Testament - Brotherhood of the Snake. Odwagi, stare dziady!


Nie wierzyłem, że ten album się uda. Gdy osiem lat temu Testament wracał po dłuższej przerwie, mając na koncie wydany jeszcze w XX wieku świetny album „The Gathering”, srodze się rozczarowałem. I nie chodzi o fakt, że „The Formation of Damnation” nie był tak intensywny jak jego poprzednik. Przecież „The Ritual” z 1992 roku udowodnił, że w łagodnych odmianach muzyki metalowej panowie radzą sobie doskonale. Natomiast ostatnie dwie płyty Amerykanów wydane zostały dla Niemców, a ci z natury są sentymentalni, zwłaszcza zaś fani metalu. Skąd ten sentymentalny wymiar tych albumów? Otóż, zespół połączył w nich wszystkie swoje oblicza: i to wczesne, thrashmetalowe, i to środkowe, łagodniejsze, w końcu również drobne ciągoty do bardziej ekstremalnego grania, które pojawiały się na „Low” i „Demonic”. Zrobił to zaś, uśredniając cały rezultat. I zamiast usłyszeć elektryzujący thrash metal, mogliśmy spożyć letnią papkę, technicznie doskonale zrealizowaną, ale niebudzącą żadnych emocji. W dodatku na poprzedniej płycie – „Dark Roots of the Earth” kapela niepotrzebnie wydłużyła utwory. Nie czekałem więc na „Brotherhood of the Snake”, ale z ciekawości posłuchałem promujących go utworów.

I tu nie było niespodzianki. Ujawniony jako pierwszy numer z nadchodzącego albumu utwór tytułowy ani mnie nie zachwycił, ani nie zniesmaczył. Ot, przeciętny kawałek z plastikowym brzmieniem dla łysiejących metalowców. Potem pojawił się „The Pale King”, który bardzo dobrze rozwijał się do połowy, potem koncertowo tracił impet. Pół dobrej piosenki na dwie nie rokowało dobrze, więc postanowiłem nie zawracać sobie głowy nowym Testamentem. Jednak splot okoliczności spowodował, że jakimś cudem przesłuchałem „Brotherhood of the Snake” i powoli się do niego przekonałem. Nie, nie jest to płyta wybitna, bo za takie uważam „The New Order”, „The Ritual” oraz „The Gathering”, ale jest niezła, w porywach dobra. Zespół przełamał impas, który pojawił się na poprzednich wydawnictwach i chociaż wiadomo, że najlepsze chwile ma za sobą i prochu już nie wymyśli, uznaję jego najnowszą płytę za udaną. W kontekście całego wydawnictwa te dwa znane już przedtem utwory nie brzmią nawet tak źle, jak na początku. Starsi panowie postarali się, aby ich muzyczna wizja tym razem była spójna i przekonująca.

Zacząć trzeba od tego, że „Brotherhood of the Snake” jest płytą nierówną i bez żalu można by wyrzucić z niej kilka utworów. Do najmniej przekonujących punktów programu należą z pewnością „Stronghold” (wbrew tytułowi) i „Black Jack”. Są po prostu przeciętne: ani agresywne, ani specjalnie melodyjne. Natomiast melodyjności nie można odmówić najłagodniejszemu na płycie, niezwykle rytmicznemu, nagranemu w średnich tempach „Born in a Rut”. O taki Testament walczyłem – powiedziałby bohater marszów KOD. Walczyłem również o taki Testament, jaki usłyszeć można w Neptune’s Spear” – bezdyskusyjnie najlepszym utworze na płycie, który iskrzy się od pomysłów, w tym gitarowych solówek, i radości grania. Natomiast do najbardziej dynamicznych kawałków należą rozpędzone niczym radziecki czołg „Centuries of Suffering” i ostatni na płycie „The Number Game”. Te numery śmiało pasowałyby na „The Gathering”. Cieszy mnie również fakt, że Chuck Billy śpiewa, co prawda agresywnie, ale melodyjnie, zaś partie bardziej agresywne pojawiają się jako ozdobniki. Dzięki temu udało się uzyskać jednoznacznie thrashmetalowe oblicze albumu.

Co mi jeszcze do końca nie pasuje, to brzmienie. Przecież grają tu takie tuzy jak geniusz gitary basowej – Steve DiGiorgio i geniusz perkusji – Gene Hoglan. Natomiast dźwięk na płycie jest plastikowy, co powoduje, że bas słychać zupełnie w tle, a perkusja staje się brzmieniowo jednorodna. Przydałoby się w tę muzykę wpuścić trochę więcej powietrza, w czym pomógłby – paradoksalnie – mniejszy budżet. Rozumiem, że tendencje w nagrywaniu komercyjnych odmian metalu i rocka są takie, aby jak najbardziej kompresować dźwięk, ale z tego powodu barwa większości albumów staje się nie do odróżnienia: tracą one swój indywidualny charakter. Młode, podziemne kapele ten błąd pojęły już jakiś czas temu i starają się, szczególnie w death czy black metalu, zabrzmieć organicznie, natomiast starym dziadom brak odwagi, by podjąć ten krok. Niemieccy fani się obrażą? Osobiście bym się nie przejmował. W końcu ci mają swojego Kreatora, który na kilku ostatnich płytach przygrywa im bawarskie melodyjki do piwa.

Testament, Brotherhood of the Snake, Nuclear Blast 2016.

0 komentarze:

Prześlij komentarz