Marcin Kącki - Maestro. Dyrygent i jego batuta


Był sobie kiedyś dyrygent. Był sobie chór, chłopięcy, rzecz jasna. Była muzyka klasyczna, były występy w Polsce i za granicą. W Polsce panował siermiężny socjalizm: w sklepach było biednie i przaśnie. Jeśli nie jeździło się za granicę, małe były szanse na zdobycie czegoś bardziej luksusowego – ubrań, szynki w puszce, płyt winylowych. Zatem chór, który organizował wyjazdy na Zachód, był szansą na to, aby wzbogacić gospodarstwa domowe o ładne firanki, kryształowe kieliszki czy elektronikę. Mały chłopiec śpiewał, rodzice kupowali dobra, a dyrygent, Wojciech Krolopp, opiekował się chórzystami. Ta opieka przekraczała w znaczny sposób standardowe praktyki pedagogiczne i artystyczne, co spowodowało aresztowanie i proces sądowy, w końcu skazanie przestępcy. Tyle, że proceder ten nie trwał roku czy dwóch, on ciągnął się lat od lat 60. i objął swoim działaniem kilkaset ofiar.

Marcin Kącki, którego znają niektórzy z wydanej na początku zeszłego roku „Lepperiady”, książki opisującej kulisy powstania i działania Samoobrony, napisał reportaż poświęcony człowiekowi, który osławił się jedną z największych afer pedofilskich w Polsce. Wojciech Krolopp, bo o nim mowa, był dyrygentem Polskich Słowików, chóru chłopięcego działającego w Poznaniu. Liczbę wykorzystanych seksualnie chłopców szacowało się na kilkaset osób, oczywiście nie wszystkie zarzucane czyny zostały Kroloppowi udowodnione przed sądem. Niektórzy nie chcieli mówić, bo się bali społecznego napiętnowania, inni z kolei nie chcieli wracać do traumatycznych wydarzeń. Natomiast to, co usłyszała ława przysięgłych, wystarczyło, aby seksualnego zboczeńca umieścić w więzieniu. Jednak molestowanie nie jest jedynym tematem „Maestra”. Jest ono jednym z wątków, uważam, że wcale nie najważniejszym. Co jest nim zatem? Milczenie.

A milczał cały Poznań. Milczeli partyjni oficjele. Nauczyciele uczący wraz z Kroloppem w szkole muzycznej. Rodzice, znajomi, ofiary także, chociaż te ostatnie ze zrozumiałych przyczyn. Kącki próbuje dociec, co było przyczyną takiej sytuacji i dochodzi do wniosku, że powodów zamiatania sprawy pod dywan było kilka. Po pierwsze, wielu podejrzewało, ale nikt nie złapał za rękę. Po drugie, nie chciano – w myśl mieszczańskiej, wielkopolskiej miłości do ordynku społecznego – wychodzić ze sprawą, która pachnie bardzo brzydko. Po trzecie, nie wierzono. Maestro do końca procesu, a nawet po nim, miał grono swoich popleczników, którzy nie dawali wiary temu, o co był on oskarżony. Po czwarte, była jeszcze trauma. Zdarzało się tak kilkanaście razy, że byłe ofiary pedofila, gdy dorosły, same zapisywały własnych synów do Polskich Słowików. Psychologiem nie jestem, więc nie będę się mądrzył, szukając rozwiązania. Dla mnie wydaje się to zupełnie nielogiczne, tak jakby ojcowie chcieli zemścić się na własnych dzieciach za to, co uczynił im kilkanaście lat wcześniej pan dyrygent. Można więc mówić w opisywanym przypadku o zmowie milczenia motywowanej strachem, lękiem, ale i bezmyślnością, głupotą i egoizmem. Część rodziców wiedziała o tym, co wyprawia się w chórze. Zapisując własne dzieci, rodzice ci byli zainteresowani jedynie tym, aby krzywda nie spotkała tylko ich synów. Bliższa koszula ciału?

Krolopp prowadził nieuregulowane życie erotyczne. Często zmieniał partnerów, jako homoseksualista czuł pociąg do osób tej samej płci. Kuriozalne są w „Maestrze” wspomnienia jednego z kochanków Kroloppa, którego ten spotykał i sodomizował w Kołobrzegu, dziś znanego celebryty, specjalisty od mody. Człowiek ten, dzisiaj dorosły, zwierzył się Kąckiemu: „Jak dobrze, że byli tacy amatorzy 15-latków, bo zabrandzlowałbym się na śmierć”. Cytat powyższy zrobił kilka miesięcy furorę w mediach, zwłaszcza prawicowych. Te postępowe nabrały wody w usta w myśl zasady, że jeśli fakty nie zgadzają się z teorią, to z tymi pierwszymi jest coś nie tak. A co z tą teorią? Odsyłam do dr. Paula Camerona, który wypowiadał się o zależności między homoseksualizmem a pedofilią.

Krolopp jest opisywany również jako chory na władzę intrygant. W misternej grze odsunął on od prowadzenia chóru poprzedniego dyrektora, Jerzego Kurczewskiego. Sam nazwał chór Polskimi Słowikami, nawiązując do innego działającego w stolicy Wielkopolski zespołu chłopięcego, Poznańskich Słowików Stefana Stuligrosza, czym spowodował zimną wojnę pomiędzy dwoma ansamblami. Jest również dandysem, eleganckim mężczyzną o brzydkiej twarzy, którego szarmanckość i siła przebicia podobają się kobietom. Jest lawirantem, który przez kilkadziesiąt lat ogrywa lokalne środowisko: partię, władze miasta, Kościół, rodziców, przyjaciół chóru. Jest człowiekiem inteligentnym, zimnym, pozbawionym etycznego kośćca. Trzeba by dodać, że w czasie przeszłym, ponieważ dyrygent zmarł pod koniec zeszłego roku, uprzednio wypuszczony z więzienia ze względu na stan zdrowia. W jednym z niewielu wywiadów, a pewnie ostatnim, którego udzielił w czerwcu 2013 roku dla „Głosu Wielkopolskiego”, Krolopp nie tylko nie przyznał się do czynów, za które był prawomocnym wyrokiem skazany, ale jeszcze zarzucał kłamstwo tym, którzy uważali go za winnego. Za niespełna cztery miesiące Maestro zmarł, zabierając do grobu te tajemnice, których nie udało się Kąckiemu odkryć. Zmienił się chór, natomiast ludzka mentalność pozostaje stała. Przy kolejnej aferze obyczajowej znów większość będzie chować głowy w piasek, zamiatać syf pod dywan i udawać, że nic się nie dzieje.

Marcin Kącki, Maestro: Historia milczenia, wyd. Agora, Warszawa 2013, ss. 304.

2 komentarze: