Bezsilna praworządność - rozmowa z Cezarym Łazarewiczem


Sprawa Grzegorza Przemyka do dziś nie została rozwiązana. Wymiar sprawiedliwości okazał się zbyt słaby, aby po przemianach ustrojowych skazać winnych morderstwa młodego chłopaka. Ta historia to opowieść o opieszałych sądach, o pozbawionych skrupułów komunistycznych oprawcach, ale też o kilku sprawiedliwych. I gdy z wielką historią sąd i prokuratura nie mogą dać sobie rady, do akcji wkracza reporter. Z Cezarym Łazarewiczem, autorem reportażu pt. „Żeby nie było śladów”, rozmawiałem o bezsilności aparatu sądowego, o bólu tych, którzy pozostali po śmierci Przemyka. Są jak kamienie, które wołają, gdy nierozliczona zbrodnia woła o pomstę do nieba.

W całej tej sprawie bulwersuje przede wszystkim determinacja władzy, aby sprawę Przemyka przekłamać, przeinaczyć fakty, wrobić niewinnych ludzi.
Też mnie to zaskoczyło, ponieważ myślałem, że lata 80. to już komunizm light. Wszystkim się wydawało, że kilka miesięcy po wprowadzeniu stanu wojennego SB wie wszystko o opozycjonistach i że role są już porozdawane. Gdy zabrałem się do pracy, stwierdziłem, że sprawa ta wyglądała niczym w czasach stalinowskich. Ludzie byli osaczani, wykorzystywano ich wszystkie słabości, zbierano na nich haki, które potem wykorzystywano. Zaskoczyło mnie bardzo, jakie środki wykorzystano przeciwko poetce i dziewiętnastoletniemu chłopakowi.

Czytając o tych czasach, dostajemy bardzo często obraz komunizmu, który chyli się ku upadkowi i traci zęby. Co rok organizuje się festiwal w Jarocinie, telewizja łagodzi swój przekaz. Okazuje się jednak, że nic z tych rzeczy.
Tylko, że sprawa Przemyka jest prestiżowa. Co jakiś czas zdarzają się pobicia na komisariatach, przez nieznanych sprawców, ludzie umierają w niejasnych okolicznościach. Cały problem polega na tym, że nie ma świadków. Na przykład ktoś widział, że kogoś wyrzucono z nyski, i dokładnie nie wie, co się stało. Kogoś innego znaleziono w rowie. Przypadek Przemyka jest w zasadzie klasyczny: biorą chłopaka z Placu Zamkowego, prowadzą na komisariat i tłuką. Wiemy skądinąd z wielu relacji, w jaki sposób bito, jak robiono tak zwane ścieżki zdrowia. Po dotkliwym pobiciu wypuszczają go do domu, ale nie przypuszczali, że umrze dwa dni później. Poza tym nie dość, że go tak mocno pobili, to zostawili świadka. Myśleli, że to kolejne standardowe pobicie, po którym ofiara się poskarży, a potem wszystko będzie w porządku. Natomiast Przemyk po wyjściu przez kolejne dwa dni wszystkim, których spotkał, opowiadał, że pobito go na komisariacie. Gdy umiera, to komenda na Jezuickiej jest bombardowana informacjami, że milicjanci zabili młodego chłopca. Pojawia się przypuszczenie, że nie było to przypadkowe pobicie, ale zaplanowana akcja. Ma być to zemsta na matce. Barbara Sadowska – matka Przemyka – podczas jednego z wcześniejszych przesłuchań dowiaduje się od esbeka, że służby zemszczą się na jej synu. Zaczyna kojarzyć fakty i dochodzi do wniosku, że to zabójstwo zostało dokonane celowo, aby zastraszyć ją i jej znajomych.

Taka sugestia kilkakrotnie pojawia się na kartach książki. Czy reakcja władzy mogłaby faktycznie być taka gwałtowna?
Kiszczak mówił o cynicznie: gdybyśmy chcieli coś takiego zrobić, wynajęlibyśmy specjalistów, a nie prymitywów z ZOMO. Osobiście, niestety, zgadzam się z nim. Zresztą fakt ewentualnego zaangażowania esbeków w pobicie Przemyka został osobiście sprawdzony przez pułkownika Zajkowskiego. Niczego nie znalazł. Ja też nie znalazłem żadnych dokumentów potwierdzających tę tezę. Wygląda to na przypadek: chłopak został zatrzymany na Placu Zamkowym, stawiał się i nie chciał pokazać dowodu. Milicjanci wzięli więc go na komisariat i tam pobili, jak dziesiątki innych w tamtych czasach. To była normalna praktyka, stosowana przez ZOMO, by ludzie sobie popamiętali. Tylko, że w tym przypadku sytuacja wymknęła się spod kontroli. Z brutalnymi policjantami mamy do czynienia na całym świecie, ale najgorsze jest to, że w PRL nie chciano ich wyeliminować ze służby. W cywilizowanych krajach w takiej sytuacji wkracza państwo i takiego policjanta wyrzuca ze służby, potem stawia przed sądem i karze. W tym przypadku państwo stanęło po stronie oprawców. Państwo komunistyczne chroniło ludzi, którzy na to nie zasługiwali. Rozpoczęto proces zacierania śladów, kłamania, namawiania świadków do składania fałszywych zeznań. W ten proceder włączono nawet naukowców, którzy wymyślali sposoby kłamstwa.

Fakty te pokazują komunizm jako system, który miał takie sprawy przemyślane, więc był zdolny do takich działań na szczeblu państwowym.
System, jako taki, był do tego już niezdolny, szczególnie w latach 80. Jeśli pan popatrzy na tę sprawę, zobaczy pan, że nie jest to monolit. Proszę spojrzeć na przykład na Komitet Centralny PZPR. Jego członkiem jest prokurator Rusek, który domaga się wyjaśnienia tej sprawy. Jest funkcjonariuszem partyjnym i prokuratorem generalnym, ale kłóci się z własnym aparatem i pilnuje, aby postępowanie zakończyło się ukaraniem winnych. Jest też Mieczysław Rakowski, który w swoich pamiętnikach czytelnie opisuje powszechną wiedzę, że to nie sanitariusze są winni. Niestety, nie podejmuje żadnych działań, żeby się przeciwstawić. Mamy też oficera milicji Jerzego Kulczyckiego. Kazimierz Otłowski z Komendy Głównej MO zasugerował mu, że tak jak za czasów stalinowskich warto by teraz sfabrykować fałszywe dokumenty i dowody, i na tej podstawie stwierdzić, że Przemyka pobito w karetce pogotowia. Kulczycki stwierdza, że nie da rady tego udowodnić. Otłowski na to, że za Stalina Kulczyki byłby rozstrzelany. Byli w tej rzeczywistości porządni ludzie, więc fakt ten pokazuje, że system nie był wówczas monolitem i że mimo władzy, jaką mieli komuniści, nie byli oni w stanie nad wszystkim zapanować. Jest jeszcze jeden bohater, milicjant, który informuje rodzinę świadka Cezarego F. o planowanych działaniach, które będą miały na celu zmianę zeznań Cezarego.

Widać za to mocno prywatne zaangażowanie Kiszczaka, któremu zależało, aby w sprawie Przemyka samemu pociągać za sznurki.
To też nie jest tak, że on sam za te sznurki pociągał.

Sam nie, ale z pewnością był inicjatorem.
On i generał Józef Beim. Z pewnością Kiszczak wszystko nadzorował. Skoro był szefem i wyraził własne zdanie to, tak jak w każdej instytucji, podwładni próbowali się do niego dostosować. Całą wiedzę na temat sprawy mogli mieć Kiszczak i generał milicji Beim, czy Otłowski. Wszyscy inni byli małymi trybikami, im niżej, tym działalność ta była bardziej „usługowa”. W ten proceder zamiatania pod dywan zaangażowanych było, według moich szacunków, nawet do tysiąca osób.

Zaskakuje również fakt, że Cezarego F. rozpracowywało 240 esbeków, co jest naprawdę dużą liczbą zaangażowanych w działania bezpośrednie.
Tyle samo osób pracowało też nad sanitariuszem Michałem Wysockim. Jeśli chodzi o Cezarego F., trudno sobie wyobrazić skalę tych działań. On ma w mieszkaniu założony podsłuch podtynkowy, więc wszystko, co się tam dzieje, jest jawne. Ma podsłuch w telefonie. Służby kontrolują jego korespondencję. Gdy wychodzi z domu, każdy jego krok jest śledzony. Również założono podsłuch w pralni, w której pracują jego rodzice. Wiele osób, z którymi Cezary F. się codziennie styka, to tajni współpracownicy. Prawie wszyscy znajomi jego ojca, którzy w tym czasie ich odwiedzają, przyjeżdżają, aby zmusić Cezarego F. do zmiany zeznań. Jeśli 23-letni chłopak to wytrzymuje, naprawdę jest bohaterem, jest niezłomny. Nie wiem, skąd on brał tyle siły, aby przeciwstawić się systemowi. Proponowano mu wyjazdy zagraniczne, dobre szkoły, a gdy to nie działało, straszono go wojskiem i chciano zrobić z niego wariata. Nic to nie daje. Cezary F. przez czternaście miesięcy, od momentu zabójstwa do zakończenia procesu, jest człowiekiem twardym jak stal. Nie daje się zgiąć.

Taka orwellowska sytuacja powoduje, że nie dziwi fakt, iż dzisiaj Cezary F. wciąż żyje przeszłością. Jakby ta sprawa była jego życiowym problemem, który do końca go nie opuści.
Był ponad rok pod straszną presją. Widział, że jego kolegę śmiertelnie pobito i nikt za to nie poniósł kary. To straszna trauma. Zresztą nie tylko dla niego. Z tego powodu kilku kolegów Przemyka nie mogą do dzisiaj dojść do siebie. Jest też Jakub Kotański, który w ogóle nie rozmawia z dziennikarzami. Nie udzielił żadnego wywiadu. Dla niego każde pójście do sądu i złożenie zeznań jest niebywałym stresem.

Również Marzena Urban milczy.
Jeszcze w latach 90. udzieliła kilku wywiadów, ale od tamtego czasu w ogóle nie chce rozmawiać.

Skoro jesteśmy przy czasach nowszych, dodać trzeba, że po Okrągłym Stole nie dało się w ogóle odkręcić tej sprawy. Odbyły się próby jakiejś rewizji procesu, ale nie udały się. Ta nieudolność wymiaru sprawiedliwości również mogła mieć wpływ na najbliższych Przemyka.
Gdy rozmawiałem z mecenasem Bednarkiewiczem, stwierdził on, że udowodnienie zabójstwa któremuś z zomowców byłoby w procesie karnym bardzo trudne. Dlatego, że była to sytuacja dynamiczna, w której brało udział kilka osób. W przypadku oskarżenia trzeba konkretnie wskazać człowieka, który zadał śmiertelny cios. Pomysłem Bednarkiewicza było oskarżenie wszystkich zomowców o nieudzielenie pomocy, nie o pobicie. Wówczas grupa około dwudziestu osób, które przebywały na komisariacie, odpowiadałaby za brak udzielenia pomocy Przemykowi. Zdaję sobie sprawę, że bez złamania solidarności zomowców wskazanie napastników było bardzo trudne. Prokuraturze nie udało się przełamać tej wzajemnej lojalności, aby ktokolwiek wskazał choć jedną osobę, która wówczas biła.
Z tego powodu w czasie rewizji był tylko jeden skazany za pobicie - Arkadiusz Denkiewicz. Cezary F. widział, że to on mówił „bijcie tak, żeby nie było śladów”. Nigdy nie odsiedział swojego niewielkiego wyroku. Skandalem jest natomiast to, że w ciągu 25 lat nie udało się postawić przed sądem i skazać tych, którzy manipulowali śledztwem i kłamali, tworząc fałszywe dokumenty i dowody, oskarżając niewinnych ludzi. Gdy się pójdzie do IPN i popatrzy na dokumenty śledztwa w tej sprawie, trudno uwierzyć, że przy tak wielkiej liczbie dowodów nie udało się tej sprawy skierować do sądu przed przedawnieniem.

Z czego to wynika? Z braku dekomunizacji, z powiązań towarzyskich?
Nikomu na tym nie zależało. Sprawa o fałszowanie śledztwa i mataczenie toczyła się z piętnaście lat. Początkowo świadków przesłuchiwano raz na kilka miesięcy i nikt w prokuraturze nie miał woli, aby sprawę poprowadzić szybciej. Może wydawała im się marginalna? Dopiero około 2007 roku, gdy sprawę przejął prokurator Gołębiewicz z IPN, nabrała ona tempa. Tylko, że było już za późno. Udało mu się postawić zarzuty ministrowi Kiszczakowi i wielu esbekom, ale nie zdążył posadzić ich na ławie oskarżonych w sądzie. Finał jest taki, że za śmiertelne pobicie Przemyka i fałszowanie śledztwa nikt nie poniósł kary.
Tutaj robi się miejsce dla reportera, czyli dla mnie, który sprawę opisuje. Nic więcej nie mogłem już zrobić, tylko opisać wszystkie te niegodziwości.

Kto, Pana zdaniem, z najbliższych Przemyka, najbardziej ucierpiał w tej sytuacji? Bo z jednej strony oczywistą odpowiedzią jest matka chłopaka, ale z drugiej w cieniu tego wszystkiego znajduje się Leopold Przemyk – ojciec. Najpierw rozwiódł się z Barbarą Sadowską, bo nie oboje nie mogli się dogadać, a potem był od wszystkiego odsunięty, cierpiąc w samotności.

Matce grunt usunął się spod ziemi, gdy umarł Grzesiek. Był dla niej wszystkim i jej cierpienia w ogóle nie można sobie wyobrazić. Ci, którzy ją znali, mówili, że straciła chęć do życia. Dzisiaj się mówi, że umarła na raka, ale jej przyjaciele i znajomi twierdzą, że odeszła, bo nie była w stanie żyć. Jej cierpienia opisałem w książce. Ona po prostu straciła sens życia. Gdy się czyta jej wiersze, widać, że przepojone są takim bólem, że się chce wyć. Straciła dziewiętnastoletnie dziecko, wchodzące dopiero w życie, była w niego wpatrzona. Jego wiersze podziwiało wielu, ksiądz Twardowski mówił: „Basiu, rośnie nam poeta”. A tu za chwilę go nie ma. Ojca wszyscy odsunęli. Gdy poczytać prasę podziemną z lat 80., to można odnieść wrażenie, że Grzesiek nigdy nie miał ojca. Ale w latach 90., gdy sprawę trzeba było kontynuować, bo już nikogo z najbliższych nie było, Leopold był obecny na każdej rozprawie. To on stał się symbolem kontynuacji i trwania przy wyjaśnieniu tej sprawy. Tuż przed jego śmiercią trybunał w Strasburgu przyznał mu rację, wydając wyrok, z którego wynikało, że sprawa toczyła się zbyt długo i że powinna zostać wyjaśniona szybciej. Tak naprawdę jednak wszyscy o tym wiedzieli.

Więc każde rozwiązanie jest tutaj albo symboliczne, albo honorowe. Dobrze, że powstała taka książka, ale chciałoby się, aby oprócz książki zaistniał jeszcze jakiś sprawiedliwy wyrok.

Najlepiej, aby zapadł on w 1983 roku, ale to było niemożliwe. Sprawa Przemyka nie była jedyną, której nie udało się w PRL i w III RP wyjaśnić. Wymiar sprawiedliwości okazał się bezradny wobec kłamstw PRL. Praworządność, którą chciano później wdrożyć, była bezsilna, a kłamstwa - sprawne i skuteczne. One były ważniejsze od postępowań karnych. A sądy nie dość, że pracowały opieszale, to pozostawały bezradne wobec systemu prawnego, który polega na przedstawianiu faktów, dowodów, zeznań świadków. Żaden z zomowców nie powiedział prawdy o tym, co działo się na komisariacie na Jezuickiej. Jak złamać solidarność tych wszystkich ludzi tkwiących w kłamstwie, którego nauczyli się w latach 80.? To nawet nie sąd, ale prokuratura poniosła porażkę, bo nie potrafiła wydobyć zeznań od milicjantów. A do tego potrzebny był świadek koronny.. Gdyby to się udało proces zupełnie inaczej by wyglądał i pokazałby sprawność państwa i wymiaru sprawiedliwości.

Wywiad dostępny jest na stronach Rebelya.pl.

1 komentarz:

  1. Widzę, że się Panu udało. Czułam, tak po cichu, że tan wywiad się ukaże.

    OdpowiedzUsuń