Zanurzyć się w Rosji - rozmowa z Jackiem Mateckim




W odróżnieniu od wielu innych, zwłaszcza sezonowych podróżników i reporterów piszących o Rosji, Jacek Matecki pisze o tym kraju inaczej. Jakby prawdziwiej, a z pewnością z większym zrozumieniem i pokorą. My, Polacy albo piszemy o Rosji na kolanach – jak w środowiskach salonu po Smoleńsku, albo krytycznie, z poczuciem wyższości – jak w salonie ostatnimi czasy, po aneksji Krymu. Może prawda jest bardziej złożona. Rozmawiałem z Jackiem Mateckim, autorem bardzo dobrze przyjętej pozycji „Co wy, ***, wiecie o Rosji”, nie tylko o tym, również o fanach Kolei Transsyberyjskiej, renesansie duchowości i podejściu do historii.

To jaka w końcu jest ta Rosja? Po lekturze pańskiej książki pozostaje wrażenie, że oto odsłonił się przed nami chaos nieznanej nam planety, niczym z dobrego, klasycznego science fiction.
Jeśli wydaje się panu, że odsłaniam inną, nieznaną Rosję, to dlatego jest ona zaskoczeniem, bo opisuję ją jako kraj normalny. Liczba absurdów, które tam można znaleźć, jest co do sztuki równa tym, z którymi musimy się mierzyć w naszej Unii Europejskiej. Ja doprawdy jestem zdziwiony naszą niewiedzą, bo na tych wszystkich promocyjnych spotkaniach i w wywiadach zadawane mi są pytania, które wprawiają mnie w osłupienie. Na przykład, czy w Rosji jest naprawdę taka nędza? Nikt z pytających nie zadał sobie trudu porównania danych naszego GUS-u i jego rosyjskiego odpowiednika. A z tych liczb wynika, że procentowo liczba osób żyjących w skrajnej biedzie i w biedzie jest prawie taka sama. Wystarczy wpisać odpowiednie pytanie do wyszukiwarki. Pewnie, że są inne progi liczenia tej nędzy, ale głód jest wszędzie taki sam, a jedna para butów na rok pozostanie jedną parą. Weźmy inny przykład. Prowadziłem poszukiwania w rosyjskich archiwach. Teraz jest to niemożliwe ze względu na ochronę danych osobowych. Taki wygodny pretekst. Skarżę się na to pewnemu mądremu Rosjaninowi, a procent mądrych i głupich też jest tam taki sam, i on odpowiada: a Anglicy dali wam akta katastrofy gibraltarskiej? No przecież nie, zastrzegli na następne kilkadziesiąt lat. Albo fałszerstwa wyborcze… No pewnie, że są. I znowu inny ruski mądrala mi mówi: ile było referendów w Irlandii? Jakby trzeba to byście i sto zrobili, żeby wyszło na wasze. Prawo o zakazie „szkalowania” Armii Czerwonej o „rzekome” zbrodnie? A ustawa Fabiusa-Gayssota z roku 1990 zakazująca kwestionowania w całości bądź w części wyroku trybunału norymberskiego? W ostatecznym rachunku różnica sprowadza się do tego, że tam science-fiction piszą Strugaccy, u nas zaś Lem. Różne rodzaje prozy. Zresztą Strugackich nie lubię, a za to, co mówię, usłyszałem już kilka razy, że jestem na żołdzie Putina.

We wstępie pisze Pan, że nie zamierza dokonywać syntezy, bo wciąż niczego nie wie na temat tego kraju.
Bez przesady, trochę wiem… Ale w pewnym momencie synteza przestała mnie interesować. Wałęsanie po Rosji z misją jej zrozumienia wydało mi się pewnego pięknego dnia po prostu bezsensowne. Paradoksalnie był to jeden z etapów tej syntezy. Jeden z wyższych etapów, bo odkrywający ważną prawdę o Rosji. Po co bowiem usiłować zrozumieć? A jeśli jestem zwyczajnie za głupi? Lepiej się w Rosji zanurzyć. Poczuć ją! Dobry opis jest lepszy od kiepskiej teorii. Czytelnikom się książka podoba, więc może kierunek był dobry. Oczywiście jest w niej trochę tego racjonalnego porządkowania faktów, ale jest i coś, co wytknięto mi w pewnej rozsądnej recenzji: trochę się chwalę, że byłem w miejscach, w których nie był nikt. Przyjmuję tę połajankę z pokorą. Powinienem to napisać inaczej.

Inne to podejście od tych wszystkich młodych podróżników, których zresztą ładnie Pan obsobaczył. Pojedzie taki koleją transsyberyjską, spędzi dwa tygodnie za granicą, a potem napisze reportaż do znanego wydawnictwa.
No tak. Iluż spotkałem ludzi, którzy marzyli i marzą o podróży koleją transsyberyjską? Dwóch takich spotkałem w autobusie z Kaliningradu do Polski. Zrealizowali to marzenie i nie mieli mi literalnie nic do powiedzenia. Wysiedli na przykład w Nowosybirsku… I co – pytam. Nic – oni na to – Pochodziliśmy po mieście i następnym pociągiem pojechaliśmy dalej. Ja im mówię, że trzeba było odwiedzić polskich księży, którzy tam prowadzą parafię. Nie przyjechaliśmy tu rozmawiać z księżmi! – ileż było ironii w tych słowach. A przecież można być ostatnim antyklerykałem, ale żeby nie odwiedzić ludzi, którzy mogą nam coś powiedzieć o kraju, mogą pomóc gdzieś dotrzeć, coś zobaczyć, czegoś dotknąć, czegoś nauczyć? Gdy się ma takie podejście, to potem trzeba wymyślać fakty i opisywać pociągowe rozmowy. Podróż rosyjskimi kolejami, a najeździłem się nimi, najlepiej opisuje monolog inżyniera Mamonia z „Rejsu”. Jak to szło? Nuda panie, nic się nie dzieje, nieciekawe dialogi.
Miałem przygotowany rozdział o takich reportażowych konfabulacjach, ale ostatecznie nie wszedł do książki.

Na czym Pańskim zdaniem polega miałkość pisania o Rosji? Już nie wspominam o zachodnich reporterach, którzy mało kiedy czują to, o czym piszą, ale mówię o naszych rodzimych twórcach, którzy mało kiedy wychodzą poza schemat ograniczony naśmiewaniem się z „Ruskich” i pokazywania, że samemu jest się lepszym, bo z Unii Europejskiej.
Wie pan, tego naśmiewania się, to nie ma znowu tak wiele. Jest w różnych blogach i internetowych opisach wizyt w Rosji, ale przecież Internet jest takim ściekiem, który zwalnia od odpowiedzialności. Weźmy coś takiego.... Na północ Rosji co jakiś czas jeżdżą terenowi rajdowcy ze Słupska. Pędzą swoimi Patrolami i Land Roverami, tu i tam się zatrzymają i uruchamiają kamerę. Można znaleźć to w sieci. Jest na przykład filmik ze smutnym alkoholikiem, który gdzieś w tajdze opowiada o swoim smutnym losie. Opowiada za flaszkę i wyraźnie stara się spełnić oczekiwania panów Polaków. Jest żałosny, ale ileż żałośniejszy jest ten, który to kręci i którego śmiechy słychać z offu.

Autorzy książkowych reportaży starają się być obiektywni, pełni zrozumienia i troski. I dopiero wtedy można popełnić grube błędy. O zrozumieniu już mówiłem. Troskliwość? A na chrzan (w języku rosyjskim wyrażenie to znaczy trochę co innego) mi twoja troskliwość, odpowie Rosjanin. Oni mają kilka zasad wyrażonych w przysłowiach. Jednym z nich jest; lepsze moje zło od twojego dobra. To się tyczy na przykład demokracji, którą usiłujemy tam zareklamować. Inne powiedzonko: ze swoją regułą nie pchaj się do cudzego klasztoru. A my się pchamy. Wczoraj za pomocą husarii, Wielkiej Armii Napoleona i Wehrmachtu, a dzisiaj kulturowo. Rosjanie się też pchają tyle, że i wczoraj i dzisiaj na tankach. Cała ich historia to nic innego jak narzucanie swojej reguły sąsiadom. Z jednej strony mamy więc jednostkę, która nie chce, by obcy jej coś na siłę wduszał, a z drugiej naród, który we krwi ma potrzebę tłuczenia po łbach sąsiadów. Tego nie da się pogodzić. To trzeba przyjąć razem ze sprzecznością, którą ze sobą niesie. Umysł europejski nie jest w stanie tej sprzeczności skonsumować, a coś przecież napisać trzeba i broni się tym poczuciem wyższości albo jakąś idiotyczną akceptacją rodem z multikulti.

Inna sprawa to pisanie o Rosji na potrzeby bieżącej polityki. No, tu ekspertów jest najwięcej. Niech pan sobie przypomni ostatnią aferę z rosyjskim ambasadorem, który powiedział w telewizji, że Polska jest współodpowiedzialna za wybuch wojny. Rozpoczęła się jazda. Zostawmy na boku prawdziwość tego stwierdzenia. Przyjrzyjmy się naszej reakcji. Drobiazgowo analizowano, dlaczego to powiedział, czy Putin mu to osobiście polecił powiedzieć, czemu to służy i dlaczego akurat teraz wymyślono takie kłamstwo i jaki cel polityczny realizuje. A przecież wystarczy spojrzeć do rosyjskich podręczników historii. To jest obowiązująca tam wykładnia dziejów i ambasador powiedział coś, co wie ze szkoły, a nie od Putina. Takie rzeczy mówi się najczęściej bezrefleksyjnie. Inną sprawą jest pisanie tych podręczników. O, tu potrzebna jest głęboka refleksja i tę Rosjanie posiadają w stopniu wystarczającym, czego nie można powiedzieć o naszych ministerialnych geniuszach traktujących historię tak jak traktują.

W „Co wy, ***, wiecie o Rosji” przede wszystkim uderza mnie fakt dotknięcia czegoś ważnego. Mimo zamierzonego chaosu wyłania się obraz, w którym nędza istnienia ludzkiego sięga zenitu, a z drugiej strony mamy piękno krajobrazu i nieliczne, ale ważne wysepki duchowości.
Co pan nazywa nędzą? Czy to, że ktoś mieszka na końcu świata, jest alkoholikiem i żeby dostać się do miasta w sprawie urzędowej musi iść piechotą? Tak, takich ludzi też opisuję i ich los jest faktycznie nie do pozazdroszczenia. Ale to wina spirytusu technicznego. Tyle, że równie nędzny jest alkoholika na trzydziestym piętrze apartamentowca konsumującego whisky. Trudno natomiast określić tak ludzi, którzy mieszkają w głębi tajgi, na obiad zjedzą ziemniaki z grzybami, chleb posmarują konfiturą z owoców zebranych na bagnach i całymi dniami nie mają się do kogo odezwać. Oni żyją w innym świecie i wielu z nich nie zmieniłoby swego losu na inny. Nie dojedzie do nich pogotowie, nie zadzwoni komórka, nie zajrzy policjant. Kiedy przyjdzie czas, trzeba będzie umrzeć i spokojna akceptacja tej wiedzy – dodajmy wiedzy skutecznie wypartej z naszej świadomości – warta jest każdych pieniędzy. Byłem w miejscach, z których nie ma już dokąd pójść. No, po prostu kilkaset kilometrów lasu… I to są miejsca w których trzeba się zmierzyć z sobą, albo wpaść w panikę i uciec do ludzi. Tam jest zresztą sporo takich ucieczek. Jedni uciekają od ludzi, inni do ludzi.

Po trzech latach zacząłem sam chodzić w tajgę. Wyjdzie na to, że znów się chwalę, ale niech tam… Szedłem lasami, że przez cały dzień nie spotka się człowieka, kluczyłem po bagnach, co chwila wyciągałem kompas. Przecież gdybym złamał nogę, to koniec. Przepadłbym. Pewnie, że się bałem, ale dziś, gdybym tylko mógł, wróciłbym do tajgi, stąd z Warszawy na kolanach.

Tak więc to, co można odczytać jako nędzną egzystencję bez perspektyw w środku wielkiego lasu, może też być, przy drobnym przestawieniu azymutów duszy, czymś ciekawym.

Czymś takim są także te wyspy duchowości, klasztory. Tak, prawosławie w Rosji się dźwiga. Czy dźwignie, tego nie wiem. Przy obecnym klimacie dla chrześcijaństwa może być już za późno… Mieszkałem w trzech klasztorach, byłem w pustelni i to były najlepsze miejsca w Rosji, choć tak jest wiele dobrych miejsc.

Zwróciłem również uwagę na kwestię nihilizmu. Widać go nie tylko po ludziach podporządkowanych ideom brutalnej władzy, ale i po wyglądzie miast, które często Pan opisuje. Brzydota zewnętrzna mówi więc coś o rosyjskiej duszy?
To mnie uderzyło na samym początku i to zdziwienie nie opuszczało przez lata. Ten brak troski o zewnętrzną estetykę. Proszę sobie wyobrazić blok w Archangielsku. Każde okienko piwniczne ma wybitą szybę i każde załatane jest inną deską, sklejką, kawałkiem styropianu. Po prostu nikomu z administracji i mieszkańców nie wpadnie do głowy żeby zrobić jakoś ładniej. Albo klatki schodowe. Na nich palą, piją i zostawiają tak, jak skończyli. Boże jedyny, ależ tam bywa syf! Pewnie kryje się w tym jakiś nihilizm. Po co naprawiać, sprzątać, skoro i tak przyjdą i rozwalą. Tylko, że to chyba nie jest dobra odpowiedź. Przecież wieś rosyjska jest tak samo brzydka. Te rozpadające się płoty, sterty różnego fajansu na podwórkach, łatanina wszystkiego. Tu nikt nie przyjdzie, żeby to rozwalić, bo gospodarz pilnuje tego bałaganu. Po prostu gospodarzowi się nie chce. Więc dlaczego się nie chce? Podczas jednej z wypraw w tajgę nasz przewodnik opakowania od tego, co zjadł i wypił, ciskał za siebie i została po nim kupka puszek i butelek. Muszę dodać, że my swoje zakopaliśmy, choć byliśmy jakieś pięćdziesiąt kilometrów od najbliższych siedzib ludzkich. Zapytałem go, dlaczego śmieci. Nie wiedział, co odpowiedzieć. Wygląda na to, że pytania z zakresu estetyki wychodzą poza jego słownik. Ale znów się zagalopowałem, bo zajrzyjmy do naszych lasów…

A ten Bóg, Gospodin, o którym śpiewa się w cerkwiach, jest jeszcze gdzieś obecny w Rosji, ponad oficjalnym ceremoniałem?
Bóg jest obecny w języku. Aż dziw bierze, gdy się ogląda na przykład sowieckie filmy, ile tam powiedzeń, powiedzonek z Bogiem w tle. A w żywym języku jeszcze więcej. Kiedy mieszkałem w klasztorze w Chałmogorach, to jakieś sto kilometrów od Archangielska, uczestniczyłem, żeby jakoś się wypłacić wspaniałemu ojcu Leontijowi, w mszach. Pięć osób nas było na kilkutysięczne miasto. Z drugiej strony wracają chrzty, śluby cerkiewne. Pojawiają się nawrócenia wśród dojrzałych ludzi. Z kilkoma rozmawiałem i to są, jeśli można tak powiedzieć, bardzo ładne zjawiska. Klasztory są pełne mnichów. Odwiedza je wielu pielgrzymów, którzy składają ofiary. Jest też cerkiew oficjalna, czyli prezydent i premier w cerkwi, ale to wygląda jakoś sztucznie, i Rosjanie też chyba to czują. Ojciec Leontij odbudowuje klasztor, który kiedyś był ogromny, i narzeka, że gdyby każdy z mieszkańców dał po dziesięć rubli miesięcznie, to on by dawno go odbudował.

Ale taki klasztor w Pustyni Nila, czyli znany w Polsce jako ostaszkowski, gdzie trzymano jeńców zamordowanych w Kalininie, jest pięknie odbudowany. Po prostu promieniuje. Mnisi mają potężne gospodarstwo i otworzyli się na okolice. Pełnią misję cywilizacyjną niemal jak w średniowieczu. Jednak powtarzam, jak to się wszystko skończy, tego nie wiem. Kiedy Rosjanie za Iwana Groźnego zdobyli tatarski Kazań, wybudowali dominującą nad okolicą cerkiew. Od kilku lat cerkiew została przygnieciona przez nowo zbudowany meczet i jego minarety.

W Polsce, kiedy rozpoczyna się rozmowa o de- bądź rechrystianizacji Rosji, to słychać tylko: Bierdiajew, Sołowjow, Dostojewski i ostatnio Dugin. A kto tam na prowincji o nich myśli? Może w Moskwie, a i to po kilku piwach? Jeśli mówić o odnowie, to jest ona w rękach mnichów i popów, którzy gdzieś głęboko w kraju mają pobrudzone riasy, czyli habity, ręce urobione po łokcie i cegła po cegle, mówię to dosłownie, odbudowują zniszczone cerkwie. To wspomniany ojciec Leontij, ojciec Herman z Okowiec, ojciec Anatolij z Nilowej Pustyni. Gdzie im do Bierdiajewa…

W ogóle u nas o prawosławiu wygaduje się różne rzeczy. Weźmy to nieszczęsne „pisanie” ikon. Że niby ikony się „pisze” bo „malowanie” to coś pośledniejszego. Wystarczy spojrzeć do polskiego Internetu, ile tam mądrych słów na ten temat, ile teorii i metafizyki. Tymczasem po rosyjsku malowanie obrazu to po prostu „pisanie” i tyle. Pewnie, że to święta sztuka, ceremoniał, reguły, ale malowanie, żadne pisanie. Gdyby Andriej Rublow, z całym szacunkiem, namalował jelenia na rykowisku, to by jego „napisał”. Gdyby malował same jelenie został by „oleniopisem”, ale na szczęście był „ikonopisem”.

Jedno mnie jeszcze intryguje. Mianowicie, spoglądając pobieżnie, widzimy w Rosji to samo, co wszędzie: jakąś kulturę, cywilizację, cerkwie, teatry, wysokościowce. Jednak im bliżej poznajemy, tym bardziej pod tą fasadą widać kompletną inność tego społeczeństwa. Dziwne uczucie.
Ależ to wcale nie jest fasada. To są prawdziwe, funkcjonujące teatry, cywilizacja, która zapewniła im przetrwanie przez wieki, i moskiewskie wieżowce, które mogą zaimponować. Przecież przy Moskwie Warszawa prezentuje się jak, nie przymierzając, Skierniewice przy Warszawie. Poza tym tam jest masa ludzi miłych, serdecznych i gotowych do pomocy. My naprawdę nie zdajemy sobie sprawy, jaki wysiłek jest potrzebny, żeby to państwo funkcjonowało. Przecież do odpalenia ciężarówki na dalekiej północy potrzebna jest cała infrastruktura, potrzebny jest olbrzymi wysiłek, poczynając od specjalnego ogrzewania, na innych smarach kończąc. Na Kamczatce przeżyłem cyklon, podczas którego w ciągu dnia spadło ponad siedemdziesiąt centymetrów śniegu w ciągu doby. Tyle samo spadło u nas podczas sławetnej zimy stulecia. I Peerel się załamał. Zresztą pewnie i ówczesny RFN by padł. A Pietropwałowsk działał.

Rzecz jest w czym innym, Rosjanin staje się innym człowiekiem, kiedy zaczyna mówić, myśleć i działać na poziomie państwa. O, wtedy wychodzi z niego bezlitosny imperialista. Państwo i jego potęga są najważniejsze. Rosjanin tęskni za Związkiem Sowieckim, bo wtedy przed nimi drżeli. „Niech nienawidzą, byle by się bali” powiedział Kaligula i to stosuje się do Rosji na poziomie „państwowym”. W imię tej zasady przetrwają sankcje, bitwę pod Stalingradem i wysyłają wojska do Syrii. To jeden z filarów, na których mocno stoi Putin.

Gdy rozpoczynał Pan swoje wędrówki i podróże po Rosji, na co zwracał uwagę na samym początku? Jak zmieniało się spojrzenie na ten kraj w miarę coraz lepszego jego poznawania?
Odpowiem na odwrót. Było coś, na co nie zwracałem uwagi, a co uświadomiłem sobie dużo później. Rosja jest wszędzie taka sama. Te same stalinowskie, czy chruszczowowskie bloki, ulice, to samo myślenie i tacy sami ludzie. Można lecieć pięć godzin samolotem i wysiąść w tym samym miejscu. Zmieni się tylko krajobraz.

Ja w ogóle kilka rzeczy zrozumiałem dopiero po napisaniu książki, kiedy zaczęto mnie maglować i zmuszać do uogólnień. Właściwie to kolejność powinna być odwrotna. Najpierw wywiady i spotkania dotyczące nienapisanej książki, a potem dopiero jej napisanie i wydanie. Wtedy szybciej bym zaspokoił tę potrzebę syntezy, jaką odczuwa wielu czytelników. Tyle, że byłaby chyba mniej prawdziwa, bo posługująca się tym zachodnioeuropejskim racjonalizmem, który do Rosji nie pasuje.

A od czego te wyjazdy się rozpoczęły? Co było impulsem do tego, aby pojechać na wschód – w sensie geograficznym, i na Wschód – jako miejsce specyficznej mentalności.
Od lat pacholęcych marzyłem, żeby zobaczyć tajgę i tundrę. Wreszcie wysiadłem na dworcu w Archangielsku i wsiąkłem na lata. Poznałem tamtejszą i w ogóle rosyjską Polonię, zaczęliśmy robić różne projekty, szukać polskich śladów, stawiać pomniki. Okazuje się, że są na to pieniądze, tylko trzeba się do ich dokopać. Zostałem członkiem Polonii Archangielskiej, jej agentem w Polsce i dużo zrobiliśmy. Dano nam nawet Złoty Medal Opiekuna Miejsc Pamięci Narodowej. Przy okazji porzucało mnie trochę po Rosji. Ot i tyle. Dziękuję Ci Polonio!

Wywiad ukazał się na portalu Rebelya.pl.
http://rebelya.pl/post/9180/zanurzyc-sie-w-rosji-rozmowa-z-jackiem-mateckim 


1 komentarz: