Wojciech Chmielewski - Belweder gryzie w rękę. Realizm bez nihilizmu


Wojciech Chmielewski nie należy do tych pisarzy, którzy co rok wydają nową książkę. Na szczęście tworzenie literatury nie jest jego zajęciem zawodowym, więc może pisać, kiedy chce i jak chce. I nie jest ograniczony kontraktem, który wymuszałby na nim publikowanie dzienników w puste miejsce po nienapisanej powieści, kiedy akurat krucho z weną. Nie neguję oczywiście sensu pisania memuarów, natomiast sprzeciwiam się procederowi, który każe czynić to ludziom w miarę młodym. Ale młodość literata to rzecz względna: dla muzyka rockowego oznacza już wiek średni. Chmielewski jest więc jeszcze pisarzem młodym, którego wiek dojrzały zacznie się już niedługo. A wszystko okaże się przy następnym tomie, czy to powieściowym, czy zawierającym opowiadania. Tym razem dostaliśmy powieść, drugą po „Kawie u Doroty”, zatytułowaną „Belweder gryzie w rękę”. I ponownie jej bohaterami są ludzie w wieku średnim, bliskim autorowi. Tym razem jednak, co stanowi odmianę, głównych postaci jest kilkoro.

W poprzedniej powieści Wojciecha Chmielewskiego protagonistą był zmęczony życiem człowiek po mieszczańskich przejściach, warszawianin podsumowujący swoje średniej jakości życie. Tym razem tych podsumowań jest więcej i są bardziej różnorodne, ponieważ bohaterowie „Belwedera” to i mężczyźni, i kobiety, i świeccy, i duchowni. Ten ostatni jest, co prawda, tylko jeden, ale dość charakterystyczny. To Robert, diecezjalny kapłan, duszący się w przeciętnej stołecznej parafii, mający dość rozwrzeszczanej hałastry na lekcjach religii. Marzy za to o wstąpieniu do trapistów: jednego z trudniejszych zakonów o żelaznej regule. Jest też Basia, zaniedbywana przez męża, ale raczej w wyniku codziennej rutyny i pędu za pieniędzmi, niż z wyrachowania. Jest marząca o dziecku, ale niemogąca zajść w ciążę Monika. W końcu Justyna – najbardziej zrealizowana zawodowo, ale czy bardziej szczęśliwa niż pozostałe powieściowe bohaterki? Naturalnie, mamy i mężczyzn: januszowatego biznesmena Marka handlującego dywanami, szukającego szczęścia za granicą Mariusza, i w końcu Grzegorza, który powiązany jest bezpośrednio z tytułem powieści.

Bo Belweder to imię psa, który pewnego dnia, w momencie nieuwagi Grzegorza, gryzie jego córkę w rękę tak pechowo, że dziecko ląduje w szpitalu. I niby to kolejna polska powieść obyczajowa, w której bohaterowie szukają szczęścia, ale Chmielewski te znane wszem i wobec klocki poukładał jakoś inaczej. Przede wszystkim zrobił w książce nieco więcej przestrzeni dla optymizmu. Bo nie jest tak, że wszyscy ponoszą w niej klęskę, czemu przyglądać powinno się zbolałe zdjęcie autora. Wręcz przeciwnie, pisarz pokazuje, że kryzys to tylko moment przejściowy. Nie każe pławić się bohaterom w wymyślonym przez siebie piekle i nie epatuje nihilizmem. Zostawia nadzieję i nie jest to nadzieja płonna. Drugim ważnym elementem, który odróżnia pisarstwo Chmielewskiego od większości jego piszących o współczesności kolegów po piórze, są aspekty duchowe. Nie tworząc literatury religijnej, autor nie zapomina jednak, że religia dla większości ludzi jest ważnym tematem. Ta ostatnia w większości naszej literatury obyczajowej jest albo przyczynkiem do wywlekania na światło dzienne autorskich traum, albo przedmiotem drwin. Tylko co to ma wspólnego z realizmem?

Wspomniany wyżej realizm to główny atut powieści. I piszę tu o czystym, małym realizmie, patrzącym nieco w stronę Marka Nowakowskiego, a nie o tym zapiaszczonym groteską, bo pisarz ma akurat ochotę wyrzucić z siebie to, co powinien u psychiatry, więc publikuje książkę. Nieprzypadkowo pojawiło się tutaj nazwisko mistrza małej prozy i małego realizmu, również całe życie mieszkającego w Warszawie, chociaż nie zawsze o niej piszącego. Chmielewski oczywiście nie jest kopistą, bo robi coś swojego, ale da się zauważyć u niego podobny prowincjonalny rysunek postaci i przestrzeni. Warszawa, jako stolica, nie jest w „Belwederze” miastem neonów i białych kołnierzyków. Jest ciągiem przedmieść, w których żyją ci sami ludzie, co w Radomiu czy Wałbrzychu: podziobani przez los, ale zachowujący marzenia. Do Nowakowskiego zbliża się autor najbardziej na drugim planie, malując postaci miejscowych żulików i pijaczków. Brak również w najnowszej powieści autora (jak i w poprzednich tomach) jakiegokolwiek dydaktyzmu, tak charakterystycznego dla współczesnej literatury tendencyjnej, dla niepoznaki ubierającej się raz w szaty to reportażu, to dziennika, to znów prozy kryminalnej czy obyczajowej. Chmielewski ukazuje przeciętne losy przeciętnych bohaterów, zdając się mówić, że to wszystko o nas. Przy czym ani nie ich skreśla, ani nie moralizuje, wpuszczając do świata przedstawionego nieco więcej optymizmu niż przeciętny polski literat.

Wojciech Chmielewski, Belweder gryzie w rękę, wyd. Iskry, Warszawa 2017, ss. 217.

0 komentarze:

Prześlij komentarz