Sławomir Cenckiewicz - Wałęsa. Człowiek z teczki. Fałszywa ikona


Podobno istnieje gatunek prawicowych historyków. Epitet ten, będący pewnym naddatkiem, w odróżnieniu od historyków zwykłych, ma piętnować badaczy znajdujących się mentalnie zbyt blisko IPN-u i operujących w swej pracy danymi wywiadowczymi. Teczkami po prostu. Historyk prawicowy dyszy nienawiścią i nie rozumie delikatnej materii dziejów. Podważa uznane autorytety moralne, nie ma litości dla tych, którzy mają swoje miejsce na kartach encyklopedii. Zwłaszcza dla koncesjonowanych bohaterów. Takich jak Lech Wałęsa. Były przewodniczący Solidarności, prezydent i specjalista od politycznych intryg. Gdybym nie znał wcześniej opisanych przez Cenckiewicza, Gontarzyka i Zyzaka haseł, gdybym w czujny sposób nie obserwował polskiej sceny politycznej lat 90., nie uwierzyłbym, że ikona Solidarności z Matką Boską jest taka, jak opisał ją autor omawianej książki.

W Świętego Mikołaja przestałem wierzyć w dzieciństwie, w bohaterów nieco później. Skoro nawet święci mieli na sumieniu grzechy, trudno uwierzyć w to, że politycy byliby od nich wolni. Fascynację Solidarnością i Wałęsą przeżywałem na przełomie szkoły podstawowej i liceum. Ta choroba na szczęście nie trwała wiecznie i obecnie nie pokładam wiary w magiczną moc ani Harry’ego Pottera, ani Okrągłego Stołu. W Noblistę tym bardziej. Sławomir Cenckiewicz również dawno stracił tę ufność i z tego powodu jego najnowsza pozycja jest tak gorzka i nie pozostawia złudzeń. Naturalnie, można spierać się o historyczne fakty, można szukać różnych dla nich interpretacji. Można domniemywać, co kierowało młodym robotnikiem, gdy w grudniu 1970 roku  podczas przesłuchania przez Służbę Bezpieczeństwa podpisywał on pewne dokumenty. Zastanawiamy się, czy chodziło o bliskich, czy może był to moment słabości podyktowany bardziej przyziemnymi pobudkami. Z drugiej strony wielu w czasie konfrontacji z SB się nie załamało. Jedną sprawą jest więc podpisanie lojalki, a zupełnie innym problemem pozostaje to, co stało się z tymi zapiskami. Jak wiadomo z innych źródeł, Wałęsa jako prezydent RP wypożyczył sobie teczki z donosami Bolka i już ich nie zwrócił. Skoro nie on był Bolkiem, jak twierdzi, co było celem tego działania?

Dowiadujemy się z książki Cenckiewicza sporo na temat wczesnej młodości Wałęsy: jego nieślubnego syna i dziewczyny, którą zostawił, gdy ta była z nim w ciąży. Poznajemy przyszłego przewodniczącego Solidarności jako lokalnego watażkę i cwaniaka, który umie się ustawić we własnym środowisku. Najbardziej chyba zwraca uwagę umiejętność mimikry, lawirowania między dwiema opcjami. Charakterystyczne jest, że Wałęsa nigdy oficjalnie nie występował przeciwko władzy, zawsze chciał mieć z nią poprawne relacje. Wił się jak piskorz, kluczył i podawał dziesiątki wersji wydarzeń. To również dość znamienne. Cenckiewicz bez litości zestawia odmienne warianty faktów, które Wałęsa przytacza w różnych momentach swojego życia. Wyłania się z nich obraz człowieka słabego, który tylko przypadkiem znalazł się na dziejowym zakręcie.

Niczym Nikodem Dyzma, bohater powieści Dołęgi – Mostowicza, Lech Wałęsa jawi się jako prosty przechodzień, który wszedł na bal dobroczynny, pohałasował i nabrał zebranych na nim naiwnych ludzi na swoją charyzmę. Tak, to dobre porównanie. Książkowa postać owija sobie wokół palca coraz większe grono dygnitarzy, manipuluje nimi i bez litości obraża, gdy zachodzi taka potrzeba. Umie również zagrać na cudzych emocjach, a przy tym jest nieznośnym bufonem. Czy to kogoś państwu nie przypomina? W filmie Grzegorza Brauna „Plusy dodatnie, plusy ujemne” znajduje się scena, w której Wałęsa pytany przez dziennikarza o autentyczność esbeckich donosów Bolka, wpada we wściekłość i wypala, że zbrodnią jest nawet pomyśleć, że on, człowiek, który obalił komunizm, mógł współpracować ze Służbą Bezpieczeństwa jako tajny agent. Doskonale obrazuje ona stan człowieka, który czegoś się boi. Człowieka, który panicznie nie chce ujawnienia prawdy.

W życiorysie Lecha Wałęsy, niczym w curriculum vitae każdego bohatera romantycznego, znajduje się spora liczba białych plam. Na szczęście Noblista to nie Konrad Wallendrod, a historia co jakiś czas, niczym morze, wypłukuje kolejne fakty, które tworzą interesującą mozaikę. Z romantyzmem nie ma ona niczego wspólnego, raczej ze wspomnianym już wyżej Nikodemem Dyzmą. Były prezydent na kartach „Człowieka z teczki” przypomina także postać groteskową. Taką, co to jest za, a nawet przeciw. Postać, która gasi sierpniowy strajk po obietnicy spełnienia drugorzędnych postulatów, a za moment – przyciśnięta do muru – rozpacza, że zrobiła coś głupiego. Być za, a nawet przeciw to symbol zachowania się i myślenia Lecha Wałęsy, bohatera tragikomicznego, który sam na własne życzenie uwikłał się w dwuznaczne sytuacje, a w korzystnych momentach, zamiast z nich wyjść, brnął w nie jeszcze głębiej. Dzisiejszy Wałęsa to straszno – śmieszny dziadunio, który stracił kontrolę nad rzeczywistością. Taki portret jest naturalną konsekwencją faktów opisywanych przez Sławomira Cenckiewicza. I dałby się wytłumaczyć przez każdego średnio rozgarniętego psychiatrę.

Książka młodego historyka nie jest metodyczną, naukową rozprawą na temat kontrowersyjnej postaci. Jej cięty oraz ostry język każą ustawić ją bardziej po stronie publicystyki politycznej, nawiązującej również do dzisiejszych wydarzeń. Cenckiewicz co rusz konfrontuje prawdę czasów z prawdą ekranu Andrzeja Wajdy, któremu zawdzięczamy filmowego gniota, na który spędzana zostaje szkolna dziatwa z terenów całej III RP. Na końcu tekstu, jako dodatek, został umieszczony stenogram rozmowy Wałęsy z bratem, pochodzącej z czasów internowania przewodniczącego Solidarności. Wulgarny język, niestroniący od obraźliwych zwrotów, megalomania i chęć zysku to chyba obraz bardziej prawdziwy od tego, który lansowany jest w niektórych mediach. Niczym podstarzały Edek z Mrożkowego „Tanga”, Wałęsa nie jest żadną ikoną. Te pozostawmy prawosławnym.

Sławomir Cenckiewicz, Wałęsa. Człowiek z teczki, wyd. Zysk i S-ka, Poznań 2013, ss. 447.

0 komentarze:

Prześlij komentarz