Przyznać trzeba, że idea podróży po Włoszech jest jednym z najbardziej oklepanych pomysłów, jakie można sobie wyobrazić. Wszystko jednak zależy od podejścia do tematu. Można bowiem wybrać się oczywistym szlakiem prowadzącym przez Milan, Turyn, Genuę i Florencję, ale szanse, że zdublujemy przewodnik turystyczny, rosną z każdym odwiedzonym miastem. Można zrobić również rzecz mniej oczywistą: poruszać się drogami z dala od autostrad i aglomeracji. Dzięki realizacji takiego zamierzenia raczej nie powtórzymy treści turystycznego kompendium, a w dodatku zobaczymy kraj zupełnie inny. I proszę nie myśleć, że zasada powyższa odnosi się tylko do Italii. Działa ona w każdym miejscu na świecie. Dlaczego więc większość relacji z podróży dotyczy miejsc oklepanych i opisanych we wszystkich możliwych językach? Odpowiedzi na to pytanie są różne, natomiast wypada cieszyć się z tego, że nie ruszając się z fotela, można zobaczyć zupełnie inne Włochy niż w kolorowych folderach. I dzięki publikacji Paolo Remiza większość z nas ma szansę zajrzenia w miejsca, o których nie zdawała sobie sprawy.

Szansę tę daje „Legenda żeglujących gór”, niezwykły ni to reportaż, ni to relacja z podróży po Italii i jej austriackim, szwajcarskim i słoweńskim pograniczu. Autor porusza się szlakiem alpejskim i zamiast robić rzecz oczywistą, nie zagląda w znane turystom i użytkownikom internetu miejsca. Odwiedza za to zapadłe mieściny, na wpół opustoszałe wioski, w których zatrzymał się czas, i wdaje się w rozmowy z ludźmi, o których współcześni Rzymianie po prostu nie wiedzą. Jest przy tym dość krytyczny wobec własnego społeczeństwa, twierdząc, że zerwało ono więź z naturą i zafascynowało się współczesnym pędem do kariery i sukcesu. Można w tym wyczuć naturę lewicowca i owszem, Paolo Rumiz nie ukrywa swoich przekonań politycznych, ale czyni to na tyle subtelnie, że w efekcie nie zniechęca do lektury konserwatywnego czytelnika. Miejscami tylko może budzić zadziwienie polskiego odbiorcy, który nie jest przyzwyczajony do takiej dawki politycznej poprawności, gdy na przykład oburza się na inskrypcję wyrytą na pewnym pomniku poświęconym ofiarom II wojny światowej. Faktem, który tak zirytował autora, było przypisanie agresji Niemcom, nie zaś nazistom.

Ambitny plan, który zamierzył sobie włoski dziennikarz, został zrealizowany z nawiązką. Autor, przejechawszy szlak linii Alp, udał się w głąb półwyspu, przez Apeniny, zwane kręgosłupem Italii. A to dlatego, że pasmo to przebiega mniej więcej przez środek kraju. Przyznać trzeba, że opisy tej wędrówki (zmotoryzowanej, co prawda) są na tyle fascynujące i egzotyczne, jakby nie dotyczyły znanego nam kraju. Przy kontakcie z tego typu tekstami okazuje się jednak, że cała nasza wiedza jest tylko pobieżna, a jakiekolwiek odejście od bezpiecznych i znanych miejsc powoduje, że grunt ucieka nam spod nóg. I gwarantuję, że pytanie „to naprawdę dzieje się we Włoszech” zadaje się przy lekturze „Legendy wędrujących gór” równie często, jak odwraca się strony książki. Bardzo wyraźne stają się nagle ślady pogańskich wierzeń czy ludowego chrześcijaństwa, co do istnienia którego w starej Europie mamy coraz większe wątpliwości. Bohaterowie, z którymi rozmawia Rumiz, wierzą w diabła, w duchy i demony, a co ważniejsze, żyją w poczuciu majestatu natury, o którym – zdaniem autora – większość jego rodaków zupełnie zapomniała. W tym świecie wielka polityka daje o sobie znać jedynie wtedy, gdy ma bezpośredni wpływ na jego mieszkańców. Prości pasterze, hodowcy czy odludki odczuwają jej wpływ, gdy na horyzoncie pojawia się kolejny pomysł na tamę, regulację wód czy nową drogę szybkiego ruchu.


Te wymienione w poprzednim akapicie kwestie stają się bolączką prowincjonalnej ludności. Jak pisze autor, są we włoskich Alpach i w Apeninach miejsca, które niegdyś opływały w wielką ilość wody, obecnie zaś z powodu ingerencji człowieka borykają się z suszą. Zwracając uwagę na te sprawy, staje się Paolo Rumiz nieprzejednanym krytykiem włoskich rządów, obojętnie, z jakiej frakcji politycznej. Staje się z drugiej strony obrońcą prostych, ale zdolnych do okrucieństwa i urodzonych z piętnem anarchizmu górali. A jako reporter, co rusz powołuje się na swojego rodaka, legendę literatury faktu, Tiziano Terzaniego, oraz Ryszarda Kapuścińskiego. Temu ostatniemu poświęca nawet cały rozdział; widać, że zafascynowany jest jego warsztatem i osobowością. Podobnie jak Tarzani i Kapuściński, autor patrzy na opisywany przez siebie świat ze społecznikowską wrażliwością, ale również ze sporą dozą naiwności. Przypomina w tym niespecjalnie lubianego przeze mnie Tarrou z „Dżumy” Camusa.

A świat ten zaludniany jest przez indywidualistów i oryginałów. Bo gdzie indziej spotkalibyśmy wiolonczelistę, który gra Bacha wspólnie z lasem? Gdzie miejsce dla chodzących encyklopedii, znających niemożliwe do spamiętania historyczne szczegóły? Gdzie w końcu mają podziać się wysuszeni mnisi, żyjący nadal modlitwą i postem? Naturalnym miejscem dla nich wydaje się prowincja, leżąca z dala od wielkich szlaków komunikacyjnych i centrów miast. „Legenda żeglujących gór” dotyka tej prowincji w sposób szczególny, bo i autor nie jest turystą odwiedzającym te miejsca po raz pierwszy. Paolo Rumiz ma słuch absolutny i jest w stanie tak opowiedzieć swoją podróż, jakby prowadziła ona nie przez Włochy, ale jakiś kompletnie nieznany kraj, leżący za siedmioma górami i siedmioma rzekami.

Paolo Rumiz, Legenda żeglujących gór, tłum. J. Malawska, wyd. Czarne, Wołowiec 2016, ss. 588.

Rozmowa z człowiekiem, który przebija nadęte balony nudy i pretensjonalności, musi być interesująca. Przed Wami Grzegorz Brzozowicz, dziennikarz, o którym śpiewał Kazik Staszewski, i autor "Resortowego dziecka rock'n'rolla". Jeśli uważacie, że Radiohead to natchniona nuda, Fields of the Nephilim to popłuczyny, a muzyki zespołów Perfect i Lady Pank nie powinno się szanować, weźcie popcorn i zacznijcie lekturę. Jeśli zaś uważacie inaczej, cóż, otwórzcie butelkę Nervosolu i weźcie porządny łyk.

W „Resortowym dziecku rock’n’rolla” opisuje pan ciekawy epizod, jak to w 2011 roku prezydent Bronisław Komorowski wręczył ordery wybranym polskim rockmanom. Pana reakcja wobec tego, co się stało, była dość krytyczna. Nie wydaje się więc panu, że to wydarzenie jest już definitywnym końcem rocka jako muzyki buntu?
Zdecydowanie tak. Cała książka kończy się zdaniem, że znaczenie muzyki rockowej jest już zupełnie inne niż wtedy, gdy ta forma powstawała. Ten okres buntu już dawno się skończył.

O tym końcu już wiadomo, ale czy to wydarzenie nie było takim gwoździem do trumny na naszym krajowym podwórku?
Ale czy dzisiaj mamy w Polsce do czynienia z jakimś buntowniczym rockiem?

Właśnie chyba nie ma i od tego chciałbym zacząć.
Czyli mamy dzisiaj dwie strony medalu i obie są nieciekawe. Po pierwsze, młodzi ludzie kompletnie się nie buntują, nie tylko w Polsce, ale w całym kręgu muzyki rockowej. Nie chcę jednak tego oceniać, bo nie mówię, że muzyka dzisiejsza jest gorsza albo lepsza od tej dawnej, ale ma zupełnie inne znaczenie. To więc, co było podwaliną całego ruchu, w tej chwili nie jest istotne. Po drugie, moje pokolenie wykonawców, ze względu na to, że nie ma z czego żyć, ciągle śpiewa te same buntownicze piosenki sprzed kilkudziesięciu lat, których sens jest dzisiaj kabaretowy. A ponieważ nie mają oni innego pomysłu na życie, do końca swoich dni będą śpiewać „punk’s not dead”. To dla mnie jest po prostu żałosne.

Jeszcze można zrozumieć artystę, który przymiera głodem i chce wykrzyczeć swój spóźniony bunt, ale w przypadku tych, którzy żyją na dobrym poziomie, efekt faktycznie jest groteskowy. Z czego wynika fakt, że ci młodzi ludzie dzisiaj się nie buntują?
Nie buntują się z dość prostych powodów. Po pierwsze, oferta rozrywkowa jest znacznie szersza, a muzyka jest czymś, co sprawia przyjemność. Oprócz muzyki jest sporo innych elementów, jak gry komputerowe czy internet, a rock nie jest już głosem całego pokolenia, tylko jednym ze sposobów wspólnego spędzania czasu. Nie jest on najważniejszą rzeczą dla młodych ludzi. Po drugie, przemysł muzyczny znajduje się w stanie upadku. Produkt, jakim była kiedyś płyta, utracił swoje ikoniczne znaczenie. Kiedyś była ona czymś, co chciało się kupić, co było wartością nawet bez grania muzyki. Dzisiaj z tego powodu, że muzyka istnieje w sieci i nie ma formy fizycznej, ludzie stracili do niej szacunek. Żyje ona w chmurze i nie wymaga zaangażowania w odtwarzanie. W tej chwili możemy słuchać swojej ulubionej muzyki, idąc po ulicy, a dawniej, gdy mieliśmy płytę, szczególnie tę winylową, musieliśmy słuchać jej w odpowiednich warunkach. Tym samym miało się szacunek do samego słuchania, bo ono wymagało wysiłku: odpowiedniego miejsca, gramofonu i tak dalej. Nie przypadkiem, gdy na początku lat 80. pojawił się walkman, na kopertach płyt pojawiły się napisy, których myśmy wtedy nie rozumieli, a odbieraliśmy jako kapitalistyczną chęć zarabiania. To były słowa „nagrywanie zabija muzykę” wydrukowane obok rysunku kasety ustylizowanej na trupią czaszkę. Teraz, gdy na to patrzę, widzę, że był to początek końca. W dodatku w sytuacji Polski lat 80. było to absolutnie absurdalne, ponieważ dzięki temu, że mogliśmy nagrywać, rozprzestrzenialiśmy muzykę, której nie było w radiu. Więc przegrywanie płyt czy nagrywanie muzyki w Jarocinie na magnetofony kasetowe było narzędziem buntu. Natomiast z zachodniego punktu widzenia był to schyłek. Zaczęto odchodzić od dużej płyty i od tego, że wykonawca na swoim albumie układał piosenki w odpowiedniej kolejności. Dzięki kasecie można było nagrywać utwory tak, jak się chciało, tworząc składanki. Pomijano pewne utwory, a niektóre kasowano. Natomiast obecnie muzyka stała się gumą do żucia, którą się przeżuwa przez dwie minuty, a potem wypluwa i sięga po kolejne nagranie. Dostęp do muzyki stał się nieograniczony, tylko trzeba wiedzieć, jak i gdzie jej szukać.

Jednak przynajmniej od dziesięciu lat mówi się o renesansie winyli.

Z mojego punktu widzenia rynek winyli jest czymś pięknym, bo sam buduję od nowa swoją kolekcję, znowu mogę coś zbierać, bo ostatnio już nie miałem czego. Znów pojawia się ta kolekcjonerska nutka zdobywania i walczenia o pewne tytuły. Tylko że jest to kolejny gadżet służący przyciągnięciu klienta 50+, bo to on głównie kupuje muzykę na płytach. Sprzedając kompakty i winyle, zarabia się więc na odbiorcy takim jak ja, w wieku około pięćdziesięciu lat i więcej. Po raz kolejny sprzedaje się ten sam towar. Poza tym w pewnym momencie zdałem sobie sprawę, że te wznawiane dzisiaj płyty winylowe to po prostu jedno wielkie oszustwo. Nie są to płyty analogowe, ale cyfrowe nagrania przeniesione na winyl. Proceder ten dotyczy również tych najstarszych albumów: są one przetwarzane cyfrowo i tylko z powodu mody sprzedawane w formie dużej płyty.

Czyli brzmią one inaczej niż powinny?
Tak, mają podbitą dynamikę, bo niektórym wydaje się, że to brzmi lepiej.

Aby zmienić temat, zapytam, bez podawania tytułów, o pańską ocenę współczesnego rodzimego dziennikarstwa muzycznego, zwłaszcza w bardzo skąpo się ukazującej polskiej prasie muzycznej. Osobiście mam bowiem wrażenie, że już od dawna, a w zasadzie od początku, jest ona spóźniona w stosunku do tego, co dzieje się na światowej scenie.
W ogóle nie czytam polskiej prasy muzycznej i przestałem się tym egzaltować już dawno. Myślę, że poza środowiskiem związanym z „Teraz Rock”, czyli też starszych panów, dziennikarz muzyczny zupełnie przestał odgrywać tę rolę, którą myśmy odgrywali w latach 80. i 90., kiedy dla swojego otoczenia byliśmy w pewnym sensie bogami, bo odkrywaliśmy coś nowego. Dzisiaj, gdy mamy dostęp do sieci, każdy może bardzo szybko dotrzeć do różnych nagrań i taki przewodnik nie jest potrzebny. A skoro muzyka straciła na znaczeniu, tym bardziej dziennikarz muzyczny stał się mniej potrzebny. Dzisiaj takimi gwiazdami dziennikarstwa są publicyści sportowi, którzy tak jak my kiedyś, są trzydziestoletnimi panami, ale opowiadającymi o Ronaldo. Na takie dziennikarstwo jest zapotrzebowanie, bo sport jest wielkim biznesem. Oczywiście nadal istnieją nazwiska, z którymi liczą się pewni niszowi odbiorcy. Osobiście kupuję brytyjskie tytuły jak „Mojo” czy „Uncut”, ale widzę absurd tej sytuacji, ponieważ na każdej okładce pojawiają się stare dziady, które mają dzisiaj siedemdziesiąt czy osiemdziesiąt lat. A jeśli mają sześćdziesiąt, to są młodzieniaszkami. Po raz kolejny sprzedaje się ten sam towar, ponieważ tylko grupa 50+ kupi taką gazetę. Żaden młody nie kupi już ani „Mojo”, ani „Uncut”.

Z drugiej strony można spotkać młodych ludzi, którzy słuchają muzyki z płyt i nawet czasami kupują prasę muzyczną. Tylko, że dostają oni przekaz, w myśl którego genialnym zespołem jest wciąż Pink Floyd, a na polskim rynku rolę tę pełnią Lady Pank i Perfect.
Myślę, że Lady Pank i Perfect to duża przesada, już bardziej Czesław Niemen i SBB. Podejrzewam, że ani Lady Pank ani Perfect nigdy nie byli szanowani. Powiem inaczej. Od stycznia znowu zacząłem recenzować płyty, a miałem długi okres przerwy, bo byłem przekonany, że nie warto, i sam sobie wyznaczyłem emeryturę. Dostałem ostatnio nową płytę Radiohead i napisałem w „Do Rzeczy” recenzję. W pierwszym zdaniu stwierdziłem, że na pewno czeka mnie hejt, bo miejsce Pink Floyd jako zespołu genialnego przejął teraz zespół Radiohead. Napisałem, że ich płyta to natchniona nuda. Uważam, że ta muzyka to po prostu coś koszmarnego. A przecież sam ceniłem ich środkową fazę twórczości. Stało się tak, jak myślałem. Środowisko skupione wokół Bartka Chacińskiego z „Polityki” mnie zhejtowało, co przyjąłem jako wielki sukces, bo pojawiła się reakcja. Pisanie recenzji niby nikogo nie obchodzi, ale kalanie świętości wywołuje natychmiastowe reakcje i to głównie tych, którzy piszą. Wątpię, aby fani się taką recenzją przejmowali. Mamy w tej sytuacji powtórkę z rozrywki. Tak jak ja się wściekałem na prezenterów Trójki, że puszczają progresywnego rocka, to teraz pojawiła się nowa generacja. Taki Radiohead to dla mnie taki sam rock progresywny, tylko przeniesiony o te czterdzieści lat, który polega na tych samych patentach pozwalających zrobić nadętą sztukę.

Tu pojawia się kolejny paradoks. Muzyka rockowa powinna być rewolucyjna i zmienna, a jej słuchacze lubią się zamykać w swoim świecie i nie dopuszczają do siebie żadnych nowszych zjawisk.
To jest bardzo proste do wyjaśnienia i zawsze tak było. Fanem muzyki rockowej zwykle zostawało się mniej więcej między dwunastym a dwudziestym rokiem życia. Wówczas tę muzykę najbardziej się chłonie, a w dorosłym życiu dziewięćdziesiąt procent osób przestaje słuchać czegokolwiek, bo nie ma na to czasu. Gwarantuję panu, że gdy przywoła pan zespoły z tego przedziału wieku, znajdzie te najbardziej ukochane. To jest naturalne. Poznałem ostatnio młodszego o szesnaście lat kolegę, który jest wielkim fanem Fields of the Nephilim. Mówię mu, stary, to jest jakaś popłuczyna po The Sisters of Mercy, którzy i tak byli tylko w połowie oryginalni. Ale on da się za ten zespół pokrajać, bo to kapela jego dzieciństwa. Tak samo ja dam się pokrajać za Alice’a Coopera, bo był wtedy moim największym idolem.

A można w tym miejscu powiedzieć, że też nie jest do końca oryginalny, bo wykorzystuje makijaż, który stosował Arthur Brown.
Więc nie ma tu nad czym rozdzierać szat. Tylko niewiele osób, jak chociażby dziennikarze muzyczni, dla których muzyka rockowa jest zawodem, słucha dalej. Oni zmieniają swoje upodobania i zakładam, że ja też tak robiłem. Przyznam się jednak, że mam trudności ze słuchaniem najnowszych płyt. Nie wiem, czy wynika to z faktu, że już jestem stary, czy rzeczywiście każda nowa słuchana płyta prowadzi do wniosku, że to już kiedyś było. Nie mówię tu o zrzynaniu, ale o kopiowaniu pewnych brzmień. Generalnie historia muzyki rockowej to są brzmienia, a nie kompozycje.

A dlaczego dzieje się tak, że w naszym kraju tak bardzo jesteśmy zapatrzeni w Zachód? Miarą wartości wykonawcy staje się wówczas jego autentyczna czy domniemana kariera poza Polską.
Nie do końca się z tą tezą zgodzę. Wydaje mi się, że tak mogło być w czasach komuny, dlatego, że wiązało się to z pieniędzmi. Piszę zresztą w książce, że te kariery zachodnie były nadęte oraz iluzoryczne, totalnie marginalne w skali świata, poza dwiema płytami. W latach komunizmu mieliśmy dużą tęsknotę za Zachodem, wychwalało się więc jakikolwiek polski zespół, który wystąpił na festiwalu w Roskilde. Fakt ten odnotowywany był jako gigantyczny sukces, a to był jeden z kilkudziesięciu zespołów, które w tym miejscu występowały, a po miesiącu nikt o tym nie pamiętał. Myślę, że kwestią sukcesu, co pokazują wykonawcy zagraniczni, był fakt, że popularność zdobywali albo wybitni twórcy typu Abba czy Bjork, którzy działając w pewnej konwencji, wnosili do niej coś kompletnie nowego, albo wykonawcy, którzy przenieśli na rynek międzynarodowy niszowość wywodzącą się z danego kraju lub środowiska. I to dawało oryginalność. Natomiast polski zespół reggae to dla mnie coś, co zawsze mnie śmieszyło.

Czy muzyka rockowa ma w związku z tym jakąkolwiek przyszłość? Na zawsze pozostanie już skansenem czy jest szansa na kolejną rewoltę?
Myślę, że ostatnią rewoltą w rocku był grunge, jeśli chodzi o wydźwięk społeczny. Jeżeli coś się będzie zmieniać, to na zasadzie jakichś rewoltek. Trudno mi powiedzieć, czy pojawi się zjawisko, które będzie w stanie kogokolwiek zaszokować. Pamiętam, że pod koniec lat 90. zostałem zaproszony do pewnej stacji telewizyjnej. Chodziło o to, aby poradzić, co należy zrobić, bo w Warszawie ma wystąpić Marylin Manson. Zadawano pytania, czy rodzice powinni puszczać tam swoje dzieci, bo nie wiadomo, co może się przydarzyć w czasie koncertu. Myślę, że dzisiaj nie ma już wykonawcy, którego media chciałyby porównać do jakiegoś demona. Straszono już wieloma artystami i nic. Nie należy więc oczekiwać podobnych reakcji. Jeżeli jednak dojdzie do jakichś zmian, to dotyczyć będą one technologii. Może wypłynie jakieś nowe i zupełnie nieznane brzmienie. Natomiast muzyka rockowa i ogólnie muzyka popularna już nigdy nie będzie miała takiego znaczenia jak jeszcze w ubiegłym wieku.

Pisanie o Republice Południowej Afryki nie jest sprawą łatwą. Ten, najbardziej znany z polityki apartheidu kraj, owiany był przez lata złą sławą. RPA straszyło się małe dzieci, RPA była niegodnym zachodniej cywilizacji państwem, w którym prześladowało się czarnych obywateli. Do RPA cywilizowany człowiek nie jeździł turystycznie, a zespoły rockowe – jeśli tylko tam się pojawiały – stykały się z ostracyzmem. Wszystko, co najgorsze w białym człowieku, mogliśmy obserwować właśnie w Południowej Afryce. Dla kontrastu czarni niezłomni bojownicy o wolność i demokrację przedstawiani byli jako szlachetni opozycjoniści, na czele z Nelsonem Mandelą i opiewanym przez Petera Gabriela Stevenem Biko. Ale w 1994 roku, dzięki wolnym wyborom, wszystko uległo zmianie. Czarni doszli do władzy i sprawiedliwość zwyciężyła. Ładna wizja, szkoda tylko, że nieprawdziwa. A może lepiej powiedzieć, że prawdziwa i nieprawdziwa zarazem. O RPA napisał również Adam Hochschild, autor znany również z „Ducha króla Leopolda” – kompendium wiedzy na temat kolonializmu w Kongu Belgijskim. I chociaż autor chciał dobrze, nie uniknął szeregu pułapek, na które natrafiamy, ilekroć czytamy o Republice Południowej Afryki.

Przede wszystkim dodać trzeba na wstępie, że „Lustro o północy” nie jest reportażem współczesnym, bo dotyczy roku 1988, kiedy to Adam Hochschild odwiedził Południową Afrykę kilkanaście miesięcy przez przemianami politycznymi, których skutkiem było zniesienie apartheidu. Naturalnie, autor o tym wiedzieć nie może, więc nieufnie podchodzi do sygnałów pewnej liberalizacji, które wysyłają władze państwowe, z prezydentem Pieterem Willemem Bothą na czele. Co więcej, niejednokrotnie ironizuje na ich temat, nie wierząc, że jakakolwiek zmiana jest możliwa. Autor przybywa do RPA w okolicy obchodów Dnia Ślubowania, najważniejszego święta narodowego w tym kraju. Obchodzi się je w rocznicę największej walki z Zulusami, którą wygrali biali osadnicy, Burowie. W RPA na dobre trwa apartheid, prześladowani są czarni opozycjoniści, w dodatku Murzyni podzielili się na frakcje pro- i antyrządową, i walczą ze sobą. Jednak nie wszyscy biali popierają politykę rozdziału ras, są bowiem tacy, którzy sympatyzują z ANC (Afrykańskim Kongresem Narodowym, w którym działa uwięziony wówczas Mandela), a nawet go popierają. Sytuacja jest więc niejednoznaczna.

Na tę całą sytuację autor nakłada swój ideologiczny płaszcz, w związku z czym wpada w pułapki, o których wspomniałem we wstępie. I jakkolwiek jako reporter, autor przygotowany jest doskonale do swojej pracy, nie jest on bynajmniej obiektywny. Zrozumiałe, że trudno o obiektywizm, gdy sympatyzuje się z jedną stroną konfliktu, w tym przypadku z czarnymi. Nie widzi więc autor, albo nie chce widzieć, komunistycznych powiązań Frontu Narodowego, chociaż w pewnym momencie zauważa finansowanie tegoż przez Związek Sowiecki. A przecież to fakt. Czarni nie byli w tym konflikcie niewiniątkami, a nam – Polakom – wychowanym na pokojowej Solidarności, ANC kojarzy się właśnie z łagodnością i jedynie politycznym oporem. Bojówkarze Frontu Narodowego mieli na swoim koncie wiele setek zabitych białych, czego Hochschild nie widzi, albo widzi, ale o tym nie pisze. Z drugiej strony czarnym ludem jego tekstu są Burowie, biali osadnicy, którzy przypłynęli do przylądkowej Afryki w momencie, gdy na jej terenach nie było żadnych czarnych! Autor jednak przypuszcza szturm historyczny tak zwanych „radykalnych historyków”, których wizja jest odwrotna do burskiej. Staje się więc Adam Hochschild Tomaszem Grossem Republiki Południowej Afryki.


To wszystko jednak nie może być prostym wytłumaczeniem policyjnego i brutalnego systemu represji, który w momencie pobytu autora w RPA panował w tym państwie. Nie ma również łatwego usprawiedliwienia dla tortur i przetrzymywania w areszcie bez sądu. Tylko, jak wspomniałem, to dopiero jedna strona medalu. Równie brutalnymi działaniami osławił się przecież Afrykański Kongres Narodowy, w tym Nelson Mandela, który dopiero w 2008 roku zniknął z amerykańskiej listy terrorystów. Faktem jest brutalny marksizm działaczy ANC, faktem jest także czarny rasizm, który wybuchł po dojściu czarnych do władzy. Na szczęście puścił Hochschild farbę o żonie Mandeli, Winnie, która była wyjątkową, lubującą się w zbrodniach rasistką. Winnie Mandela, według autora, w połowie lat 80. prowadziła bandę, która z wyjątkowym okrucieństwem mordowała ugodowych czarnych, niesprzeciwiających się polityce rządu.

I chociaż w ostatnim rozdziale autor poświęca miejsce na skrótowe przedstawienie historii RPA po apartheidzie, brakuje w niej nawet jednego zdania o tragicznej sytuacji białych farmerów, którzy giną szlachtowani przez czarnych rasistów. Zaledwie zarysowany jest w tej końcówce fakt radykalnego wzrostu przestępczości: liczba morderstw na jednego człowieka jest 12 razy wyższa niż w USA. Nie pisze również reporter o białych, którzy wyjeżdżają z kraju. A przecież to oni – i tu żaden historyk nie może mieć wątpliwości – zbudowali Republikę Południowej Afryki. Łatwo jest więc pisać o rasizmie, gdy dotyczy on białego człowieka. To nic nie kosztuje, a wręcz przeciwnie, spotyka się z poklepywaniem po plecach liberalnych obrońców „praw człowieka”. Zauważyć obok siebie dwa rasizmy jest już trudniej, bo za to żadnych przyjacielskich gestów nie ma, a jedni i drudzy zainteresowani mają wówczas pretensje. Ale czy nie na tym polega dochodzenie do prawdy?

Adam Hochschild, Lustro o północy. Śladami Wielkiego Treku, tłum. H. Jankowska, wyd. Czarne, Wołowiec 2016, ss. 347.

Na kolejne albumy Ladyhawke czeka się cztery lata; to w 2012 roku ukazał się drugi i poprzedni krążek tej nowozelandzkiej wokalistki – „Anxiety”. A od debiutu minęło już osiem lat. I to właśnie debiut jest chyba najbardziej udanym dziełkiem artystki. Ten, zawierający kilkanaście bezpretensjonalnych electropopowych piosenek, album do dzisiaj cieszy ucho. Ladyhawke pojawiła się praktycznie znikąd i od razu zaskarbiła sobie serca fanów takiej stylistyki, w której królowały naiwne, ale pełne uroku melodie, ale bez chorych pomysłów artystek takich jak Grimes. Muzyka Ladyhawke nikogo nie gorszyła, ani warstwą tekstową, ani perwersyjnymi wideoklipami. Piosenkarka i kompozytorka kreowała się na dziewczynę z sąsiedztwa, nieco introwertyczną, ale zawsze sympatyczną i budzącą zaufanie. Przy tym jej muzyka nie pojawiała się w naszych stacjach radiowych, widocznie grube misie z marketingu uznały, że lepiej po raz kolejny puścić Hyżego.

Poprzednia płyta, po bardzo dobrym debiucie, prezentowała lekką zniżkę formy: piosenki nie były wciągające, ani specjalnie melodyjne. Czegoś widocznie na „Anxiety” zabrakło. I po kolejnych czterech latach pojawiły się w sieci pierwsze zapowiedzi trzeciego albumu Ladyhawke. Na pierwszy ogień poszedł bardzo przebojowy „A Love Song”, potem mogliśmy usłyszeć „Sweet Fascination” oraz rytmiczny i taneczny „Let It Roll”. Te trzy utwory wystarczyły, aby stwierdzić z pewną dozą zgadywanki, że „Wild Things” będzie płytą bardziej udaną niż poprzedniczka. I faktycznie tak się stało: warto zawiesić ucho na trzecim wydawnictwie tej oryginalnej wokalistki.

Nie znikła z muzyki Ladyhawke swoista naiwność, którą twórczość artystki charakteryzowała się od samego początku. Melodie, a nawet melodyjki, które na „Wild Things” słyszymy, są niezwykle bezpretensjonalne, kojarzące się chociażby z Roxette. Natomiast aranżacje są tutaj typowo elektroniczne, chociaż bardzo staroświeckie. Nie ma tu ani dubstepu, ani witch house, ani również transowego pulsu techno. Sposób aranżacji i komponowania przywodzi na myśl lata 80. z „Japanese Whispers” The Cure (najbardziej popowy album zespołu), ale i takie gwiazdki jak Laura Branigan. Podobne rzeczy robi dzisiaj również Little Boots. Brzmienia syntezatorów są ciepłe i analogowe, bazując na basowych podkładach i synthpopowych, jasnych plamach dźwięków. Gdyby nie tak głośna i sterylna produkcja, można by pomyśleć, że „Wild Things” to jakaś zapomniana perła z tanecznego undergroundu lat 80. Z drugiej strony niekiedy słychać w tej muzyce pewne echa współczesnego indie-popu.

Nie jest może „Wild Things” płytą ambitną, nie zawiera tysiąca smutnych i melancholijnych melodii, ale jej siłą jest połączenie nostalgii za starym popem z lat 80. ze współczesnym podejściem do faktury dźwiękowej. To kilkadziesiąt minut bezpretensjonalnej muzyki zawierającej się w jedenastu piosenkach, których chciałoby się słuchać w radiu. Jeszcze gdyby to wiedziało, że pop nie musi mieć twarzy Justina Biebera i tyłka Beyonce.

Ladyhawke, Wild Things, Polyvinyl Records 2016.

Gdybym w czasach debiutu Mayhem pomyślał, że kiedyś black metal stanowić będzie temat publikacji historycznych czy rozpraw naukowych, musiałbym chyba popukać się w głowę. Ten najbardziej rebeliancki z podgatunków metalu był wówczas wrogiem publicznym numer jeden, przynajmniej w pewnych kręgach. Nie pamiętam również, kiedy recenzję jakiejkolwiek blackmetalowej płyty zamieścił „Tylko/Teraz Rock”. W każdym razie mamy rok 2016, a na polskim rynku ukazuje się trzecia pozycja książkowa, która traktuje o tym zjawisku artystycznym. Nie jest to dużo, ale zważywszy na fakt, że kiedyś dywagacje na temat rozpraw poświęconych tej muzyce były bajkami science fiction, można się z tego cieszyć. Black metal bowiem, jak żadna inna forma muzyczna, rozpalał dyskusje, budził kontrowersje, protesty i powodował oskarżenia o burzenie porządku publicznego. I nie były to reakcje bezpodstawne, chociaż takie same budził kilkanaście lat wcześniej punk rock. Przy czym, wyrażając skłonności do bójek i autodestrukcji za pomocą alkoholu i narkotyków, punkowcy nie przekroczyli granicy wykroczenia. Przestępstwa zaś, do których należały morderstwa i podpalenia, były na początku renesansu black metalu częstym zjawiskiem na początku lat 90. Autor, Dayal Petterson, opisując zjawisko black metalu, nie ulega jednak pokusie sensacyjności, ale przede wszystkim skupia się na tym, co najważniejsze. Na muzyce.

Pisząc o black metalu, zazwyczaj dzieli się jego rozwój na pierwszą i drugą falę. Do pierwszej z nich zalicza się Venom, Hellhammer/Celtic Frost, Mercyful Fate i Bathory – zespoły, które pod względem muzycznym były od siebie dość odległe. Druga z nich, umownie rozpoczęta od premiery „A Blaze in the Northern Sky” Darkthone, dźwiękowo stanowi, przynajmniej w latach 90., dość jednorodny konglomerat. Tyle ujęcie tradycyjne, jednak Patterson stara się znaleźć między tymi falami pewne punkty pośrednie, co mu się jak najbardziej udaje. Naturalnie więc „Black metal. Ewolucja kultu” rozpoczyna się od przedstawienia sylwetek zespołów tworzących pierwszą falę tego zjawiska. Zatem czytelnik zapoznaje się z hołubiącym rockandrollowy styl życia zespołem Venom, którego satanizm był wyłącznie pozą artystyczną. Z drugiej strony pojawia się traktujący poważnie tę niebezpieczną tematykę zespół Mercyful Fate, w postaci wokalisty Kima Bendixa Petersena (znanego szerzej jako King Diamond). Jednak między tymi sytymi kotami pojawia się niepokojąca postać Toma Fischera dorastającego w patologicznej szwajcarskiej rodzinie, który opuszczony przez ojca i matkę dorastał sam, borykając się z agresją równolatków. Ten to właśnie zakompleksiony i słaby fizycznie nastolatek założy Hellhammer, zespół, z którego w latach 80. wszyscy się śmiali, dziś za to oceniany jako jedna z najważniejszych formacji dla tworzącego się nowego gatunku muzycznego.

Zresztą młody wiek jest również wspólnym mianownikiem dla pozostałych omawianych w tekście zespołów, niezależnie od ich pochodzenia. Czy to w Norwegii, Szwecji, Grecji, czy Polsce – buntownicze i bluźniące w tekstach kapele zakładali piętnasto- czy szesnastolatkowie. Ludzie po dwudziestce byli w tym środowisku rzadkością. I tutaj pojawić się powinno pytanie dotyczące genezy tego zjawiska. Jak to się stało, że w sytej, bezpiecznej i świeckiej Norwegii pojawiły się pierwsze zespoły blackmetalowe, w tak radykalny sposób atakujące chrześcijaństwo i wiązane z czynami kryminalnymi, do których należało chociażby spalenie kilkunastu protestanckich kościołów? Nie daje autor satysfakcjonującej odpowiedzi na tę kwestię. Może brakuje mu dystansu, aby spojrzeć na to zjawisko okiem socjologa? Może brakuje mu również wiedzy humanistycznej, aby wyjść poza zaklęty krąg przedstawiania kolejnych sylwetek zespołów, i spróbować ocenić black metal w jakimś szerszym kontekście? Bo nie przekonują mnie gadki muzyków o rzekomo opresyjnej roli religii w Norwegii. To absurd taki, jak stwierdzenie, że w Korei Północnej panoszy się kapitalizm.

Natomiast gdy potraktować „Ewolucję kultu” jako swoisty przewodnik po muzyce kilkudziesięciu zespołów blackmetalowych, stwierdzić trzeba, że książka ta swoją rolę spełnia więcej niż dobrze. Nawet odbiorca, który orientuje się w scenie metalowej, może niejednokrotnie dotrzeć do ciekawych, a dotychczas mało znanych faktów. Ta drobiazgowość stanowi więc jeden z atutów omawianego opracowania. Patterson nie unika pisania o skandalach, natomiast przede wszystkim omawia twórczość zespołów w kontekście biograficznym i artystycznym. Nie goni za plotką, ani nie tworzy niedorzecznych teorii, które pojawiały się we „Władcach chaosu” – pierwszej na polskim rynku publikacji dotyczącej black metalu. Można natomiast potraktować jako dyskusyjny dobór niektórych zespołów; zabrakło bowiem kilkunastu ważnych kapel, natomiast z niektórych omówionych tu wykonawców można by bez żalu zrezygnować (Cradle of Filth, Dimmu Borgir, Trelldom). Usprawiedliwienie tego faktu można jednak widzieć w tym, że „Ewolucja kultu” jest pierwszym wydawnictwem autora: Patterson wydał już parę innych pozycji poświęconych temu muzycznemu zjawisku.

I na koniec akcent polski i kilka kropel dziegciu. Jako, że autor publikacji poświęca kilka rozdziałów polskiemu black metalowi, rodzimy czytelnik ma szansę na zapoznanie się ze spojrzeniem na tę scenę z zewnątrz. Widać zatem, że opisując polskie podziemie, Patterson zbyt mocno akcentuje obecność NSBM (black metalu propagującego narodowy socjalizm), przy zupełnym pominięciu twórców, którzy nie sięgali do ideologii III Rzeszy. Taka wizja jest, co tu dużo mówić, nieprawdziwa. A granice konfabulacji osiąga autor, pisząc: choć Norwegia nie jest może najbardziej życzliwym krajem na świecie w odniesieniu do imigrantów, Żydzi, czarnoskórzy i inne mniejszości nie spotykają się tam z takim samym poziomem ekonomicznej dyskryminacji, nękania przez policję i drastycznej przemocy, jak w większości krajów Europy Wschodniej. Cóż, na muzyce Patterson się zna, ale w kwestiach społecznych i politycznych (nazizm to dla niego prawica!), reprezentuje poziom typowego niedouczonego kuca z Przystanku Woodstock.

Dayal Patterson, Black metal. Ewolucja kultu, tłum. B. Donarski, wyd. Kagra, Poznań 2016, ss. 485.

Bat for Lashes powinna być znana miłośnikom ambitnej alternatywy. Ta brytyjska, o pakistańskim pochodzeniu, wokalistka, wydała właśnie czwarty album zatytułowany „The Bride”. O ile dwa pierwsze albumy. wydany dziesięć lat temu „Fur and Gold” i późniejszy o trzy lata „Two Suns”, były intrygującymi dziełkami, to od poprzedniego wydawnictwa – „The Haunted Man” – Bat for Lashes popadła w kryzys. Jego objawem jest też najnowsza płyta wokalistki, zatytułowana „The Bride”. Po raz pierwszy artystka próbowała zmierzyć się na niej z albumem koncepcyjnym, zawierającym jedną spójną opowieść. I cóż, taka się tutaj pojawia, a dotyczy tytułowej panny młodej, która jadąc na ślub, traci narzeczonego w wypadku samochodowym. Trudno wybrnąć z tak przesadzonej koncepcji, samemu nie popadając w przesadę. Wydumana historia, mająca wyciskać łzy z oczu słuchaczy, zderza się tutaj z równie wydumaną i nieciekawą muzyką. A grzechem głównym „The Bride” okazuje się nuda.

Ta ostatnia jest skutkiem dość odważnego odejścia od rytmu. W większości utworów ten pojawia się dość nieśmiało, albo nie jest podkreślony wcale. W rezultacie otrzymujemy różnorodne plamy dźwiękowe, podkreślane przez charakterystyczne i znane już z poprzednich albumów dźwięki harfy. Taka koncepcja, znana już z wydawnictw sygnowanych w latach 80. logiem wytwórni 4AD, nie wystarczy, aby nagrać intrygujący album. Bo faktycznie, da się wychwycić na „The Bride” wątki i rozwiązania słyszane już wcześniej, chociażby w projektach takich jak His Name is Alive czy This Mortal Coil (na przykład w „Land’s End”). Same inspiracje nie gwarantują jednak dodatniej wartości płyty. Co charakterystyczne dla Bat for Lashes, nadal słychać w jej muzyce surrealistyczną atmosferę amerykańskiej prowincji, żywcem wyjętą z twórczości Davida Lyncha. Najlepszym przykładem takiego utworu jest „Sunday Love”, który mógłby znaleźć się na pierwszych dwóch albumach artystki. Słychać w nim i żwawszy rytm, i w końcu jakąś interesującą melodię. A to przecież już piąta piosenka na płycie!

Przyznać trzeba jednak, że sama oprawa instrumentalna jest dość ambitna. Na płycie pojawiają się różne instrumenty. Oprócz obowiązkowej harfy, często słychać gitarę basową, która podkreśla przestrzeń utworów. Często pojawia się fortepian, który nadaje neoklasycznej atmosfery, a niejednokrotnie usłyszeć można rozmyte plamy syntezatorów, tak że brzmienia akustyczne łączą się z elektronicznymi, co jest dziś znakiem rozpoznawczym tego typu muzyki alternatywnej. Przyznać również trzeba, że Bat for Lashes i tak robi ciekawszą muzykę niż hołubiona przez media Lana Del Rey. I niektóre dźwięki na „The Bride” mogą kojarzyć się z wymienioną wyżej wokalistką. Choć, aby być sprawiedliwym, dodać trzeba, że to raczej Del Rey inspiruje się Bat For Lashes. Dodatkowo da się na „The Bride” usłyszeć dość niepokojące dźwięki zbliżające muzykę artystki do ambientu, chociażby w „Widow’s Peak”. Tylko, że nadal nie można odeprzeć wrażenia nudy i pewnej pretensjonalności, której powodem są teksty: poetyckie, ale w złym tego słowa znaczeniu.

Od smutku i melancholii blisko więc do znudzenia. Za sprawą małego zróżnicowania utworów i mało ciekawych melodii „The Bride” w miarę słuchania coraz mniej zajmuje, a coraz więcej nuży. Nie pomijam faktu, że z pewnością taka była koncepcja tego albumu: miał być on smutny, melancholijny i rozpaczliwy. Ucierpiała na nim nie tylko tytułowa panna młoda, ale przede wszystkim muzyka, w której próżno szukać intrygujących rozwiązań z „Fur and Gold” czy „Two Suns”. Panną młodą nie ma się co przejmować, w końcu to tylko figura literacka, szkoda zaś dźwięków, które tchną banałem i do których nie chce się wracać.

Bat for Lashes, The Bride, Parlophone Records, 2016.

O tym reportażu było głośno. Dionisios Sturis, młody Grek z pochodzenia, a Polak z miejsca zamieszkania, wybrał się na wyspę Man, która leży między Wielką Brytanią a Irlandią. Wyspa ta, choć formalnie nie należy ani do Zjednoczonego Królestwa, ani do Unii Europejskiej, jest w naturalny sposób związana z Wielką Brytanią. Miejsca takie jak te, odizolowane od większych skupisk ludzkich, posiadają swoje tajemnice, których nie ujawnia się obcym. Ich społeczności bardzo często reprezentują wyspiarską mentalność: mieszankę nieufności, nacjonalizmu oraz małomówności. Trudno więc reporterowi przedrzeć się przez zwyczajowy small talk, czyli rozmowy o pogodzie czy o filmach z Jamesem Bondem. Trudno również zaskarbić sobie ufność tubylców na tyle, by ci zdradzili się ze swoich głęboko skrywanych myśli. Do tego potrzeba czasu, a i tak nie gwarantuje on powodzenia. Najlepiej, aby być jednym z wyspiarzy, urodzonym i wychowanym w takiej lokacji. Dionisios Sturis udaje się więc z reporterską misją na wyspę Man i – jak można łatwo się domyślić – wraca z niczym.

Nie jest bowiem winą autora, że dowiaduje się rzeczy, których mógłby dowiedzieć się, nie ruszając się z biblioteki w Londynie. Choć i tak znajduje się on w lepszej sytuacji, bo na wyspie przebywał kilkanaście razy, głównie jako gastarbeiter pracujący w przetwórni małży. Tam zawiązał pierwsze znajomości (choć we własnej naiwności narrator twierdzi, że to przyjaźnie) i z tego powodu było mu łatwiej znaleźć punkty zaczepienia, od których mógłby poprowadzić swoją opowieść. A ta, chociaż zamknięta na niemałej liczbie stron, zdaje się naiwną opowiastką o wspaniałej wyspie i wspaniałych ludziach ją zamieszkujących. Co więcej, podtytuł reportażu – „Wyspa Man i Polacy. Historia splątania” – sugeruje jakieś głębsze niż emigracja zarobkowa związki naszych rodaków z Manxami. Jak dobrze pamiętam, w ten sposób tę książkę reklamowano. I owszem, Polacy w śladowy sposób zaznaczyli tam swoją obecność podczas II wojny światowej; większa ich liczba zaczęła przyjeżdżać po akcesji naszego kraju do Unii Europejskiej. „Historia splątania” sugeruje coś więcej, jakieś tajemne powiązania między tubylcami a Polakami. I to nie ostatnie rozczarowanie wiążące się z tekstem Sturisa.

Kolejnym jest płytkość opowieści autora. Zdaje się, że większość rozważań poświęcił Sturis samemu sobie. To taki charakterystyczny rys naszych czasów, w myśl którego sam reporter jako dziennikarski narcyz ważniejszy jest od spraw, które go otaczają. Takie myślenie zauważam u „dziennikarzy wędrownych” – Jastrzębskiego i Morawieckiego, pojawia się ono również u Sturisa. Jeśli czytelnik chciałby poczytać coś o miałkiej egzystencji emigracyjnej, z pewnością sięgnąłby po książkę opatrzoną innym tytułem. Osobiście również spodziewałem się czegoś o sile rażenia pisarstwa Macieja Wasilewskiego, autora relacji z Pitcairn i z Wysp Owczych (tu we współpracy z Marcinem Michalskim), a otrzymałem rozwodnioną papkę pełną słabych obyczajowych obrazków, w dodatku okraszoną wieloma antypolskimi wtrętami. Sturis należy widocznie do tych autorów, którzy chorzy są, gdy nie przywalą naszej ojczyźnie i jej mieszkańcom. Jego praca w TOK FM sporo w tym względzie tłumaczy. Autor co rusz krytykuje więc Polskę, porównując ją do wspaniałej, sielskiej i anielskiej wyspy Man, na której, w przeciwieństwie do ojczyzny, panuje normalność. Cóż, brak wyjścia z poziomu small talku owocuje takimi naiwnymi obserwacjami. Podoba mu się na Man fakt, że nie spotyka się z rozmodleniem i panoszącym się Kościołem.

Dostaje się również Polakom-cebulakom, którzy żyją we własnych skupiskach, nie są otwarci jak ich kolorowi i tęczowi odpowiednicy, nie mówią po angielsku, a w dodatku noszą skarpety do sandałów. Narrator za to zapewne paradował w kolorowych rurkach i koszulkach w paski z modnych sieciówek. Taki ogląd świata powoli robi się nudny i słychać go co chwilę ze skupisk i noclegowni lemingów. Czekam z niecierpliwością, aż wymyślą coś nowego, bo ta pieśń jest już nieco spatynowana. Jak widać, autora ogranicza pewien sposób myślenia i w związku z tym nie potrafi on wpaść na pomysł, jak ugryźć tę nieznaną wyspę. Przecież obyczajowe obrazki z życia tubylców i ludności napływowej, jałowe i powierzchniowe, nie wystarczą, aby oddać specyfikę miejsca. Takie scenki rodzajowe mogłyby mieć miejsce wszędzie, po co więc akurat czytać o wyspie Man?

Mógłby autor wpaść na pomysł, aby odwiedzić polską parafię, ale skoro Kościół go brzydzi, to po co? Mógłby również przyjrzeć się logice własnych wywodów, w których docenia i chwali nacjonalizm. Dobrze przeczytaliście, „Gdziekolwiek mnie rzucisz” staje się mimowolną pochwałą nacjonalizmu, tyle że związanego z wyspą Man. W innym miejscu autor za ten sam gani Polaków. Niech zgadnę, nacjonalizm grecki też pochwala? Z tych wszystkich powodów reportaż Sturisa czyta się wyjątkowo nieprzyjemnie, nawet mimo całkiem ładnego języka, nad którym autor potrafi zapanować. Nie umie jednak zapanować nad własnymi antypolskimi i antychrześcijańskimi fobiami, które w śmieszny sposób wyzierają z tej książki. Bo ta, zamiast być ciekawym reporterskim spojrzeniem na tajemniczą wyspę, staje się pretensjonalnym dzienniczkiem obrażonego na Polskę chłopięcia, w którym kompleksy zderzają się w poczuciem wyższości.

Dionisios Sturis, Gdziekolwiek mnie rzucisz. Wyspa Man i Polacy. Historia splatania, wyd. WAB, Warszawa 2015, ss. 287.

Gdy w 2001 roku V.S. Naipaul odbierał Literacką Nagrodę Nobla, jej krytycy mogli na chwilę odetchnąć. Bo wcale nie tak często zdarza się, że gratyfikację tę dostaje ktoś, kto faktycznie na nią zasługuje. Dorobek zaś tego brytyjskiego, urodzonego w Trynidadzie w rodzinie indyjskich imigrantów, pisarza jest przebogaty. Obejmuje zarówno prozę, ale również sporą liczbę reportaży, z których trzy zostały przetłumaczone na język polski i opublikowane nakładem Wydawnictwa Czarne. Pierwszym z nich są „Indie”, oryginalnie wydane w roku 1990. W przypadku wznowień lub tłumaczeń literatury faktu po latach musi nasunąć się pytanie o aktualność opisywanych zjawisk czy faktów. To pytanie zasadne jest również przy obcowaniu z „Indiami”, szczególnie dla czytelników, którzy kojarzą „Lalki w ogniu” Pauliny Wilk lub „Dziewięć żywotów” Williama Dalrymple. Myślę, że czas pozytywnie zweryfikował dzieło Naipaula. Szczególnie zaś gdy wyżej wymienione pozycje koncentrują się na cudowności i skandalu.

Jak więc pisze Naipaul? Przede wszystkim zauważyć trzeba, że jego obszerny, jeden z dłuższych na rynku, reportaż, nie atakuje egzotyką, kultem orientalizmu czy naiwnością zagubionego turysty. Atutem największym jest tutaj pochodzenie autora, który urodził się w imigranckiej rodzinie indyjskich braminów – najwyższej kasty. Jego korzenie świadczą więc o tym, że snuta przez niego historia będzie opowieścią człowieka z wewnątrz. Natomiast jego dystans i emigracja pomogą tylko w odpowiednim nakreśleniu wątków. Autor wraca więc do Indii (po raz pierwszy przebywał tam w latach 60.) pod koniec ósmej dekady XX wieku i na samym początku przyznaje się czytelnikowi, że brak mu pomysłu na książkę. To nie autokreacyjny wybieg albo oznaka braku talentu. Naipaul, stanąwszy ponownie na ziemi swoich przodków, widzi skomplikowaną fakturę tego kraju, który nie tylko nie jest jednorodny, ale wiąże w sobie wiele sprzeczności. I aby je dostrzec, nie można być naiwnym podróżnikiem z pokolenia kolosów, który zobaczy tylko powierzchnię i da sobie wcisnąć kit. Trzeba czuć organiczny związek z ziemią przodków, trzeba czuć do niej nie tylko sentyment, ale i szacunek.

I pewnie dlatego „Indie” są tak różne od reportaży podróżniczych czy filmów dokumentalnych, które są owszem ciekawe, ale nie pogłębiają i nie różnicują materiału. W podtytule książki noblisty pojawiają się słowa „miliony zbuntowanych”, i to one są kluczem do zrozumienia tego obszernego tekstu. Przełom lat 80. i 90. to nie tylko przemiany w Europie Środkowo-Wschodniej, ale również przygotowania do skoku gospodarczego, którego Indie dokonały w latach następnych. Ten drugi najludniejszy kraj świata jawi się dzisiaj jako silna gospodarka, ale również państwo silnie rozwarstwione społecznie. Początki tego procesu obserwujemy właśnie w omawianym reportażu i to właśnie ta czujność jest jednym z większych jego walorów. Dlatego właśnie „Indie” się nie zestarzały; zapowiadają bowiem to, co widzimy dzisiaj. Z jednej więc strony są Indie państwem z silną religią, nie tylko hinduizmem w wielu odmianach, ale islamem czy zbuntowanym i siejącym terror sikhizmem. Nie dotarł autor jedynie do chrześcijan. Szkoda, bo poszerzyłby nieco perspektywę. Z drugiej strony Naipaul widzi rosnącą sekularyzację, a nawet wrogość w stosunku do religii. Państwo to jako moloch toleruje obok siebie te sprzeczne poglądy i sposoby życia. Odnosi się wrażenie, że obranie odpowiedniej dla siebie ścieżki jest jedynie kwestią wolnego wyboru i wewnętrznej siły.


Naipaul nie koncentruje się na kwestiach, które interesują przeciętnego człowieka Zachodu, mianowicie nie pisze o seksie, o brudzie czy tajemniczych zjawiskach duchowych. Nie konstruuje prozy sensacyjnej, którą czyta się z wypiekami na twarzy, ale równie szybko zapomina. Jego ambicją jest stworzenie możliwie najszerszej panoramy i pod tym względem jest on inkarnacją dziewiętnastowiecznego realisty tworzącego powieść, która będzie jak zwierciadło przechadzające się po gościńcu (jako rzekł Stendhal). Łowców ciekawostek i popowego reportażu można więc śmiało odprawić z kwitkiem, bo nie znajdą tutaj nic dla siebie. Jeśli zaś ktoś szuka poważnej wiedzy na temat Indii, reportaż Brytyjczyka będzie odpowiednią lekturą.

I chociaż początkowo może przytłoczyć nas ogrom faktów, które przytacza autor, uważne studiowanie jego tekstu przynieść musi intelektualną satysfakcję. Tym bardziej, że Naipaul bardzo często oddaje głos swoim bohaterom, mieszkańcom Indii, którzy opowiadając swoje historie, tworzą niezwykle zróżnicowany obraz własnego kraju. Ich biografie są skrajnie różne: wypowiadają się tu i ludzie głębokiej wiary, i ateiści, i prości chłopi, i przedstawiciele inteligencji. Doświadczenia, którymi dzielą się z autorem, składają się na większą część, która może dać nam już całkiem realny obraz Indii. A jest to gotujący się tygiel, dynamiczny, wciąż w ruchu, nieustannie zmieniający swoje oblicze. I wcale nie jest on tak łagodny, jak chcą go przedstawiać weekendowi podróżnicy. Zabijanie nie stoi w sprzeczności z żadnym kodeksem etycznym – mówi jeden z hinduskich bohaterów „Indii”.

V.S. Naipaul, Indie. Miliony zbuntowanych, tłum. A. Nowakowska, M. Ochab, wyd. Czarne, Wołowiec 2013, ss. 597.

Gorszy sort thrash metalu nadal w ofensywie. Niedawno pisałem o zaskakująco dobrej nowej płycie Filipińczyków z Death Angel, natomiast kilka słów warto poświęcić innym bohaterom, którzy nie załapali się z Metalliką, Slayerem, Megadeth i Anthrax do tak zwanej Wielkiej Czwórki. Na tym przykładzie widać, co robi z nami reklama. Wielka Czwórka dzisiaj mocno kuleje, a najjaśniejszym światłem świeci zespół Anthrax, którego w czasach świetności gatunku nie traktowano poważnie. Po serii większych lub mniejszych wpadek solidny album udało się nagrać Megadeth. Slayer poważnie skusił na ostatnim krążku. A Metallica? Tutaj proszę się wyśmiać. Flotsam and Jestsam zawsze byli kapelą, która nie do końca sprawiedliwie zaliczana była do drugiej ligi thrash metalu, nawet po dwóch pierwszych, świetnych i szybkich albumach, na których umiejętnie połączyli bardzo szybkie tempa i charakterystyczne, nieco melancholijne choć heavymetalowe melodie. To, co działo się z zespołem później, wielu fanów chciałoby przemilczeć. Tyle że fani kapeli mylą się, nie mają racji i bredzą.

Ten thrash metal na późniejszych wydawnictwach Flotsam and Jetsam zawsze gdzieś w tle się pojawiał, natomiast muzyka grana przez Amerykanów albo skręcała w stronę hard rocka jak na „Drift” czy „High”, albo była po prostu metalowym graniem bez określania się szufladkami. Być może dlatego wielu nie potrafiło zespołowi wybaczyć stylistycznych wolt i poszukiwań. A trzeba dodać, by być uczciwym, że grupa niemal od zawsze modyfikowała swoje dźwięki i szukała nowych rozwiązań, co absolutnie nie jest zasadą na skostniałej i konserwatywnej scenie metalowej. Co zatem nowego u Flotsam and Jetsam?

Zwykło się mówić, że w momencie gdy zespół wydaje płytę sygnowaną własną nazwą i gdy czyni to w środku kariery, oznacza to powrót do korzeni. Faktycznie, czasem jest to sygnał, którego lekceważyć nie można, a czasem pustka zagrywka marketingowa, która ma przykryć niedostatki muzyczne. Gdybym miał wybrać rozwiązanie tej zagadki na nowym albumie Amerykanów, przychyliłbym się do wariantu pierwszego. Już zwiastujący płytę „Iron Maiden” zapowiadał spore zmiany. Tytuł promującego  kawałka pojawił się nie bez przyczyny – to nie cover angielskich lordów heavy metalu, ale piosenka będąca hołdem dla grupy. Słychać w niej charakterystyczne dla Harrisa i spółki riffy i melodyjne solówki, ale i histeryczny refren, żywcem wyjęty z pierwszych płyt Flotsam and Jetsam. Mnie osobiście utwór ten nie przypadł do gustu – za dużo w nim muzeum, za mało autentycznego grzania. Lepsze wrażenie zrobił już kolejny numer promocyjny – „Time to Go” – klasyczny szybki i melodyjny numer, który mógłby znaleźć się na pierwszych dwóch płytach zespołu. Jednak uważny słuchacz znajdzie różnicę, a ta tkwi w doświadczeniach kapeli nabytych na kolejnych wydawnictwach.

Bo to nie jest tak, że Flotsam and Jetsam zapomnieli o wszystkich swoich albumach poza „Doomsday for the Deceiver” i „No Place for Disgrace”. Słychać to chociażby w ciężarze kompozycji, który dominuje na przykład w utworze „Verge of Tragedy”, gdzie muzyka bardzo wyraźnie przywołuje na myśl nieistniejącą dziś kapelę Nevermore. A z takimi brzmieniami zespół bawił się na „The Cold” – płycie wydanej w 2010 roku. Zmianą jest na pewno fakt, że tym razem nie usłyszymy żadnych ballad czy rozbudowanych kawałków rockowych, a te ostatnie dominowały w pierwszej połowie poprzedniego albumu – „Ugly Noise”. Również melodyka niektórych kawałków, jak „Creeper”, przypomina to, co działo się na „High” czy „Drift”, czyli płytach jak najdalszych od thrash metalu. A refren wspomnianego przeze mnie numeru to przecież czyste Seattle – czyli grunge, styl, którego znani mi thrashmetalowcy nie cierpią. Kolejny nietypowy, tym razem bluesujący refren w „Monkey Wrench” to przecież reminiscencje albumu pod tytułem „High”.

„Flotsam and Jetsam” jest więc albumem bardziej metalowym niż poprzednie wydawnictwa, ale nie zapomina o swoim dziedzictwie, które przecież nie kończy się na debiucie i drugim albumie. Jest to płyta na pewno bardziej jednorodna, chociaż nie kładzie tylko nacisku na szybkość. Pewnie jest również albumem thrashmetalowym i mniej nowoczesnym niż szereg poprzednich wydawnictw. Taki krok w tył może być podyktowany zmianą składu, w końcu mało kto z recenzentów zauważył, że w porównaniu do „Ugly Noise” trzy piąte zespołu uległo wymianie. Fakt ten nie mógł nie zaważyć na zaprezentowanej muzyce, bo jeśli zespół chciał powrócić do korzeni, łatwiej było to zrobić z nowymi ludźmi. Jak więc udał się ten powrót do źródeł? Całkiem nieźle i cieszy mnie fakt, że nie całkiem zapomniano tutaj o tym, czym zespół ten był od trzeciej płyty w górę.

Flotsam and Jetsam, Flotsam and Jetsam, AFM Records 2016.

Włodzimierz Kowalewski publikuje dość rzadko jak na standardy polskich literatów, szczególnie zaś tych dopieszczanych przez media. Może więc dlatego, nie czując presji wydawców czy dziennikarzy, nie musi podlizywać się obu tym grupom i tworzyć na zamówienie kolejnych tekstów. Publikuje nawet rzadziej, niż bym się spodziewał, bo przyznam się do tego, że dałem się nabrać. Nabrałem się na to, że „Brzydki człowiek i inne opowiadania” jest tomem zupełnie nowych tekstów, a opowiadania Kowalewskiego lubię niezmiennie, od kiedy po raz pierwszy się z nimi zetknąłem. Popędziwszy do księgarni i kupiwszy „Brzydkiego człowieka”, zorientowałem się na przystanku, że ponad połowa tekstów pochodzi z wydanego w 2003 roku „Światła i lęku”. Trudno, nie takie rozczarowania człowiek przeżywał, więc i to ze stoickim spokojem musiałem przełknąć. Natomiast jasną stroną medalu jest fakt, że nie kończy się przecież na tekstach starych, bo w skład zbioru wchodzi jeszcze pięć opowiadań, rozproszonych tu i ówdzie, publikowanych w ostatnich kilku latach.

Dlaczego Kowalewski? Ano dlatego, że jest reliktem, skamieliną. Tak, jak on, dzisiaj mało kto pisze. Nie jest to ani proza eksperymentalna czy zaczynająca się od przedrostka „post”. Próżno szukać w niej skandalu, czy bluzgania wykluczonych (jak lubią nazywać się lewicowi aktywiści). Nie operuje Kowalewski ani strumieniem świadomości, ani nie gmatwa niepotrzebnie swojej prozy, aby profani odeszli z kwitkiem. Nie jest też uczniem Gombrowicza, z powodu którego wciąż obowiązującą narracją w literaturze jest burzenie i wsadzanie kija w mrowisko. Ale z drugiej strony przecież autor nigdy nie zniżał się do poziomu pisania seryjnego i produkowania literatury rozrywkowej, królującej na polskich blogach literackich. Ich twórcy (częściej twórczynie) zajmują się zawodową żebraniną książkowej pulpy, którą później koślawą polszczyzną próbują opisywać. Bo trzeba to powiedzieć jasno, Włodzimierz Kowalewski przyszedł na świat o wiele za późno, lecz dzięki temu literatura polska zyskuje pewną deficytową wartość, mianowicie elegancję. I elegancję pióra, i elegancję motywów. Nie o wszystkim przecież można i trzeba pisać, o czym wielu zapomina.

O czym pisze więc autor „Brzydkiego człowieka”? Czytelnikom zaznajomionym z jego prozą nie trzeba przypominać, że głównym problemem, który porusza autor, jest człowiek. Zawsze chodzi o jednostkę, o pojedynczego bohatera, który jednak daleki jest od tego, co nazywamy mianem bohaterstwa. To zawsze ktoś uwikłany w większą historię, której próbuje sprostać. Proza Kowalewskiego jest psychologiczna, dlatego też czytelnik zawsze ma wgląd w umysł, myśli czy uczucia jednostki. Opowiadania olsztyńskiego autora przede wszystkim rysują pojedynczą postać, która dominuje w świecie przedstawionym. Inne osoby, w zależności od wpływu na fabułę, rysowane są mniej lub bardziej grubą kreską. W zasadzie więc Kowalewski reprezentuje nowelistyczne podejście do epiki. Nie tworzy wielowątkowych struktur, ale w sposób niezwykle zdyscyplinowany buduje światy swoich tekstów. I jest przy tym konsekwentny: elegancko domyka fabuły, często stawiając na otwarte zakończenia. Przy czym za stary jest na młodzieńcze, efekciarskie trzy kropki, które mają budować pseudofilozoficzny klimat niedopowiedzenia. U Kowalewskiego niedopowiedzenie jest skutkiem tego, że autor portretuje życie takie, jakim jest, chociaż czasem wprowadza jakiś drobny metafizyczny element.

Ta metafizyka właśnie jest czymś atrakcyjnym i jednocześnie staroświeckim. Bo w czasach panoszącego się kultu mózgu i kognitywistyki pisać o duchowości zakrawa wręcz na skrajną odwagę. Ta metafizyka bierze się z faktu, że pisarz z Olsztyna skupia się w swoich tekstach na przemijaniu. Przemija tytułowy hrabia ze „Śmierci Ostrogskiego”, kończy się życie Krasińskiego ze „Światła i lęku”, w końcu zdają sobie sprawę z upływu czasu tytułowe postaci „Władysia” i „Śmiechowicza”. Pierwszy to emerytowany docent toruńskiej uczelni, drugi – przedwojenny spiker rozgłośni, również nadającej z Torunia. Większość bohaterów Kowalewskiego to uwikłane w czas figury, które balansują na granicy śmieszności, jednak nam czytelnikom nie do śmiechu. Bo te przeciętne do bólu postacie to każdy z nas, wraz z własnymi snami o potędze. A odpowiedź na pytanie o dalsze istnienie pojawia się w jednym z nowych tekstów. Bowiem w „Pomniku” zmarła tragicznie dziewczyna po latach domaga się pamięci.

Jakie są więc te nowe teksty, niezamieszczone uprzednio w „Świetle i lęku”? Niektóre z nich, jak tekst tytułowy czy „Szał uniesień” weszły później w skład powieści Kowalewskiego. Dwa kończące zbiór teksty, „Auta mojego życia” i wspomniany wyżej „Pomnik”, to zaledwie szkice, w których kategorie autora i narratora ulegają wyraźnemu zatarciu. Jest jeszcze „Śmiechowicz” – rzecz z wątkiem fantastycznym o modernistycznym zacięciu. Elegancka to proza, jak już wspomniałem we wstępie. Kowalewski nie chce nikomu niczego udowadniać, nie przymila się do żadnego środowiska, ani koterii, po prostu pisze. A że nadal czyni to wyśmienicie, należy przyklasnąć.

Włodzimierz Kowalewski, Brzydki człowiek i inne opowiadania, wyd. Marginesy, Warszawa 2016, ss. 318.