Wojciech Chmielewski - Magiczne światło miasta. Na ulicach Warszawy


Wojciech Chmielewski jest jednym z nielicznych polskich współczesnych prozaików, którego twórczość poznaję regularnie i na bieżąco. To artystyczny syn Marka Nowakowskiego, który podobnie jak starszy i nieżyjący już pisarz, opisuje Warszawę. Jego poprzednie tomy prozy, wśród których mamy i zbiory opowiadań, i powieści, czyniły to samo. Ich bohaterowie przemierzali ulice stolicy i byli wrośnięci w to miasto całym sercem. To nie snobistyczni studenci wyrwani z prowincji czy nieco od nich starsi zadłużeni na setki tysięcy niewolnicy korporacyjni, ale często ludzie, którym współczesna polska proza odbiera głos. Prawdziwi wykluczeni, nie zaś ci z głośnych marszów, krzyczący w liberalnych gazetach i tygodnikach o swoim rzekomym męczeństwie. Tych Chmielewski omija; nie ma ich w jego prozie. I dobrze, bo nie mają oni nic do powiedzenia poza stekiem bzdur i nienawiścią. Autor za to pochyla się z czułością nad kobietami z muzeum, mężczyzną uwikłanym w trudne małżeństwo czy starym ćpunem, który jedyną szansę widzi w kontynuowaniu swojego nałogu. Tłem dla akcji wielu z tych opowiadań jest świat ducha, tu reprezentowany przez kościoły, bez znaczenia czy katolickie czy protestanckie. To tam Chmielewski widzi światło, jednak nie wszyscy z jego bohaterów są w stanie je ujrzeć.

Najnowszy tom opowiadań „Magiczne światło miasta” zaczyna się raczej niepozornie, od tekstu „Umierać po chorwacku”, w którym zawiązaniem akcji jest śmierć dawnej nauczycielki głównego bohatera. Takie sympatyczne „snuje” czytało się już w poprzednich książkach autora. Natomiast kto nie zna jego wcześniejszych tekstów, być może zdziwi się, ile już w pierwszym opowiadaniu normalności. Zamiast krzykliwego absurdu i zjadliwej groteski współczesnych pogrobowców Gombrowicza i Mrożka dostajemy mały realizm i wnikliwy portret człowieka. Wnikliwy i niejednoznaczny, bowiem każdy z bohaterów „Magicznego światła miasta” jest w pewien sposób połamany przez życie. Przy czym ciekawa sprawa, proza ta nie jest wcale depresyjna. Jest melancholijna, jest smutna, ale jakimś mądrym smutkiem, nie zaś krzyczącym w twarz światu rzygiem, jaki jest modny w literackim mainstreamie.

Mógłbym się więc przyczepić do pierwszych opowiadań, że powielają znane już patenty: topograficzność opisów Warszawy, aluzje do muzyki rockowej czy bohaterów pozornie nieciekawych. Jednak w kilku tekstach autor wzniósł się na wyżyny własnej twórczości i stworzył naprawdę przejmujące studia ludzkiej psychiki. Chyba najlepszym z całego zbiorku jest „Koliber i ja”, opisujące psychikę kobiety tracącej męża na wojnie w Afganistanie. Mógłby w tym miejscu Chmielewski pójść na skróty i zafundować czytelnikowi publicystykę w dosadnych tezach o brudnej wojnie lub błędach naszej polityki zagranicznej. Nie czyni jednak tego i rysuje niejednoznaczne tło. Najważniejsza jest jego bohaterka i jej sposób na radzenie sobie z bólem. Równie dobrym opowiadaniem jest „Korytarz”, który w erudycyjny sposób opisuje szarą egzystencję pracowników Muzeum Narodowego przy Alejach Jerozolimskich oraz rzeczywistość wiszących w nim obrazów. Wszystko zaś doprowadzi czytelnika do wstrząsającego finału, którego trudno się spodziewać. Pewną nowością są więc w tej prozie płynne przejścia między scenami. Pojawiają się również w „Bajce spod szaletu”, swoistym monologu ćpuńskiego weterana, tam jednak są wymuszone przez mieszające się ze sobą majaki i obrazy realnego świata. W końcu zaś dochodzimy do wniosku, że może żadnej realności nie było, a wszystko to narkomański majak.

Bohaterowie Chmielewskiego, tak jak w wyżej wymienionym opowiadaniu, są więc poranieni przez życie, często z własnej winy, ale mają swoją godność. Są ludzcy i są ludźmi, nie papierowymi charakterami z jedną dominującą cechą charakteru. Godność ma również Warszawa, miasto, którego nie oszczędziła ani II wojna światowa, ani okres komunizmu. Stolica ma w tej prozie naczelne miejsce i podobnie jak ludzie, staje się bohaterem. Wyraźnie czuć jej melancholijny nastrój, gdy postacie spacerują po Parku Krasińskich czy w deszczowe dni siedzą po knajpach. Warszawa jest miejscem, dla którego prozaik ma tyle samo zrozumienia i miłości, co do wykreowanych przez siebie bohaterów. Kocha je jak podmiot liryczny w znanej piosence T. Love.

I tylko jedno tak naprawdę mi w tej prozie przeszkadza. Nie, że niektóre opowiadania są podobne do poprzednich. Przecież ludzkie losy bywają do siebie zbliżone, więc nie mam o to pretensji. Nie wiem natomiast, po co Chmielewskiemu pojawiające się rzadko i znienacka wulgaryzmy odnoszące się do opisów aktów seksualnych. Może to celowy zamysł, może złamanie konwencji eleganckiej i stonowanej prozy, ale zabieg ten wydaje mi się wymuszony. Nie mam ochoty czytać, co kto komu robił i gdzie, tym bardziej, że takie wtręty nie mają żadnego umotywowania fabularnego. Tym bardziej żal, że kilka takich zdań jest w stanie popsuć odbiór i zniweczyć nastrój kreowany umiejętnie przez pisarza. W ostatecznym rozrachunku ta proza przekonuje do siebie brakiem publicystyki i sympatią do bohaterów, mimo że niektórzy z nich są nieźle pokręceni.

Wojciech Chmielewski, Magiczne światło miasta, wyd. Arcana, Kraków 2019, ss. 202.

2 komentarze:

  1. Może chodzi o to, że seks w dzisiejszej pop-kulturze jest jednak mocno zwulgaryzowany i autor w jakiś sposób wyraża to...

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Nie wydaje mi się, aby o to chodziło, ale gdyby nawet, to wyrażanie wulgaryzacji przez wulgaryzację zwiększa wulgaryzację.

      Usuń