Łukasz Lamża - Światy równoległe. Przereklamowana nauka


Nauka to poważna rzecz. Tak poważna, że od początków jej rozwoju plącze się w zeznaniach, a problemy te zrzuca na karb swojego rozwoju. Kiedyś z powagą głosiła, że Ziemia jest płaska, obecnie z tą samą powaga stwierdza, że niestety, nie jest. Niegdyś rygorystycznie stwierdzała, że absolutnie nie należy się często myć (czyli rzadziej niż raz na miesiąc), bo to wywołuje choroby. Dzisiaj – jest na odwrót, więc myć się trzeba i higienę utrzymywać. Ale popatrzmy na dzisiejsze czasy; do niedawna lekarze polecali wszystkim szpinak (ja też polecam, bo jest smaczny), bo ten zawiera mnóstwo żelaza. Okazuje się jednak, że jakiś cwaniak źle zapisał liczbę po przecinku i w rezultacie to sympatyczne warzywo zawiera taką samą ilość tego pierwiastka co inne rośliny. To dopiero początek, bo nauka myliła się od momentu jej powstania, myli się nadal i nadal będzie się mylić. To, co kiedyś nauką było, zmienia się w bajkę albo w paranaukę. Taki los spotkał alchemię, astrologię czy mesmeryzm. A kolejce czekają te dyscypliny, które dzisiaj mienią się naukowymi: spora część psychologii, socjologia, gender studies, filozoficzny postmodernizm, lwia część nowoczesnej teorii literatury. Byłoby niezmiernie ciekawie doczekać czasów, kiedy te paranaukowe przesądy runą, chociaż na wydziałach humanistycznych mają się nieźle. I szkoda, że Łukasz Lamża właśnie im nie poświęcił swojej skromnej książeczki. Byłoby przynajmniej odważnie.

Już wcześniej zdarzało mi się zauważać, że młodzi pisać nie potrafią. Autor „Światów równoległych”, co prawda, do młodzieniaszków nie należy, lecz z roku jego urodzenia wynika, że jeszcze przez kilkanaście miesięcy mógłby być członkiem wielu organizacji młodzieżowych. Łukasz Lamża napisał bowiem zaledwie szkic do tematu, który odpowiednio poruszony mógłby mieć siłę rażenia. „Światy równoległe” siły tej nie posiadają, a wręcz okazują się zamokłym kapiszonem, który nie dość, że cichy, to jeszcze nie wybucha. Temat paranauki można by przecież potraktować o wiele bardziej kompleksowo – albo jako poważniejszą pozycję, albo jako reportaż. A to drugie rozwiązanie wydaje się szczególnie ciekawe. Gdyby tak oddać głos płaskoziemcom? Gdyby pozwolić mówić miłośnikom kreacjonizmu młodoziemskiego? A co, gdyby w dodatku wypowiedzieli się różdżkarze i ich klienci? Wyszłoby mniej naukowo i ktoś by w ich fantazję uwierzył? I co z tego. Ludzie i bez tego wierzą w niestworzone brednie: istnienie kilkudziesięciu płci lub kontaktowanie się z kosmitami. Trochę więcej zaufania do czytelnika, panie autorze, by nie zaszkodziło.

Brak tej ufności zaowocował książeczką, którą w przypływie dobrego humoru można by nazwać zaledwie pobieżną. Dominuje w niej głos autora, który zarzeka się, co prawda, że nie będzie wyśmiewał się z ludzi wierzących w brednie, ale co chwilę nie potrafi się opanować i drze łacha, a to z antyszczepionkowców, a to różdżkarzy, czy w końcu sceptyków klimatycznych. Poddaje w wątpliwość koncepcje audiofilskie czy te związane z pamięcią wody, ale o dziwo – powiększanie piersi w hipnozie uznaje za prawdopodobne. Mamy Cię, panie autorze – trzeba by zakrzyknąć. Kto wie, jaki cel przyświeca Łukaszowi Lamży, aby wierzyć w tak niestworzone historie? Z drugiej jednak strony wychodzi jednak brzydki zwyczaj tendencyjności, gdy autor pisze o zmianach klimatu. Mam nawet wrażenie, że książeczka ta powstała jedynie po to, aby wpisać się w klimatyczny dyskurs maniaków chcących opodatkować wszystko w imię Matki Ziemi. Rozdział poświęcony tej tematyce jes dziurawy jak szwajcarski ser i nawet nie wspomina o okresowych ochłodzeniach i ociepleniach, które miały miejsce w przeszłości, podciągając wybrane fakty pod bajkę o ogromnym wpływie człowieka na zmiany klimatu.

Lecz nie tylko w tym miejscu autor próbuje ideologicznej gry. To samo dzieje się w rozdziale poświęconym przeciwnikom obowiązkowych szczepień. Łukasz Lamża niby rozumie, że nie w każdym przypadku szczepienie zadziała i że medycyna mówi jedynie o szansach, nie pewnikach. Z drugiej jednak brak mu elementarnego zrozumienia dla jednostkowych doświadczeń tych osób, które z powodu szczepień nabawiły się (albo ich bliscy) powikłań zdrowotnych. Ma dla nich prosty komunikat: słuchajcie, drodzy państwo, nauka jest świetna i nigdy nie byliśmy tak blisko prawdy jak dzisiaj, natomiast wasze przykre sytuacje – no cóż – to ofiara, którą dla nauki warto ponieść. Brzydko się pan autor bawi i wychodzi z niego dziewiętnastowieczny scjentysta-ewolucjonista, który ani w Boga nie wierzy, ani człowieka specjalnie nie szanuje, bo jego celem jest przecież oświecona i postępowa ludzkość. Szkoda tym bardziej, że kilka rozdziałów tej publikacji jest całkiem sensownych. Mowa o homeopatii czy różdżkarstwie. Szkoda tylko, że autor nie próbował przyjrzeć się tym dziedzinom pseudowiedzy z perspektywy duchowej, a przynajmniej kulturowej, bo tajemnicą poliszynela są magiczne podstawy ich obu. Zanosiło się więc na ciekawą lekturę, a ta była zaledwie poprawna, gdyż autor – wzorem młodych publicystów i pisarzy, prześliznął się po temacie, a dodatkowo potraktował siebie jak wyrocznię, nie próbując przyjrzeć się bliżej tym, którzy wyznają tego typu teorie.

Łukasz Lamża, Światy równoległe. Czego uczą nas płaskoziemcy, homeopaci i różdżkarze, wyd.. Czarne, Wołowiec 2020, ss. 203.

4 komentarze:

  1. Cóż... Pisać każdy może. Trochę lepiej lub... Trochę gorzej. ;) Co do nauki - masz rację - kiedyś jednak, jeśli się myliła, wiązało się to tylko z niedostatkiem ludzkiej wiedzy, teraz - mam wrażenie - często również wiąże się jeszcze z pieniędzmi. Wydaje mi się, że częściej niż kiedykolwiek. Często rację ma ten, kto więcej zapłaci... A wiele wyników badań "naukowych" się po prostu fałszuje.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Tak jest na przykład w farmacji, jednej z bardziej brudnych dziedzin.

      Usuń
  2. ojj, szkoda, liczyłam na coś bardziej konkretnego. Szkoda, bo okładka zabawna ;-)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Okładka faktycznie zabawna, ale sama książka, niestety, zrobiona po łebkach i pod wyraźną tezę.

      Usuń