The Shipyard - Niebieska linia. Nowofalowa stocznia


Okładka trzeciego albumu The Shipyard dość swobodnie kojarzy się ze złotymi i pionierskimi latami polskiego hip-hopu, gdy artyści spod tej gwiazdy rymowali o niedolach życia na wielkich osiedlach i operowali melancholijnymi klimatami w stylu pierwszej płyty Grammatik. Jednak ta trójmiejska ekipa z tą zaimportowaną z USA stylistyką wiele wspólnego nie ma. To z kolei import z Wysp Brytyjskich. Kto słyszał poprzednie wydawnictwa kapeli, ten kojarzy jej muzykę z nową falą, jednak niemającą również wiele wspólnego z drażniącą i efekciarską stylistyką indie. Kilkoma słowy rzec trzeba, że bardziej niż na Offie czy Heinekenie, The Shipyard odnaleźliby się w jakimś małym klubie.

Mówi się, że trzecia płyta to sprawdzian dla artystów. Jeśli to prawda, przyznać należy, że został on zdany i to całkiem nieźle. Poza jednym numerem. I od razu tę nieprzyjemną sytuację załatwimy na początku, aby później oddawać się tylko analizie pozytywnych aspektów „Niebieskiej linii”. Tym zgrzytem jest piąta na albumie piosenka, zatytułowana „Wielka cisza”. Nic nie zrobię, ale numer ten wyjątkowo mnie drażni. Niestety, agresja nie jest tym muzycznym aspektem, który panom wychodzi najlepiej. W zamyśle kawałek ten miał być męski i naładowany testosteronem, ale efekt wyszedł groteskowo, niczym odgrażanie się chudego hipstera w obcisłym sweterku. To na tyle, jeśli idzie o nieprzyjemne kwestie. Dalej będę słodził.

Już pierwsze takty pierwszego utworu, „Kruków i wron”, brzmią nader szlachetnie. Pulsujący bas, który rozpoczyna całe nagranie, wraz z transową perkusją, kojarzyć się może z synthpopowym okresem w twórczości Killing Joke. Jak widać i słychać, album zaczyna się stylowo. Dalej jest tym bardziej stylowo, ponieważ melodia utworu do samego refrenu przywołuje dalekie echa Klaus Mittfoch. A jeśli mówimy o tym zespole, nie sposób nie przywołać Gang of Four. Potem jest jeszcze ciekawiej: „Na barykady” zaskakuje nieco punkowym sznytem, w końcu sam tekst tego wymaga. Na całym albumie, gdy porównamy go z wcześniejszymi dokonaniami zespołu, muzyka brzmi bardziej przestrzennie. Słychać również większą liczbę piosenek wyciszonych, z dobrze zaznaczonym pulsem basu i przestrzennymi, zimnymi gitarami. Takim przykładem może być „Morze las”, w którego końcówce słychać rozmywające się brzmienia syntezatorów oraz pełne ekspresji saksofonowe solo. A saksofon był przecież jednym chętniej wykorzystywanych instrumentów w nowofalowej stylistyce lat 80. Im dalej słuchamy „Niebieskiej linii”, tym bardziej zaskakująco. I tak „Plejady” ładnie nawiązują do wczesnej Republiki pożenionej z solowym Ciechowskim i Lechem Janerką. Na polskiej scenie trudno o lepsze wzorce, tym bardziej, że The Shipyard wykorzystują je w twórczy i nienachalny sposób. Dodatkowo melancholia obecna na „Niebieskiej linii” mnie osobiście kojarzy się z pierwszymi płytami Tears for Fears.

Komplementując najnowsze dziełko panów z Trójmiasta, nie można zapomnieć o rewelacyjnej wprost produkcji, dzięki której słyszalny staje się każdy detal. Muzyka zespołu brzmi organicznie, głęboko i analogowo. Nic w miksie nie znika, ani niezbędny basowy puls, bez której nowa fala nie byłaby nową falą, ani oszczędne, chłodne dźwięki gitar, ani w końcu przestrzenne, ale ascetyczne brzmienia instrumentów klawiszowych. Gitary zyskały niezbędny pogłos, bas zdaje się natomiast dominować w aranżacjach, co sprawdza się doskonale zarówno w przebojowych i skocznych numerach jak „I Got That Feeling” (tych jest mniejszość), jak w rozlanych i transowych kompozycjach, do których należy chociażby tytułowy utwór kończący całość albumu.

Trzecia płyta dla The Shipyard okazała się szczęśliwa. W końcu, jak mówią Rosjanie, Boh trojcu lubit. I po każdym przesłuchaniu całości nie pamiętam nawet o tej nieszczęsnej „Wielkiej ciszy”. Ciężkie gitary i agresywny śpiew to nie jest stylistyka, w której panowie czują się najlepiej. Reszta zaś gra bez zarzutu, a nawet z dużym plusem. „Niebieska linia” to bowiem stylowy nowofalowy album pasujący do nowych czasów. Brawo, panowie!

The Shipyard, Niebieska linia, 2.47 Records 2016.

1 komentarz:

  1. Ooo koniecznie muszę mieć tą płytę. A odnosząc się do stoczni... szkoda, że upadają, ale może te wielkie stocznie znane na cały świat przetrwają ;)

    OdpowiedzUsuń