedstawił kilku zbrodniarzy, którzy po wojnie zupełnie nie czuli odpowiedzialności za to, co robili. Tej odpowiedzialności brakowało również koncernom przemysłowym produkującym śmiercionośne chemikalia służące do eksterminacji ludności cywilnej. Jednemu z nich, IG Farben (dzisiejszy BASF), autorka poświęca sporo miejsca w swojej książce. To tam bowiem wytwarzano cyklon B.

Innym wątkiem poruszanym w publikacji Patricii Posner jest wysiłek nielicznych przedstawicieli wymiaru sprawiedliwości, aby jednak postawić Capesiusa przed sądem. A uda się to dopiero w połowie lat 60. Okazuje się jednak, że większość sędziów i prokuratorów nie była specjalnie skłonna, aby ścigać zbrodnie swoich rodaków. Trzeba było hobbystów i pasjonatów jak Szymon Wiesenthal albo odpowiedzialnych śledczych, którzy nie baliby się oskarżeń o rewizjonizm. W końcu problem niezlustrowanego wymiaru sprawiedliwości nie jest specyfiką tylko państw postkomunistycznych. Denazyfikacja, która za sprawą Norymbergi stała się modelowym przykładem rozliczeń ze zbrodniczą przeszłością, w praktyce objęła pewien ułamek Niemców zaangażowanych w nazizm. Było ich jednak tak wielu, że osądzenie wszystkich sparaliżowałoby powojenne życie społeczne i polityczne w tym kraju. Nie byłoby po prostu odpowiedniej liczby urzędników.

„Farmaceuta z Auschwitz” jest więc czymś w rodzaju rozrachunku z niemieckim wymiarem sprawiedliwości, który nie był skłonny odpowiednio ukarać nawet tych najbardziej winnych. Doskonale ukazuje to chronologiczny układ wydarzeń, z którego wynika, że im dalej od zakończenia wojny, tym pamięć zbiorowa staje się mniej obciążona grzechami z przeszłości, a społeczeństwu mniej zależy na rozliczeniach. Ale jak pokazują pojedyncze przykłady, zdarzały się sytuacje stawiania przed sądami dziewięćdziesięcioletnich staruszków. Ich podeszły wiek i trudności z poruszaniem się mogły wzruszać, lecz wystarczy sięgnąć w przeszłość, aby skutecznie pozbyć się tych sentymentalnych uczuć.

Patricia Posner, Farmaceuta z Auschwitz. Historia zwyczajnego zbrodniarza, tłum. M. Szymonik, wyd. Uniwersytetu Jagiellońskiego, Kraków 2019, ss. 319.

Świat współczesny upodobał sobie przede wszystkim pojęcie szczęścia. To, odmieniane przez wszystkie przypadki, zjawisko stało się kluczem do zrozumienia dzisiejszego człowieka. Ten szczęścia szuka, szczęścia pragnie, a w końcu szczęście może otrzymać. Zresztą tak było zawsze. Chociażby w greckiej epoce klasycznej, gdy zrodziły się dwie podstawowe koncepcje dotyczące szczęścia: hedonizm Arystypa z Cyreny oraz epikureizm. Ten pierwszy był wulgarnym dążeniem do zadowolenia za wszelką cenę, po trupach, bez liczenia się z opinią i wolnością innych ludzi. Drugi zaś koncentrował się na unikaniu cierpienia, a szczęście rozumiał również i przede wszystkim jako doznanie duchowe, które nie kolidowało z drugim człowiekiem. Jak pod tym względem wygląda nasza dzisiejsza rzeczywistość? Czy bliżej nam w tej kwestii do Arystypa czy do Epikura? Innymi słowy, czy szczęście to przeżycie zmysłowe czy psychiczne i czy w dążeniu do niego liczymy się z innymi osobami wokół nas?

Jan Galarowicz, autor rozprawy „Szczęście na manowcach” odpowiada na to pytanie jednoznacznie. Według niego, człowiek stał się monadą (czyli bytem jednostkowym, niewchodzącym w relacje z innymi), która celebruje swój egoizm. W związku z tym nie potrafi otworzyć się na innych i poszukując szczęścia, tak naprawdę nigdy go nie osiągnie. Chociaż mogłoby się wydawać, że jest zupełnie na odwrót, że człowiek współczesny, jak nigdy dotąd, potrafi się bawić i przeżywać swoje szczęście. Autor twierdzi inaczej i ma rację. Bierze pod lupę trzy, jego zdaniem, najważniejsze tendencje filozoficzne, przyświecające dzisiejszym społeczeństwom, liberalizm, hedonizm oraz selfizm. Pierwsza z nich opiera się na nieskrępowanej wolności, opisanej przez autora jako wolność samotnicza. Nie daje ona obiecanego szczęścia, ponieważ opiera się na realizacji celów osobistych, w których brak miejsca na doświadczenia wspólnotowe. Nie bierze również pod uwagę religii i Boga, a nie otwierając się na transcendencję, zamyka się na niezwykle ważny obszar rzeczywistości. Człowiek współczesny chce wyzwolić się ze wszystkich więzi: rodzinnych, społecznych, religijnych i w tym upatruje drogi do spełnienia. Jest przepełniony pychą i z jej powodu błądzi.

Społeczeństwa XXI wieku są również przepełnione hedonizmem, a zdaniem autora tendencję tę widać w zajęciu przez psychologię poczesnego miejsca wśród nauk. To ona stała się królową i wpływa na wybory współczesnego człowieka Zachodu. Z lektury pism i poradników możemy się dowiedzieć przede wszystkim, jak osiągnąć szczęście, tożsame z biblijnym rajem. Z pomocą przychodzi więc spełnianie zachcianek i gonitwa za rozkoszą. Autor nie jest jednak rygorystą i nie stoi na stanowisku chrześcijańskiej ascezy. Będąc katolikiem, patrzy na kwestię przyjemności w sposób dość rozsądny. Nie widząc w niej niczego złego, podkreśla jej uboczny charakter i stwierdza, że nie zawsze jednak można się nią kierować. Selfizm zaś to trzecia tendencja, z którą Jan Galarowicz polemizuje. Krytykuje ją przede wszystkim za przyjęcie założenia o wrodzonej dobroci istoty ludzkiej. Zauważa w niej również obecność tendencji do pozytywnego myślenia, które wcale nie oznacza optymizmu, ale wiąże się raczej z projektowaniem własnego umysłu. Wnioskiem, który wypływa z analizy tych filozoficznych tendencji, jest stwierdzenie o pustce duchowej człowieka, która wcale nie znika pod wpływem korzystania z ich dobrodziejstw.

„Szczęście na manowcach” podaje jednak recepty na odnalezienie prawdziwej radości z życia. Autor, wychodząc z tendencji personalistycznych oraz filozofii dialogu, widzi je przede wszystkim w otwarciu się na innych, zauważenie ich potrzeb i kierowanie się altruizmem. Nie jest to jednak altruizm świecki, bowiem Galarowicz widzi rozwiązanie w religii chrześcijańskiej. Powołuje się przy tym na Karola Wojtyłę czy Dietera von Hildebrandta, którzy widzieli zależność między szczęśliwym a religijnym życiem osoby ludzkiej. Natomiast pojawia się tutaj jeden zasadniczy szkopuł. Wszystko zależy przecież od odrodzenia się chrześcijaństwa w Europie. Jeśli to nie nastąpi, będziemy mieli do czynienia ze spektakularnym upadkiem cywilizacji zachodniej. W miejscu dzisiejszej nieskrępowanej wolności pojawi się islam, który wcale nie będzie dialogował. Innym rozwiązaniem problemu, o którym wspomina autor, jest realizowanie własnego powołania. Słowo to ma dzisiaj nienajlepszą prasę, jeśli w ogóle jest używane. Powołanie jest czymś innym niż samorealizacja; to termin o wiele głębszy i mający przełożenie na całe ludzkie życie, nie tylko pojedyncze projekty. Bez powrotu do tego terminu nie będzie mowy o faktycznym odnalezieniu sensu życia.

Jan Galarowicz, Szczęście na manowcach. Liberalizm, hedonizm, selfizm, wyd. Marek Derewiecki, Kęty 2017, ss. 222.

Gdy walił się Związek Sowiecki, a państwa Układu Warszawskiego odzyskiwały suwerenność, wielu z nas wydawało się, że dziadek Marks został już na wieki pogrzebany. Z powodu ograniczonego dostępu do informacji nie zdawaliśmy sobie sprawy, że w świecie zachodnim ten brodaty maniak ma się całkiem nieźle, a jego filozofia tak naprawdę nigdy nie przestała być atrakcyjna. Ta świadomość pojawiła się nieco później, gdy na polskich uczelniach pojawił się kierunek zwany kulturoznawstwem. Ta pozornie niewinna dziedzina, łącząca wiedzę z zakresu teatrologii, filmoznawstwa czy antropologii, okazała się tak naprawdę projektem ideologicznym przemycającym treści, z którymi rzekomo mieliśmy się pożegnać po upadku żelaznej kurtyny. Tak się jednak nie stało, bo filozofia Karola Marksa okazała się niezwykle żywotna. Widoczna była w ruchu tak zwanej nowej lewicy czy teorii krytycznej, potem wybuchła wraz z rewoltą młodzieżową roku 1968, by następnie w wyniku marszu przez instytucje skazić życie społeczne Zachodu. Jej prawdziwym obliczem jest bowiem nieustanna destrukcja zastanego porządku, nienawiść do chrześcijaństwa, a bohaterami, którzy zastąpili robotników, są homoseksualiści, feministki czy jakiekolwiek mniejszości kontestujące konserwatywną wizję świata.

Zjawisko to, pewnie w sporym uproszczeniu, nazwane zostało marksizmem kulturowym. Nie mam pojęcia, kto po raz pierwszy użył tego sformułowania, ale spopularyzował je Krzysztof Karoń. Toteż Dariusz Rozwadowski, autor publikacji pod tytułem „Marksizm kulturowy”, obficie pierwszego autora cytuje i porządnie się u niego zadłuża. Kto więc czytał, słuchał lub oglądał Karonia, ten nie znajdzie u Rozwadowskiego niczego odkrywczego. Można wręcz powiedzieć, że autor recenzowanej pozycji odsiał z wykładów Karonia to wszystko, co niebezpośrednio wiązało się z tematem, i na tej podstawie stworzył swoją książkę. Nie jest to bynajmniej zarzutem, zwłaszcza że nie wszyscy muszą znać Karonia, a poza tym temat potrzebował prostego, popularnonaukowego ujęcia. Inaczej niż w „Historii antykultury” tego pierwszego, w której dygresja goni dygresję, w „Marksizmie kulturowym” mamy do czynienia z historycznym wykładem dotyczącym tytułowego zjawiska.

A powinno ono budzić przynajmniej niepokój. Tymczasem opakowane jest w humanitarne hasła i emancypacyjne pomysły. Co więcej, takiemu myśleniu ulegają również te środowiska, które tradycyjnie były odporne na lewicową nowomowę. Bo jeśli przedstawiciele Kościoła katolickiego mówią o „homofobii” czy „mowie nienawiści”, to wiedz, że coś się dzieje. W końcu przyjęcie języka wroga jest pierwszym krokiem do przegranej. „Marksizm kulturowy” może więc być pomocą dla każdego, kto chciałby rozszyfrować to, co dzieje się we współczesnym życiu społecznym. Autor w czytelny sposób omawia poglądy filozoficzne najważniejszych myślicieli nowej lewicy, którzy wpłynęli i nadal wpływają na poglądy ludzi polityki, kultury i sztuki. Niepokoi również fakt, że poglądy te przyjmowane są przez sporą część młodzieży, tylko że akurat większość tej grupy nie potrafi ich nazwać ani odpowiedzieć, po kim powtarza. A powtarza chociażby po Herbercie Marcuse, który w eseju „Tolerancja represywna” wyłuszczył, że tolerancja powinna działać tylko w jedną stronę, zaś ludzie lewicy mają wręcz obowiązek nienawidzić wszystkiego, co związane z prawą stroną życia politycznego. Powtarza również po Theodorze Adorno, który pragnął sztuki ideologicznie zaangażowanej i miałkiej w treści. Stąd w dzisiejszym życiu artystycznym kult performensu, happeningu czy wszelakiej awangardy, która nie znaczy nic, jeśli uprzednio nie opatrzy się jej odpowiednim ideologicznym przekazem.

Adorno był również twórcą pojęcia „osobowości autorytarnej”. Pojęcie to oznacza, że konserwatywne wzorce wychowawcze muszą prowadzić do faszyzmu. Aby więc uniknąć tego ostatniego, należy zrezygnować z tradycyjnej rodziny, chrześcijaństwa, patriotyzmu czy nacjonalizmu. To wszystko, zdaniem Adorna i jego współpracowników, jest oznaką choroby psychicznej. I teraz, kilkadziesiąt lat po publikacji rzeczonego filozofa, Michael Haneke, austriacki reżyser filmowy, kręci „Białą wstążkę”, która oskarża konserwatywne rodziny o przemoc, a w rezultacie o narodziny nazizmu. Hitler, jak wiadomo, był przecież członkiem takiej mieszczańskiej rodziny. W końcu dojść możemy do źródła całego zjawiska. A jest nim teoria krytyczna Maxa Horkheimera, która w istocie jest zakamuflowanym nihilizmem skłaniającym do destrukcji zastanego świata. Co w zamian? Kolejna dekonstrukcja i tak bez końca.

W świetle tych faktów nie dziwi więc inne zjawisko omawiane przez autora: islamizacja Europy. Skoro dla dzieci pokolenia 1968, dzisiaj panów w wieku coraz bardziej starczym, które jako politycy wpływają na kształt dzisiejszej Europy, tak ważna jest nienawiść do tradycji i chrześcijaństwa, będą one robić wszystko, aby tylko zetrzeć je z powierzchni ziemi. Podobnie jest z patriotyzmem, który wedle tych upiornych staruszków stał się tożsamy z szowinizmem narodowym oraz faszyzmem. Takie myślenie nie wzięło się z powietrza, a jego przyczyny doskonale widać w „Marksizmie kulturowym” Dariusza Rozwadowskiego.

Dariusz Rozwadowski, Marksizm kulturowy. 50 lat walki z cywilizacją Zachodu, wyd. Prohibita, Warszawa 2018, ss. 318.