Paul Kenyon - Ziemia dyktatorów. Kolonizacja czy dekolonizacja?


Większość środkowo czy wschodnioeuropejskich dyktatorów, w porównaniu do ich afrykańskich kolegów, blednie. Gdzie Husakowi czy Jaruzelskiemu do takiego Roberta Mugabe z Zimbabwe czy Isajasa Afewerkiego z Erytrei? A przecież i tak narzekaliśmy na to, co działo się u nas. Gdybyśmy jednak zechcieli popatrzeć na naszą rzeczywistość najnowszej historii z pewnego oddalenia i nabrać do niej dystansu, polecam wybrać się w intelektualną podróż do Afryki i zacząć ją od dekolonizacji. Ta ostatnia zyskała, zwłaszcza w świetle hipisowskich marzeń lat 60., swoją kolorową legendę, jednak prawda o niej jest trochę bardziej zagmatwana i ponura. Fakt, że z państw Czarnego Lądu poznikały rządy białego człowieka, wcale przecież nie oznacza poprawy losu Afrykańczyków. Najczęściej wręcz przeciwnie, ich życie radykalnie się pogarsza. Jakie czynniki mają wpływ na tę specyficzną sytuację? Otóż, jednym z nich są nienaturalnie wytyczone granice, w poprzek istniejących wcześniej plemion i ludów. Jedno z najkrwawszych żniw spowodowanych takimi uwarunkowaniami mieliśmy w latach 90. w Rwandzie. A przecież to nie wszystko. Z drugiej strony wyzwoliciele i bojownicy o supremację czarnej rasy w Afryce najczęściej okazują się chorymi na władzę maniakami, którzy w dodatku są zafascynowali ideologią komunistyczną.

Cały ten proces opisuje Paul Kenyon w „Ziemi dyktatorów”, niezwykle ciekawym kompendium wiedzy na temat losów Afryki w XX i XXI wieku. Począwszy od Libii, w której rządził zabity już kilka lat temu pułkownik Muamar Kaddafi, aż po ascetyczny i przerażający reżim w Erytrei, autor snuje ciekawą opowieść, w której Czarny Ląd stał się tytułową ziemią, na której leje się krew poddanych, a świry u władzy gnębią poddanych i boją się o własne życie. Przyznać muszę, że książka jest brawurowo napisana i dawno nie czytałem tak dobrze skonstruowanej pozycji z pogranicza historii i polityki. Grzechem głównym autorów tego typu publikacji jest często sztywny i hermetyczny język, natomiast Kenyon, mając doświadczenie dziennikarskie i odpowiedni warsztat, tak zbudował swój tekst, że czyta się go jak wartką powieść. Nie tylko chodzi tutaj o kompozycję, ale przede wszystkim o język, który korzysta z najlepszych reportażowych wzorców, wcale nie obniżając wartości merytorycznej „Ziemi dyktatorów”. Autor pisze obrazowo, wykorzystując swoją ogromną wiedzę oraz gdzieniegdzie wyrażając osobiste opinie. To wszystko robi wrażenie erudycyjnego wykładu, nie teoretyka, ale praktyka, który nie tylko w Afryce bywał, ale i mnóstwo na jej temat przeczytał.

Dzięki temu możemy się przyjrzeć dzieciństwu opisywanych postaci, poznać okoliczności, w jakich ci bohaterowie dorastali, oraz idee, którym ulegali. Wszystkich łączyła niechęć do kolonializmu, a większość była ludźmi wykształconymi, niejednokrotnie na uczelniach zachodnich. Wszyscy byli utopistami i w mniejszym czy większym stopniu pragnęli stworzyć swoim obywatelom rajskie warunki. Ale, jak wiadomo, utopia realizuje się zawsze jako dystopia, w Afryce zaś wyjątku od tej zasady nie było. Libia, która miała stać się państwem sprawiedliwości, została prywatnym folwarkiem Kaddafiego. Kongo, doświadczone przez belgijskie ludobójstwo pod koniec XIX wieku, miało z kolei zostać bogatą republiką, w której zapanuje dobrobyt. Jej dyktator – Mobutu Sese Seko – już postarał się, aby tak się nie stało. Ten groteskowy władca rąbał również tysiące hektarów lasu, aby wybudować luksusowy pałac, na który fundusze znalazł z wydobycia diamentów. Nazywany Wersalem z dżungli kompleks budynków był wyrazem kompleksów nikłego moralnie człowieka, który musiał posuwać się do terroru, aby zdobyć posłuch w swoim państwie.

Dyktatorzy ci czerpali więc swoje dochody z eksploatowania złóż naturalnych: złota, diamentów, ropy naftowej a nawet kakao. Naturalnie, czerpią je nadal, co nie przeszkadza międzynarodowym korporacjom i wielkiemu biznesowi. Tym stykom przedsiębiorczości oraz władzy autor również poświęca baczną uwagę. Pokazuje, jak biały człowiek co prawda wycofał się z tworzenia w Afryce polityki, ale nie zrezygnował z działalności gospodarczej, która daje o wiele większe profity niż rządzenie krajem. I chociaż teza Kenyona jest może za ostra, to daje odpowiedni ogląd sytuacji, bowiem z dóbr Czarnego Lądu korzystamy wszyscy. Z drugiej strony jednak to nie biali tworzą groteskowych satrapów i nie oni są odpowiedzialni za ich absurdalne i zbrodnicze decyzje: morderstwa, prześladowanie obywateli, przenoszenie stolic do rybackich wiosek czy przywłaszczanie majątku państwowego.

Biali nauczyli Afrykańczyków, czym jest komunizm i wiążąca się z nim dyktatura, natomiast ci drudzy dołożyli do niego plemienną mentalność i okrucieństwo. Okazali się pojętnymi uczniami, którzy niejednokrotnie przerośli swoich mistrzów, rujnując państwa i zmieniając je w obozy koncentracyjne, jak chociażby w Erytrei. Jeśli więc kolonizacja była pomyłką historii, to co powiedzieć o dekolonizacji, która spowodowała o wiele poważniejsze skutki? Czy biały człowiek zrobił większy błąd, eksploatując Afrykę i zajmując rdzenne tereny jej mieszkańców, niż wtedy, gdy sobie poszedł i dał zielone światło rewolucjonistom, romantycznym bohaterom walki o wolność i subtelnym intelektualistom wyuczonym na europejskich uczelniach?

Paul Kenyon, Ziemia dyktatorów. O ludziach, którzy ukradli Afrykę, tłum. J. Gilewicz, wyd. UJ, Kraków 2019, ss. 479.

2 komentarze:

  1. W mojej opinii największy problem Afryki polega na tym, że biały człowiek nigdzie sobie nie poszedł. W wielu miejscach oddał władzę w ręce lokalnych satrapów, ale pozostał z nimi w ścisłym kontakcie czy wręcz symbiozie. Niestety, ale dyktatorzy to obecnie bardzo ekonomicznie uzasadnione istoty - za bezcen można skupować od nich surowce naturalne, a po horrendalnie wysokich cenach oferować im broń. Żal kończyć taki układ, więc dopóki fatalne warunki życiowe da się jakoś zamaskować pomocą humanitarną, to wszystko się kręci się aż miło.

    A co do roli komunizmu w wyzwoleniu Afryki, tego jak ta ideologia była postrzegana, itd., to polecam całkiem dobrą powieść "Córka Burgera" autorstwa Nadine Gordimer.

    Jeśli zaś chodzi o samą książkę, to rzuciła mi się w oczy, ale przyznaję, że nie sądziłem, że jej lektura jest aż tak intrygująca. Chętnie po nią sięgnę przy nadarzającej się okazji.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Mam nadzieję, że przeczytasz, bo jest naprawdę cenna i dobrze napisana, a po lekturze skrobniesz coś w komentarzu albo na blogu.

      Usuń