Jakub Żulczyk - Czarne słońce. Banał wulgarności


W niedawnym wywiadzie z Magdaleną Rigamonti Jakub Żulczyk stwierdził, że zwiedzając Watykan, był tak przytłoczony emanującym z niego złem, że w Kaplicy Sykstyńskiej musiał posłuchać sobie black metalu. Od razu przypomniał mi się kolega ze studenckich lat, który w święto Bożego Ciała próbował odstraszać procesję, puszczając na całą pydę wymalowanych blackmetalowych klaunów. Pisze o tym gatunku nie bez przyczyny, bo jeden z drugoplanowych bohaterów najnowszej powieści Jakuba Żulczyka – „Czarnego słońca” – ma ksywkę Burzum, a postać główna, jadąc samochodem z małoletnim Jezusem i Matką Boską, tupie nóżką do „Transilvanian Hunger” – czwartej płyty Darkthrone. Nie przewidziało się szanownym czytelnikom, powtórzę więc raz jeszcze. Bohater główny powieści – pseudonim Gruz – podróżuje z Panem Jezusem oraz Jego Matką. I uprzedzam lojalnie, bo robię to po raz pierwszy. W tekście tym będą spoilery, bo „Czarne słońce” nie jest warte niczyjej lektury. Postaram się więc zdradzić kilka zagadek, aby broń Boże, nie trzeba było po tę książkę sięgać.

Przykro mi tym bardziej, że do tej pory twórczość Jakuba Żulczyka ceniłem i niejednokrotnie chwaliłem na tym blogu. Nie przeszkadzał mi wulgarny język ani ukazywanie przemocy. Sądzę bowiem, że autor do dzisiaj, o czym świadczą niektóre partie „Czarnego słońca”, zachował wybitny słuch literacki i jak mało kto ma talent do realistycznych dialogów oraz czuje mowę potoczną. W tej kwestii nic się nie zmieniło, bowiem powieść ta iskrzy się od świetnych powiedzonek, celnych obserwacji socjologicznych czy kąśliwego dowcipu. Żulczyk okłada kułakiem młodych metalowców (bardzo dobry epizod z blackmetalowymi mizantropami w trasie koncertowej), hipsterski rap dla panienek z dobrego domu, polską klasę polityczną lub neonazistów. Te epizody czyta się niczym kompletnie niepoprawne politycznie artykuły z podziemnych gazetek. A dawno nie miałem w ręku żadnego zina. Nie jest więc tak, że chcę teraz wziąć „Czarne słońce” i z automatu dokonać jego spalenia na stosie. Chociaż jestem zdania, że jakiś indeks ksiąg zakazanych powinien jednak istnieć. Zwłaszcza po lekturze tej właśnie powieści.

Przede wszystkim „Czarne słońce” jest bezapelacyjnie najgorszym utworem napisanym przez Jakuba Żulczyka. Jego grzechem pierwszym jest dojmująca nuda. Kiedy przyzwyczai się już do wulgarnego słownictwa, nagromadzenia przemocy niczym w grach komputerowych dla pryszczatych nerdów, antyreligijnych bluźnierstw oraz jadu strzykającego w kierunku wartości narodowych i katolickich, dochodzi się do wniosku, że oprócz tego zestawu atrakcji niczego specjalnego tam nie ma. No, są może jeszcze sceny seksu gejowskiego między głównymi bohaterami – członkami nacjonalistycznej bojówki. Fakt, sporo autor poświęca uwagi na opisywanie męskich narządów płciowych, masturbacji („walenie konia” to chyba najczęstsza fraza), ale i seksu damsko-męskiego. Drugim więc grzechem jest mentalne gówniarstwo tej powieści. Niczym mój kolega z dawnych lat, Jakub Żulczyk szokuje, jakby chciał dać upust swojej nienawiści do Kościoła katolickiego. Niestety, nie zauważa tego, że takie nagromadzenie makabry i bluźnierstwa nie przynosi pożądanego efektu. Wręcz przeciwnie, jego powieść zaczyna przypominać nieśmieszny żart pijanego wujka, który po raz kolejny beka przy posiłku, nie wiedząc, że w ten sposób nie robi już na nikim wrażenia.

Grzechem trzecim jest tendencyjność tej prozy, chociaż trzeba przyznać, że mogło być gorzej. Oto bowiem tłem powieści jest Polska z niedalekiej przyszłości, rządzona przez krzyżówkę Jarosława Kaczyńskiego i ojca Tadeusza Rydzyka (pseudo Ojciec-premier) oraz episkopat. Kraj nasz wyszedł z Unii Europejskiej, nie przyjął uchodźców, na których można teraz polować, trawiony jest przez potworne upały (globalne ocieplenie) i w końcu jest gospodarczą oraz społeczną ruiną. Politycy ogłosili Jezusa Chrystusa królem Polski, a mieszkańcy wpadli w religijny amok. W świecie tym grasują nazistowskie bojówki, premier jest pedofilem i mordercą dzieci, a ministrem wychowania jest demoniczna zakonnica. Przyznać trzeba, że bardzo to wszystko przewidywalne i mało wiarygodne. Główny bohater w końcu przechodzi przemianę wewnętrzną, a jej początkiem jest wizja Treblinki zesłana na niego przez powieściowego Syna Bożego. Tu komentarz jest chyba zbędny. Do tej tendencyjności dodać muszę jeszcze miałkość fabuły, która z początku zapowiada się nawet obiecująco, ale od połowy utworu stacza się w dziwaczne i nieprawdopodobne epizody, które kończą się totalną destrukcją świata.

I w końcu czwartym grzechem „Czarnego słońca” jest jego nihilizm. Proszę sobie jednak nie myśleć, że jest on w jakikolwiek sposób sugestywny. Poziom tego nihilizmu przypomina świat wewnętrzny nastoletniego buntownika, który jednocześnie marzy o apokalipsie, Ragnaroku, Szatanie, paleniu kościołów, ale gdzieś tam na dnie jest de facto małym zapłakanym gnojkiem, któremu roi się idylliczna rzeczywistość. A w niej wszyscy kochają się tak mocno niczym w ostatniej księdze „Pana Tadeusza”. Poziom przemyśleń wewnętrznych narratora oraz postaci do złudzenia przypominającej autora (Żulczyk stosuje zabieg, w którym rzekomo ujawnia się jako twórca powieściowej rzeczywistości) to, niestety, poziom tekstów metalowych, bardzo dalekich od zrozumienia złożoności świata. Nihilizm ten, co czyni go chyba tak nieznośnym, jest łączony w powieści z tanim moralizatorstwem. Wiecie, faszyzm prowadzi do zbrodni, a religia i nacjonalizm to zło. I aby to zło pokazać, wykreowano świat, w którym pokazuje się cały katalog perwersji. Bo przecież czytelnik jest za głupi, aby pojąć, do czego prowadzi faszyzm, i trzeba mu w naturalistyczny sposób pokazać tortury, śmierć i zboczenia seksualne. Za chwilę okaże się, że komu się to wszystko nie podoba, jest agentem Watykanu, faszystą, zwolennikiem Hitlera oraz religijnym fanatykiem dyszącym żądzą mordu na uchodźcach.

Jakub Żulczyk, Czarne słońce, wyd. Świat Książki, Warszawa 2019, ss. 508.

0 komentarze:

Prześlij komentarz