Łukasz Orbitowski - Nadchodzi. Idzie w naszą stronę!


Czasem zdarza się, że przeszłość łapie za gardło i dusi. Ta dalsza i ta bliższa. Powoduje, że nie możemy zasnąć w nocy i dopiero nad ranem zapadamy w krótki, nerwowy sen, z którego budzimy się jeszcze bardziej niewyspani niż wieczorem. Pojawiają się też duchy, widziadła oraz inne złe poczwary. Dzieje się tak najczęściej w książkach, zwłaszcza tych z kręgu literatury grozy. Myślimy, niczym Makbet, który ujrzał swojego zmarłego, zabitego przez niego przyjaciela, że coś złego zmierza w naszą stronę. Something wicked this way comes, niczym w tytule klasycznej płyty Iced Earth. Przeszłość może mieć oblicze nieznanego epizodu powstańczego z II wojny światowej, albo ubeckich tajemnic zamkniętych w ponurych kazamatach. Może być sekretem księżycowej podróży, albo czymś bliższym, wpadką, o której chce zapomnieć niekochana kobieta.

Pięć opowiadań i pięcioro głównych bohaterów tomu tekstów Orbitowskiego, znanego na rodzimej scenie fantastyki grozy, łączy właśnie przeszłość. I jak to w opowieściach z dreszczykiem bywa, łączy się ona z mniej lub bardziej niesamowitymi wydarzeniami. Trzeba powiedzieć, że od pierwszych słów pierwszego tekstu Popiel Armeńczyk zaczyna się robić ciekawie. Postmodernistycznie połączone motta z Króla Ducha Słowackiego i piosenki Reni Jusis to znamienny znak czasów. Nie ma świętych krów. Słowacki bredzi podobnie jak gwiazdka popu. A może oboje są ważnym wkładem w kulturę. Nie wiem, ale mistyczne wizje naszego wieszcza niespecjalnie mnie przekonują, ale dobrze wyrażają to, co dzieje się w pierwszym opowiadaniu. Co jest nie tylko dla tego tekstu charakterystyczne, to fakt, że Orbitowski, pisarz młody, jeszcze przed czterdziestką, lubi starych narratorów. Niczym główna postać Popiela Armeńczyka, wspominająca tajemnicze wydarzenia z roku 1939, gdy wydawało się jeszcze Polakom, że będą mogli z ojczyzny Fryca przepędzić. Albo jak ojciec narratora tytułowego, chyba najlepszego z całego tomu, opowiadania. I to on, a nie główny opowiadacz, nota bene również niemłody, staje się najważniejszą figurą tekstu. Stary ubek, jedną nogą znajdujący się w grobie to osiedlowy dziadek – kombatant, których z każdym rokiem coraz mniej, walczący z Niemcami w czasie ostatniej wojny, a potem wchodzący, niczym nóż w masło, w tryby nowego systemu. Nadchodzi to tekst o niepogodzeniu się z losem, opowiadanie o życiu w cieniu wyjątkowo podłej przeszłości, a antypatyczna postać byłego ubola potęguje nieprzyjemne wrażenia, których doznajemy podczas lektury.

Orbitowski sprawnie porusza się w gąszczu własnych opowieści, przy czym pisze czujnie, trzymając rzeczywistość za puls, za jaja. Nie od dziś uważam, że to fantaści, traktowani przez mądrali z wydziałów polonistyki, za niedobrych pisarzy, są w tym lepsi niż tak zwani głównonurtowcy. Bo aby pisać dobrą fantastykę, trzeba stać dwiema nogami na ziemi. Taki paradoks, taka sytuacja. Halucynacje i proszki zostawmy przemądrzałym lalusiom w szaliczkach. Kolejnym paradoksem jest fakt, że Orbitowski, którego pióro poznałem najpierw w metalowych zinach, to agnostyk, ale nieatakujący Kościoła katolickiego. Co więcej, w tle jego tekstów widać te budynki i czuć oddech tej instytucji. I można pisać o tym bez podśmiechujek, co również jest przewiną wielu naszych literatów. Po takiego Dehnela nie sięgnę, bo zniesmaczył mnie facet swoimi żarcikami ze Smoleńska. Nie bardzo więc interesuje mnie fakt, co ma do powiedzenia ów elegancik.

Snuje więc Orbitowski swoje narracje, a że fabuła tych tekstów niejednokrotnie jest dziwna, czyta się je więc z zainteresowaniem. I tylko zostaje pytanie, co jest tutaj bardziej wartościowe, umiejętnie kreowana atmosfera niesamowitości i osaczenia, czy obyczajowe wtręty opisywane ze znawstwem i będące rezultatem dobrego nosa. Zgryźliwe komentarze pod kątem zniewieściałego rodu męskiego w Popielu Armeńczyku, smutne konstatacje dotyczące wolnych związków bez zobowiązań w najbardziej psychodelicznym opowiadaniu Strzeż się gwiazd, w dymie się kryj, lub różne złamane i zakłamane typy niczym polonista Wawryk z Cichego domu – to wszystko wynika raczej z celnych obserwacji współczesnego życia, niż z klasyki grozy. Ta amerykańska oparta jest na własnych założeniach, polska niechaj polską pozostanie. Bo gdzie, jak nie w Polsce można spotkać bohaterów tak przeciętnych, bezbarwnych, że aż ciekawych? Kolejny paradoks. Kłania się mały realizm: pijaczkowie Nowakowskiego, neurotycy Iredyńskiego, może jeszcze robociarscy okrutnicy Madeja.

Nawet loty w kosmos, jak w Zatoce Tęczy, owiane są słowiańską melancholią i naszą, a może już rosyjską niedbałością. Tekst ten, jako jedyny, wychodzi poza Ziemię i najmocniej porusza tematykę metafizyczną. Jednak jest ona najsłabszą częścią i tego opowiadania, i całej książki. Jak jest z tym Bogiem? Czy istnieje życie po śmierci? To wszystko pytania ważne i, nie oszukujmy się, odpowiedzi na nie nie zostaną nam udzielone, ale pomysł, jaki wykorzystał Orbitowski, nie przekonuje mnie, chociaż utwór jest interesujący, gdy akcja pozostaje na naszej planecie. Powyżej zaczynają się księżycowe mielizny.

Co więc z tą grozą? Ta czai się w jesiennych lasach, w czasie potyczek i bitew II wojny. W umyśle Popiela Armeńczyka, w szpitalnych korytarzach, w których swoje gabinety mają lekarze o groteskowych nazwiskach. W lesie, gdzie zakrzywia się przestrzeń i skąd nie można uciec. W pociągu, do którego wsiada tajemniczy pasażer, zabity kilka dni temu na szosie. Ale przede wszystkim kryje się ona w zakamarkach umysłu, który boi się śmierci. Ta zaś zbiera swoje żniwo owocnie, podobnie jak jej kuzynka – szaleństwo. Czym są wędrujące domy, martwe anioły, niekończące się puszcze? Wytworem obłędu, a może to one same ten obłęd powodują? Wiemy jedno, to nadchodzi. Czy odważymy się z tym zmierzyć?

Łukasz Orbitowski, Nadchodzi, wyd. Literackie, Kraków 2010, ss. 401.

Biorę udział w wyzwaniu "Polacy nie gęsi".

0 komentarze:

Prześlij komentarz