Każdy skrawek ziemi podbity przez białego człowieka ma swojego Murzyna. Ameryka Północna ma Indian i sprowadzonych z Afryki Czarnych. Australia – Aborygenów. I o tych ostatnich traktuje reportażowa książka Mateusza Marczewskiego. Z czym przeciętnemu przechodniowi kojarzy się Australia? Pewnie z kangurami. A bardziej wykształconym młodym z większych miast jeszcze z dziobakiem. Miłośnikom muzyki świata ze specyficznym drewnianym instrumentem – didgeridoo. Fanom muzyki rockowej z AC/DC, a ekstremalnej – Sadistik Execution. Niektórym jeszcze z Aborygenami.
Australia to istny koniec świata,
miejsce, do którego przyjeżdżały typy spod ciemnej gwiazdy, pochodzące z całej
Europy. I w związku z tym jest to ląd, który nie oparł się kolonizacji, tym
okrutniejszej, że niemal pozbawionej kontroli. Powód był prozaiczny. Odległość.
Król Belgii Leopold II musiał, prowadząc czystki etniczne w Kongo, mydlić oczy
naiwnym pięknoduchom i kłamać, że walczy on z arabskimi handlarzami
niewolników. Nawiasem mówiąc, zabieg ten przypomina „krzewienie demokracji”
przez USA w Iraku czy Afganistanie. Wracajmy jednak do Australii. Polityka
eksterminacyjna prowadzona przez niosących światło białych ludzi nie musiała
być w tym miejscu specjalnie zasłaniana dymem propagandy. Nie musiała, bo do
Europy było po prostu za daleko.
Dzisiejsi Aborygeni to ofiary
wojny cywilizacji. Nie wierzą w swoich bogów, nie obchodzi ich własna tradycja.
Niespecjalnie wzięli sobie do serca prawdy chrześcijaństwa, ale o własnej
mitologii zapomnieli. Snują się pod supermarketami, zalegają na trawnikach,
zataczają się pijani i odurzeni narkotykami. Ulegli świecidełkom: konsumpcji i
odurzeniu. Perkal i paciorki za skarby dziewiczego lądu. Tak było zawsze, ale w
przypadku Australii fakt ten jest szczególnie widoczny. Rajd do samoobsługowego
sklepu, aby kupić kilka tanich piw, później siedzenie w kółko na trawniku. Co
ciekawe, Aborygeni prawie nie mówią. Przez większość czasu milczą, stąd bierze
się ich tajemniczość. Z drugiej strony przyjezdni czują w związku z tym
zniechęcenie i brak cierpliwości w nawiązywaniu kontaktów. Tylko, że tych
ostatnich raczej mało kto potrzebuje. Nie zależy na kontakcie białemu
człowiekowi, który jakby nie zdawał sobie sprawy z tego, że nie jest w
Australii sam. Jeżeli chce kontaktu z tubylcem, zapewnią mu to festyny, na
których koncesjonowani, ucywilizowani Aborygeni zatańczą kilka figur i zagrają
kilka pieśni. Na kontakcie nie zależy również drugiej stronie, bo niby po co?
Książka Marczewskiego jest
nierówna. W reportażu cenię sobie faktografię, nawet nieco wyolbrzymioną,
„pojechaną Baderem”, jak mówią dziennikarze na temat zbyt zmitologizowanych
tekstów, w których prawda miesza się z konfabulacją. I niech nawet reporter
chwali się w nadmiarze, niech opisuje przygody, zbiegi okoliczności i cudowne
ocalenia. Kupuję to. Kupuję taką przygodową konwencję, w której autorowi udało
się uciec przed grupą nawiedzonych ludożerców. Kupuję picie wódki z
autochtonami i wysłuchiwanie dramatycznych opowieści na blokowisku pod
śmietnikiem. To są męskie przygody godne Londona i Hemingwaya. Nie kupuję za to
jechania Kapuścińskim. Do tego ostatniego zraziłem się po celnej biografii
autorstwa Domosławskiego.
I jeszcze ten nieszczęsny Inny,
jakby tego było za wiele, pisany wielką literą. Nie kupuję takiego podejścia,
na kolanach i z pokłonem, do inności. Inność jest inna, nie lepsza. Ani lepsza,
ani gorsza. Inna po prostu. Bez wartościowania. Natomiast takie podejście widzę
u Marczewskiego i przeszkadza mi ono w odbiorze ciekawych faktów, które
przecież autor opisał. Co mi jeszcze przeszkadza? Silenie się na eseistyczność
i co gorsza – poetyckość tej prozy. Można eseje pisać, mając niezwykłą wiedzę,
będąc erudytą, człowiekiem renesansu, inaczej powstanie pustka lub chwalenie
się, czego to nie przeczytało się między jednym a drugim numerem „Gazety
Wyborczej”. Poetyckość zaś drażni mnie dlatego, że reportaż nie jest od
ukazywania wrażliwego wnętrza pana pisarza, ale od tego, by czytelnika
zaciekawić. Za dużo u Marczewskiego „ja”. Jakby piszący chciał zaznaczyć:
„patrzcie, jaki jestem wrażliwy i jak przeżywam niedolę Aborygenów”. Szkoda
tych nierówności, bo gdy autor przestaje mówić „ja” i wsłuchuje się w
opowieści, powstaje naprawdę intrygująca historia.
A jest o czym pisać. Chociażby o
Paddym Fordhamie – malarzu, który z wystawą zawędrował aż do Paryża, gdzie
chował się przez ciekawskimi i nie potrafił odpowiedzieć na żadne pytanie
zadawane przez dziennikarzy. Był jednym z niewielu tubylców, który wyrwał się
poza swój świat. Albo można pisać o japońskim włóczędze, który przemierzał
Australię wzdłuż i wszerz tylko na rowerze. Zerwał więzi łączące go z
cywilizacją i ruszył w drogę. Albo o śmieciach, które zalegają wszędzie tam,
gdzie pojawiają się Aborygeni. Ze swoim poczuciem czasu i brakiem myślenia o
przyszłości, autochtoni w ogóle się nimi nie przejmują. Żyją wspólnie pośród
szmelcu, zdezelowanych sprzętów domowych i elektroniki. Telewizja daje im poczucie
iluzji. Jak wszystkim. Takich historyjek, zarówno współczesnych, jak i historycznych,
jest w „Niewidzialnych” sporo. Bo nie sposób opowiedzieć o teraźniejszości, nie
nawiązując do przeszłości.
Gdy Marczewski trzyma się
konkretu i nie nadużywa swojego ja, wrażenie jest niezłe. Potrafi
zainteresować, co w reportażu bardzo ważne. Umie pokierować narracją w taki
sposób, że łatwo nam pójść za autorem i spojrzeć na Australię inaczej niż
wtedy, gdy oglądamy Travel Channel. Widzimy ten kontynent od kuchni, nie przez
pryzmat ładnych zdjęć i uśmiechniętych tubylców lepiących z gliny pamiątki dla
turystów. A ci, z przyklejonym głupawym uśmieszkiem, fotografują się na tle
każdego drzewka. Czytając „Niewidzialnych”, spostrzegamy dramat miejscowej
ludności, której zabrano zabawki, a dano w zamian takie, którymi ta nie chce
się bawić.
0 komentarze:
Prześlij komentarz