Stephan Orth - Couchsurfing w Iranie. Widziałem i nie zrozumiałem


Wakacje w Iranie? Czemu nie, szczególnie że mało jest okazji, aby zwiedzić ten specyficzny kraj. Niegdyś imperium Persów, dzisiaj państwo będące ośrodkiem islamu szyickiego, to miejsce, do którego turyści nie zapuszczają się w zatrważających ilościach. Owszem, nie jest to Korea Północna, do której jeździ się wyłącznie pod bacznym okiem tajnych służb Kim Dzong Ila (i nie będzie tu żaden jutuber bredził, że jest inaczej), ale Iran wciąż pozostaje miejscem pozbawionym swobód demokratycznych, szczególnie gdy zestawi się go z liberalnymi republikami zachodniej Europy. Na kilkutygodniowy wypad do państwa Persów wybrał się zatem niemiecki dziennikarz, publicysta „Spiegla” – Stephan Orth, a swoje refleksje opisał w tomie zatytułowanym „Couchsurfing w Iranie”. Cóż to takiego ten couchsurfing, zapytają niektórzy. Otóż jest to sposób na darmowe nocowanie. Za pośrednictwem serwisu internetowego można zgłosić własne lokum jako miejsce noclegu dla przyjezdnych z całego świata, albo – co stanowi drugą możliwość – samemu wybrać miejsce do spania. I jakoś to się kręci; oszustów pewnie nie brakuje, ale niemiecki dziennikarz na takich się nie natknął. Akcentuję jego niemieckość, bo to ciekawe w kontekście mentalności „młodych, wykształconych z wielkich miast” zza Łaby, którzy ani na jotę nie przypominają dumnych ze swojego dziedzictwa nordyków.

Stephan Orth jest trzydziestopięcioletnim chłopcem, nie mężczyzną, ale chłopcem właśnie (w każdym razie tyle lat miał, podróżując po Iranie), co sporo mówi o naszej nieszczęśliwej cywilizacji. Obserwacja mentalności tego młodego człowieka, który sto lat temu z pewnością miałby już żonę i wianuszek dzieci, jest chyba ciekawsza od informacji, które ten umieszcza w swoim podróżniczym reportażu. Sam obraz Iranu jest dość stereotypowy: mamy w nim polityczno-religijny system opresji oraz niezwykle serdecznych i uczynnych ludzi, co na Bliskim Wschodzie nie jest niczym odkrywczym. Forma podróży, jakiej podjął się autor, również nie sprzyja pogłębionym analizom. W rezultacie czytelnik otrzymuje sympatyczny, ale dość banalny wizerunek kraju, który przecież trudno zamknąć w kilkunastu ogranych impresjach. Autor bowiem na każdym kroku podkreśla opresyjny charakter irańskiej polityki wewnętrznej i pisze o trudnościach, jakich system ten przysparza zwykłym mieszkańcom. Ta egzotyka, szczególnie dla kogoś, kto wychował się w liberalnej demokracji, jest kompletnie nie do pojęcia. W tym ujawnia się słabość formacji intelektualnej młodego, ale nie zielonego przecież dziennikarza. Stephan Orth wydaje się nie ani w ząb nie rozumieć Bliskiego Wschodu. Nie rozumie, że Irańczycy w zasadzie chcą mieszkać w takim państwie i że nie przeszkadza im brak demokracji.

Orth jednak widzi inaczej, ale nie potrafi zrozumieć, że wybrał sobie tylko jeden typ ludzi, z którymi się kontaktuje. Bo żeby bawić się w coachsurfing, trzeba zdobyć się na oszukiwanie systemu. Ten proceder jest w Iranie nielegalny i tylko kontestatorzy potrafią nagiąć prawo, aby przenocować turystę ze zgniłego Zachodu. Tym ludziom Iran faktycznie wadzi. Natomiast autor nie zauważa jednego podstawowego prawidła: teokratyczne reżimy islamskie są silne, nie tylko militarnie, ale przede wszystkim pod względem tożsamości i mentalności ich obywateli. Przeciętny Irańczyk, w odróżnieniu od przeciętnego Europejczyka, nie przechodzi kryzysu identyfikacji i wierzy w Boga silną, niezachwianą wiarą, jaką na Starym Kontynencie spotyka się już tylko w chrześcijańskich katakumbach. A dla autora zakazy picia alkoholu, pozamałżeńskiego seksu, a nawet randkowania, są abstrakcyjne. Na kartach jego książki widać nie raz i nie dwa, że miałby ochotę przespać się z niejedną mieszkanką tego państwa, ale co ma chłopaczyna zrobić, skoro nawet nie może z żadną zostać sam na sam? I tak doszliśmy do wniosku, że „Couchsurfing w Iranie” jest ciekawszą pozycją, gdy potraktujemy go nie jako podróżniczy reportaż z tajemniczego państwa, ale opowieść o niedojrzałym mężczyźnie, który dwoi się i troi, aby zrozumieć obcą mu cywilizację, ale ni cholery nie jest w stanie wznieść się nad swoje liberalne klapki na oczach.




Bo gdzie nie może rozumem, tam próbuje drwiną. Stephan Orth często chowa się za politycznie poprawnym zachwytem nad gościnnością Persów, ale spod tej lukrowanej fasady wyziera najczystsza pogarda. Orth gardzi religią, zakazami i nakazami moralnymi, jest tak zeświecczony, że nie jest w stanie uwierzyć, że zaledwie kilka godzin lotu od Niemiec mogą żyć ludzie, dla których to wszystko brzmi śmiertelnie poważnie. Zwiedza sanktuaria, przebierając chudymi nóżkami, aby jak najszybciej stamtąd uciec, bo przecież na horyzoncie kroi się kolejna impreza czy esemesik od sympatycznej Iranki, której miłe słowa jest w stanie zrozumieć jedynie jako zachętę do flirtu. Nawet tutaj niemiecki dziennikarz okazuje się naiwny niczym dziecko. Znamienny jest też fakt, kto pojawia się na kartach tego reportażu jako pierwszy zbiorowy bohater. A jest to teherańska grupa miłośników sado-maso. Autor ubolewa, że ludzie ci muszą ukrywać swoje preferencje seksualne przed złym rządem.

„Couchsurfing w Iranie” nie jest więc złą książką, tylko powinno się jej nadać zupełnie inny tytuł. Może „Po omacku w Iranie” albo „Jak pojechać do Iranu i niczego nie zrozumieć”? Jak wspomniałem wyżej, jest ona ciekawym studium pewnego przypadku. A polega on na tym, że zdziecinniały, poszukujący uciech cielesnych i przyjemności zmysłowych Europejczyk zderza się ze światem, którego nie jest w stanie pojąć, ponieważ terminologia, jakiej używa, jest w tej rzeczywistości kompletnie bezużyteczna. Próbowali państwo kiedyś otworzyć drzwi kluczem francuskim? To właśnie robi Stephan Orth. W rezultacie powstała lekka, niezobowiązująca pozycja, szczególnie dla miłośników podróżniczej prozy, w której chodzi bardziej o ludzi, a mniej o głębsze zrozumienie odwiedzanego kraju. Gdy natomiast czytamy ten tekst jako rzecz o zderzeniu cywilizacji, nie jest już tak wesoło.

Stephan Orth, Couchsurfing w Iranie. (Nie)codzienne życie Persów, tłum. K. Markiewicz, wyd. Uniwersytetu Jagiellońskiego, Kraków 2017, ss. 286.

0 komentarze:

Prześlij komentarz