Miłość tyrana. Łatwo się jej pozbawić, niczym Senator Nowosilcow w swoim śnie. Im człowiek wyżej na szczeblach władzy, tym bardziej musi uważać, bo pańska łaska na pstrym koniu jeździ. Tym bardziej, gdy jest to koń północnokoreański. Kim Yong doznał wielu względów. Pracował w Agencji Bezpieczeństwa Narodowego Korei Północnej jako wysoko postawiony oficer. Jednak przeszłość, którą człowiek ten chciał ukryć przed władzami, znalazła go i w kilku chwilach zdegradowała, powodując uwięzienie w obozie pracy, a de facto śmiertelnym łagrze, z którego nie było możliwości ucieczki. Determinacja Kim Yonga spowodowała fakt, że niemożliwe stało się osiągalne. I o tym jest ta książka.
Dzieciństwo spędzone w zastępczej rodzinie, nauka w Szkole Rewolucyjnej, krwawe bójki między rówieśnikami – autor spędził w najwcześniejszych latach swojego życia szczęśliwe dni, które mimo swojego dramatyzmu były niczym w stosunku do tego, co wycierpiał później. Prawdziwa matka Kima umieściła go w sierocińcu, gdy syn skończył trzy lata. Niebezpiecznym byłby fakt, gdyby wychowywał się on z nią, gdyż jej męża po wojnie koreańskiej stracono jako szpiega. A to jeden z najpoważniejszych zarzutów, które może w państwie totalitarnym usłyszeć jego obywatel. Ludzie, wśród których dorastał Kim Yong, byli beneficjentami systemu, osobami majętnymi i żyjącymi wśród bogatej warstwy społecznej. To przybrana matka wydobyła z domu dziecka młodego Koreańczyka.
Cała młodość bohatera to pięcie się po drabinie socjalnej. Życie w bogatej, odizolowanej dzielnicy Phenianu, nauka w elitarnej szkole, naturalnie indoktrynacja będąca ordynarnym praniem mózgu. Autor wspomina swoją pierwszą wizytę w pewnym muzeum. To w takich placówkach kultywowano zakłamaną wersję wojny koreańskiej i to właśnie tam uczono się nienawiści do Amerykanów. Nienawiści większej niż ta, którą egzorcysta darzy szatana. „Amerykanie to nasi arcywrogowie” – głosiło jedno z haseł umieszczonych w placówce. I aby stworzyć manipulatorski kontrapunkt, odwołano się do paternalistycznej legendy Kim Ir Sena. Ojciec narodu, wielki wódz uratował Koreańczyków i otoczył ich miłością. Z nim żaden imperialista nie będzie groźny i nie spali więcej żadnego koreańskiego dziecka. I pomyśleć, że większość mieszkańców tego kraju wciąż jeszcze tak myśli!
Potem pierwsza praca, rozwijanie pasji sportowej i ślub. Mariaż z Y. (imienia z pewnością nie wolno było autorowi ujawnić), absolwentką szkoły wojskowej, tak samo mocno wierzącą w ideały dżucze (samowystarczalności gospodarczej będącej oficjalną wykładnią północnokoreańskiego podejścia do ekonomii) i Wielkiego Wodza, jak autor. Potem dzieci, cementujące związek Bezpieczeństwo w piekle, życie w odgrodzonej enklawie, poza którą narastają problemy rynkowe. Jako funkcjonariusz Agencji, Kim Yong miał stały dostęp do dóbr deficytowych, których nie mieli zwykli mieszkańcy kraju. Na szczytach władzy panował kapitalizm, co nie powinno dziwić nikogo, kto zna realia geopolityczne powojennego świata. Władza, aby zdobywać niedostępne dla społeczeństwa dobra, handlowała miedzy innymi z Japonią.
Nawet lata 90., które były okresem wielkiego głodu, uratowały rządzących oraz ich popleczników przed klęską. Natomiast nie mogły ich uchronić przed informacjami. Chociażby tymi o kanibalizmie. Kim Yong wspomina przypadek człowieka, który wykopywał zwłoki z cmentarza i marynował je w ogromnych słojach. Pisze o staruszce, która oszalała z głodu i ugotowała we wrzątku głowę swojej wnuczki. Te przerażające historie to jednak zapowiedź piekła, którego za chwilę doświadczy autor, gdy wypadnie z łaski Wielkiego Wodza. Sam za kilkanaście miesięcy zje w obozie surowego szczura. Jak powie – mięso będzie smakowało niczym miód.
Prawda zaczęła wychodzić na jaw. Faktyczne pochodzenie Kima stało się kamieniem, który ściągnął go w dół, z miejsca, w którym czuł się absolutnie bezpiecznie, do obozu śmierci. Normą były tortury, klasyka totalitarnego więzienia. Normą – wielogodzinne przesłuchania, coś, czego doświadczyli penitencjariusze chyba wszystkich zakładów odosobnienia na całym świecie, zwłaszcza tych umieszczonych w państwach totalitarnych. Przez wiele lat takie miejsca, w których przebywał autor, pozostawały owiane tajemnicą. Nikt nie zdawał sobie sprawy z istnienia Obozu Numer 14 Kaechon, czy Obozu Numer 18 Bukchang. To między innymi dzięki technice satelitarnej świat dowiedział się o tych azjatyckich łagrach. Nie tylko praca i brak pożywienia wykańczały więźniów. Kazano im krytykować na piśmie samych siebie oraz innych osadzonych, i to cztery razy w tygodniu.
Relacja Kim Yonga jest unikatowa. Autor opisywanej historii widział Koreę z dwóch stron. Jako aparatczyk, żyjący z dala od problemów, w sztucznym świecie, obracający się wśród podobnych mu ludzi. Ale później stał się pariasem, wyrzutkiem społecznym, ponieważ wyszło na jaw jego prawdziwe pochodzenie. Stał się wrogiem ludu, najgorszym elementem, który należało zutylizować, niszcząc go poprzez katorżniczą pracę w kopalni, przez absurdalne zabiegi samokrytyki oraz głodowe racje żywnościowe. Jest w tej książce jednak pewien – co prawda trudny – optymizm. Determinacja i opór mogą dokonać niemożliwego. Jednak wydaje się, że bez drugiego czynnika, jakim jest szczęście, albo Opatrzność (autor zaczął wierzyć w Boga), nie udałoby się Yongowi wydostać poza druty i uciec z niegdyś kochanego, a teraz znienawidzonego państwa.
Kim Yong, Długa droga do domu: Wspomnienia uciekiniera z północnokoreańskiego piekła, tłum. U. Markiewicz, Świat Książki, Warszawa 2012, ss. 239.
0 komentarze:
Prześlij komentarz